Równo tydzień temu, wczesnym ranem i w dobrych nastojach wybraliśmy się PKSem do pobliskiej (dla wrocławian) Sobótki; w turystyczno-sportowo składzie: Aga, jej mama i ja. Głównym celem wyjazdu był mój trzeci udział w Biegu Niezłomnych - 10km terenowym biegu po wijących się w górę i w szlakach prowadzących na Ślezę. Przegapiłem jedynie pierwszą edycję biegu (jak słyszałem, była wówczas tak liczna, że biegacze korkowali się wzajemnie na leśnych duktach)
Tym razem frekwencyjnie było skromniej: 544 uczestników (gdy choćby rok temu prawie tysiąc). Nie wiem co jest przyczyną spadku popularności imprezy. Ja lubię ją ogromnie i będę tu wracał! Może przyczyna jest prozaiczna - latem biegacz ma ogromny wybór startowych opcji, każdego weekendu na Dolnym Śląsku odbywa się kilka podobnych biegów płaskich lub górskich.
Słowo o patronach tego biegu - żołnierzach podziemia niepodległościowego lat 1944-1963. Wiem, że są pewne społeczne mody, nastała kilka lat temu i taka popularność, przebili się do świadomości młodych oraz starszych. Długo to trwało, licząc od 1989 roku, nim w wolnej Polsce przypomniano ich ofiarę. Cieszę się.... Po prostu. I od razu dopowiem, że sobótczańska impreza nie ma w sobie oficjalnego zadęcia, polityki. Jest przyjemną nauką o przeszłości w połączeniu z amatorskim sportem :)) A ja w szkole zawsze lubiłem wf-y i lekcje historii :P
Do rzeczy Andrzeju :) W biurze zawodów znaleźliśmy się z komfortowym zapasem czasu. Numer wydano mi bardzo sprawnie. Panował lekki chłód i było bezwietrznie (idealnie), niebo wahało się czy pokropić. Dokładnie jak rok wcześniej, Agnieszka z mamą powędrowały spokojnie pod górę w okolice półmetka i mety zarazem. A ja znalazłem sobie miejsce na teren OSiRu na rozgrzewkę.
Potem wraz z innymi biegaczami przeszedłem cichą uliczką miasteczka do rynku, gdzie koło baneru Start gromadziło się nas coraz więcej. Nadal starałem się utrzymać pewne rozciągnięcie, rozgrzanie ciała, ale przyznam - dłużyło mi się :P Mój repertuar ćwiczeń nie jest bogaty :)
Przeszło pół tysiąca osób skomasowało się przed linią startu. Rozsądnie wybrałem pozycję w 1/4 stawki. Godzina 11 - ruszyliśmy. Zawsze jest taka prawidłowość: ma się wrażenie że czołówka i co najmniej połowa pozostałych na tych pierwszych metrach GONI. Bardzo ciężko jest utrzymać właściwy dla siebie rytm, bo mimowolnie ludzie nakręcają się wzajemnie do szybszego biegu. Nikt nie lubi być mijany z prawa i z lewa, wielu wówczas przyspiesza :)
Łatwo jest się podpalić i wyekspolatować na tym pierwszym asfaltowym kilometrze lekko pod górę. Myślę że nie dałem się zwariować, biegłem szybko (czułem ciałem tę intensywność), ale nie doszedłem do żadnego kryzysowego punktu, co było by głupie na tak wczesnym etapie.
W sumie z ulgą przyjąłem że wbiegamy w las, droga staje się ścieżką (na szerokość ramion 3 osób), a nawierzchnia zmienia się z gładkiej w kamienistą.
W tym miejscu o myśli jak mnie nachodzi w takich chwilach: jest to obsesyjne (i absurdalne :) przekonanie że pechowo zawsze wybieram tę stronę drogi gdzie kamienia są usiane najgęściej, jeżą się ostrymi krawędziami, dźgając niegrubą podeszwę moich asfaltowych butów. Oczywiście to bzdura :) nie ma co tracić sił na ciągle skakanie po ścieżce z prawa na lewo i z powrotem.
Mimo wszystko i tak trzeba tu wydatkować sporo energii. Przede wszystkim dlatego że przez najbliższe 2 kilometry trasa biegnie dość stromo. Poza tym z mojej strony zaczyna się wtedy stopniowe wymijanie wolniejszych. Oj, jakie to przyjemne... :) jeszcze cicho, równo oddychać i stopniowo mijać tych którzy już sapią. Do tego ciało jest już w pełni rozgrzane, luźne i rytmiczne jak ten oddech.
