|
| GrandF Panfil Łukasz LKS Maraton Turek
Ostatnio zalogowany 2024-10-17,17:31
|
|
| Przeczytano: 685/1398451 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Poznałem ciekawego człowieka, część 4 | Autor: Łukasz Panfil | Data : 2016-09-17 | Maj 1994. Pięknie, słonecznie i ciepło. Stadion w Spale. Również piękny, słoneczny i ciepły w odbiorze - jeśli można tak mówić o obiekcie sportowym. Z autobusu, sztandarowej marki "Autosan", rocznik 1978 wytoczyła się grupa młodzieży między czternastym a dziewiętnastym rokiem życia. Jako, że model "H9" tegoż jeżdżącego kontenera dymił nie tylko na zewnątrz, ale i w środku - młodzież wyszła nieco zaczadzona.
Rozpełzli się po terenie Centralnego Ośrodka Sportu. Podotykali tartanu, jako że rarytas ten zwłaszcza podczas mitingu otwarcia sezonu był dla ludzi trenujących na żużlu kosmiczną technologią. Zieleń Spały dokonała wymiany gazowej w ich płucach, usuwając resztki autosanowych wyziewów. Zieleń Spały obecna jest na stadionie w postaci murawy i ewenementu na skalę ogólnopolską - drzew na jego płycie. Nieco z boku oczywiście, tak aby oszczepy i inne lekkoatletyczne rzucadła nie zatrzymywały się w konarach.
Jako 14-letni wówczas chłopiec sportem interesowałem się mniej więcej, z przewagą na mniej. Na zawody jeździłem raczej popatrzeć, albo spotkać się z moim imiennikiem, synem jednego z dwóch trenerów macierzystego klubu. I wówczas przechadzaliśmy się po cos-owskim terenie właśnie z Łukaszem. Na miting pojechało kilku młodzików celem sprawdzenia budzących się w nich i bardzo nieporadnych jeszcze możliwości motorycznych.
Jako, że młodzi wzbudzali szczególną ciekawość, z tytułu że byli nowi, już w autobusie z moim kompanem robiliśmy przegląd lekkoatletycznych adeptów. Paradoks polegał na tym, że młodzi byli starsi od nas. Ale jako synowie trenerów, stażem obozowym i przesiąknięciem klubową nomenklaturą byliśmy starsi. Faktyczna klubowa starszyzna traktowała nas, szczególnie mnie, nieco z przymrużeniem oka. Bardziej jako maskotkę. Maskotki z reguły się lubi, ale ich możliwości są ograniczone. Tak czy inaczej wśród niepisanych, klubowych praw, to do oceny młodych posiadałem.
Szczególną uwagę zwrócił na mnie i Łukasza jeden. Posiadaną grzywką mógł owinąć głowę pewnie z dwa razy. Grzywka miała jednak totalną swobodę bycia. Mimo iż właściciel co jakiś czas ją przegarniał, ona robiła co chciała. Na wietrze na przykład, doskonale wskazywała kierunek wiatru. Poza grzywką, chłopak zwracał na siebie uwagę ubiorem. Koszula w bliżej niezidentyfikowane freski nałożona była na biały golf. Taki „disco polo style” z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych.
Na nogach oczywiście białe skarpetki wsunięte w czarne mokasyny. Wiesiu – tak daliśmy mu na imię. Wiem, że to okrutne. Wiesiem mianowaliśmy go z tytułu zakwalifikowania do grona mieszkańców wsi. Byliśmy paskudni. Uważam, że określenie „wieśniak” (Wiesiu było zdrobnieniem) to zespół pewnych cech, wcale nie odnoszących się do mieszkańców wsi. Nieokrzesanie, wulgarność, prostactwo – to między innymi cechy wieśniaka. Ludzi ze wsi cenię i lubię i twierdzę, że z wieśniakami niewiele mają wspólnego. Wtedy jednak mieliśmy naście lat i „Wiesiem” byli ludzie ze wsi. Na marginesie sam jestem ze wsi...
Obóz sportowy w Słubicach. „Wiesiu” podpływa do brzegu.Wiesiu wyglądał pociesznie i ciapowato, ale mnie na przykład przypominał trochę Edwarda Furlonga, odtwórcę Johna Connora z „Terminatora II”. To pomieszanie wzbudzało moją jeszcze większą ciekawość Wiesiem. Z rozmów ze starszyzną dowiedziałem się, że chłopak ma „papiery na bieganie”. Ma charakter – mówili. Widzieli go już gdzieś na przełajach i prezentował się naprawdę dojrzale. Jako, że mój Tata miał zostać jego trenerem, testował go nie tylko na dystansach średnich. W Spale miał pobiec 400m. Przebrał się w bawełniane, różowo-czerwone dresiwo i po rozgrzewce udał się na start. Po zmianie butów na kolce stanął na bieżni i nie mógł się ruszyć.
Przyspawało chłopca do bieżni. Stres? Owładnięcie ciała i umysłu strachem? Nie. Kolce przełajowe. Wiesiu po sezonie biegów krosowych nie zmienił w obuwiu startowym kolców. Przełajowe są znacznie dłuższe. No i te Wiesia wbiły się w tartan głęboko, ustalając jego pozycję na baczność. Bez możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu kończynami dolnymi. Jakoś się jednak oderwał. Czasu na zmianę wkrętów nie było. Stanął w blokach i po strzale ruszył niczym tramwaj obok torowiska. Szło mozolnie. Jak miało iść, jeśli w odbicie musiał biedak wkładać znacznie więcej siły tak koniecznej do samego oderwania się od bieżni. Ukończył bieg w czasie 59 sekund.
Latem pojechaliśmy z Wiesiem na pierwszy jego obóz. Okazał się koniem do roboty. Znosił trening bez mrugnięcia okiem. Nietrudno było go rozpoznać w biegnącej grupie, bo grzywka powiewała niczym flaga olimpijska nad stadionem. Charakter miał zadziorny. Dystansu do siebie niewiele. A te dwie cechy nie wróżyły najlepiej w klubowej rzeczywistości. Żarty z młodych były na porządku dziennym. Ostre, grubiańskie i nietaktowne. Podejrzewam, że wielu młodych zawodników rezygnowało ze sportu ze względu na nieumiejętność radzenia sobie z klubowymi zwyczajami. Oczywiście przypadek mojego klubu nie jest jakimś odosobnionym. Hierarchia funkcjonowała wszędzie. Kres żartom kładła albo silna osobowość wyśmiewanego, albo rosnący poziom sportowy, który automatycznie zmieniał kpinę w szacunek. Wiesiu Wiesiem był tylko w moich prywatnych rozważaniach z Łukaszem. W szerszym odbiorze znany był jako Wrzący ze względu na nazwę miejscowości, z której się wywodził