Ale są też szybsi ode mnie :) Tak jak w Bystrzycy, zauważyłem mijającą mnie energicznie jaskrawą koszulkę. Zdążyłem przeczytać na jej odwrocie że to żołnierz, chłopak z grupy zwiadowców (przy okazji: w BN startuje cała masa żołnierzy i żołnierek!, mają też swoje własne klasyfikacje). Miałem nadzieję od czasu do czasu unieść głowę i nie stracić kontaktu wzrokowego z tym zawodnikiem, ale jednak zgubiłem go. Nie stał się więc moim doraźnym "motywatorem" i punktem odniesienia.
Ale znalazłem inny - dziewczynę :P , też wojskową. Także się rozpędzała, wyszła paręnaście metrów przede mnie na podbiegu i potem bardzo dzielnie, odważnie (dziesiątki poprzecznych korzeni nad którymi trzeba przenieść rozpędzone stopy) zbiegała kolejne 2 kilometry w dół. Jej tempo okazało się być zarazem moim. W dwóch miejscach kibicowały jej koleżanki, słyszałem podekscytowane komunikaty: "Kamila, dajesz!, jesteś trzecia!" (3. wśród pań).
Jak także miałem swoich kibiców :-) W umówionej okolicy czatowała z aparatem Aga (wybrała bardzo ładny kadr), kawałek dalej siedziała jej mama (tu musiałem krzyknąć "hej, jestem!" nadbiegając :)
Bo to był już półmetek. Szybki, jednorazowy rzut oka na zegarek. W głowie utrwalony pomiar sprzed roku i dająca jeszcze więcej wiary i sił myśl: jest szybko, jest dobrze!; teraz nawet gdybyś osłabł, to utrzymasz te urwane dotąd 2 minuty!!
Nie było czasu dłużej myśleć - przede mną punkt z wodą, czyli wyciągnięte do nas ręce harcerzy z kubeczkami. Szybka ocena i decyzja: biorę, nie zwalniam. Pochwyciłem i pędem dalej w dół przez łączkę z powrotem do lasu. I tu następna mała dygresja, że przy takiej umiarkowanej pogodzie i krótkim biegu, decyzje bywają różne. Nieliczni nie biorą nic, inni potrafią pić dużo w biegu lub zwalniają, jeszcze inni otrzeźwiają się tylko szybkim: chlust! na głowę. Ja, z premedytacją wychlapałem prawie cała zawartość kubeczka i u końca zbiegu zwilżyłem gardło tym co pozostało na dnie. W sam raz jak chciałem.
Na tym odcinku moje kolejne zachowane wspomnienie z biegu. Nogi nadal rozpędzone, w nich mięśniowe zmęczenie po zbieganiu. Wokół galopuje kilka osób, przede mnie wychodzi niski chłopak w koszulce "Klub Górski Koziołek" i jakieś 100 metrów dalej potyka się i fika... koziołka przez lewy bark. Pozbierał się bardzo szybko, nie stracił więcej niż 3-4 sekundy (nie wiem jak z potłuczeniami) i zaczął biec jeszcze szybciej :)) To jeden z kilku łącznie biegaczy który wyszli za moich pleców i nie dali się doścignąć.
Mam jeszcze drugiego prywatnego bohatera biegu, choć poznałem go dopiero nazajutrz, dzięki zdjęciom Agnieszki. Zawody na jeszcze wyższej lokacie ode mnie i od "koziołka" ukończył chłopak biegnący w... japonkach. Ok., to były takie z zakrytą i zasznurowaną pietą, ale jednak: dla mnie szaleństwo! :)
Wracając do biegu (bo jestem dopiero na 6. kilometrze, a Wy już pewne wyczerpani bardziej ode mnie na tym etapie ;) Znam już świetnie trasę, wiedziałem że zaraz wypłaszczy się, będzie 300-400 metrowy łącznik po asfalcie. Przypomina mi treningowe bieganie :) Lubię ten odcinek, na powrót ustawiam sobie, reguluję własny rytm.
Wiem też że za nim zaczynają się końcowe 3 kilometry, które tak dają w kość wszystkim. Ponieważ wcześniej wszyscy dziarsko wbiegali i kozacko zbiegali, a teraz każdy czuje już zmęczenie :) Wierzę, że to dopiero ten etap weryfikuje kto ma jeszcze siły i silną wolę... :) Ja mam. Jest ponownie lekko pod górę, nawierzchnia tutaj piaszczysta, stopy się zapadają, krok skraca. Ze wzrokiem wciąż skupionym na nierównej drodze pod butami, kątem oka widzę że powoli dochodzę i mijam kolejnych biegaczy, w tym i panią szeregową-elew.
Ten odcinek wydaje się być bardzo długi, ale znajomość trasy z poprzednich lat bardzo mi pomaga. Cierpliwe robię swoje, rytm tylko mój i czasami "połykanie" kolejnej osoby przede mną. Za ostrym nawrotem w lewo dochodzę małą grupę, w niej panią nr 2 tego biegu. Słyszy mój krok tuż za sobą i nie odwracają się do mnie wykrzykuje: "Krzyknij gdybyś wyprzedzał!", w wysiłku zdobywam się tylko na mało elokwentne "Jest ok!" :) Dwieście metrów dalej jest szerzej, mijam ją bezpiecznie i staram się jeszcze zwiększyć tempo (coś co każdorazowo ćwiczę na ostatnich kilometrach treningowej trasy).
Meta mimo wszystko mnie zaskakuje, przegapiłem znacznik 9. kilometra, do tego dochodzi ukształtowanie terenu (pod górę, kręto). Wychodząc z zakrętu dostrzegam dmuchany balon, głowa alarmuje mnie "to już!", a ciało szarpie się do ostatniego sprintu.
Ten wyszedł mi energicznie, więc zaraz za metą nachodzi mnie jeszcze jedna myśl: "Kurcze, był we mnie (za duży) zapas!". Zestawiam sobie to uczucie z tym sprzed roku i dwóch lat. Wówczas byłem pewien, że dałem z siebie 101% ówczesnych możliwości. Tym razem już nie.
Ale jestem przeszczęśliwy. O czasie w pierwszej chwili w ogóle nie myślę (własny stoper wyłączam parę minut później), zaraz po zawieszeniu mi medalu obracam się do osób które wpadły na metę tuż po mnie i przybijam kilka piątek. Dziękuję za rywalizację, za motywowanie mnie tym samym.
Zaraz potem przez zarośla ogrodzonego pobocza drogi przebijam się do Agnieszki :-) Tak jak ją wcześniej prosiłem, wciąż fotografuje. Chwila wspólnej radości i także zmęczona swoją robotą prosi bym wziął aparat. A zaraz potem odszukujemy jej mamę. Następuje ciąg dalszy dzielenia się na gorąco wrażeniami.
Wreszcie nachodzi mnie myśl: to co jak właściwie dziś wybiegałem?? Wywieszony szybko wydruk potwierdza mi uprzedni komunikat z smsa: jestem 74. wśród 544. biegaczy. Na trudnej (przynajmniej dla mnie) trasie nieomal wyrównuję więc swój współczynnik miejsce/ilość (0.13) z Bystrzycy :)) Jest dobrze jak nigdy wcześniej... Podobnie z samym rezultatem. Po wynikach 55:06 i 50:41, teraz urywam jeszcze trochę, do 47:21.
I czuję że za rok, jeśli ponownie od wiosny będę trenował z tą samą wytrwałością, mogę być jeszcze nieco, nieco lepszy. Fajnie jest mieć w sobie taką wiarę.
Będę wracał do Sobótki! - to bieg po trasie na której przeplatają się warunki, dużo się dzieje. Nie ma monotonii płaskiego biegu po twardej nawierzchni i nie ma przesady biegów ekstremalnych.
Biegają młodzi i starsi. Co mam na myśli? Na odchodnym pofotografowałem przez chwilę biegi dzieci (strona 2. galerii). Przysiadłem na trawie obok spikera (trochę nam jego i moje zajęcie przeszkadzało w spokojnej rozmowie :) Wdzięcznie się fotografuje dziecięce przejęcie się ich pierwszymi w życiu zawodami :) Śmiech i chwilowe łzy. A na przystanku autobusowym ucięliśmy sobie z kolei rozmowę z p. Jozefem. Ten starszy człowiek, rocznik 1940, wierzcie mi, wydaje się mieć jakieś 65 lat :) W Sobótce metę osiągnął ostatni, ale mężczyzna który biegał maratony (i dłuższe, 100km zawody) w tempie dla mnie nigdy nie osiągalnym. Nazajutrz miał pobiec w wałbrzyskim półmaratonie. Szczerze gratuluję zdrowia i pogody ducha którą widzieliśmy.
Co teraz natomiast u mnie? Zdecydowałem się, za 2 tygodnie pobiegnę wrocławski maraton. Cały czas powtarzam sobie, że to ostatni już raz taki dystans i tak raczej będzie.
Start w maratonie ma sens gdy przygotowujesz się książkowo do takiego wysiłku. A ja nigdy się nie przygotowywałem :) i również tym razem nie było inaczej. Od niedawna moje jednostajne wybiegania wydłużyłem z 10km do 12km, a jutro rano z bananem w dłoni i Endomondo w kieszeni spodenek przetruchtam się po fragmencie trasy (planuję 23km). To wszystko. Mało i późno.
Ale jestem dobrej myśli! :) Krzywdy sobie nie zamierzam zrobić :) Niewytrenowane ciało ma swoje ograniczenia, ale pozytywne myślenie i motywacja że Ktoś czeka na mecie, pozwala nieco przesuwać do przodu własne granice :-)
Andrzej Madera |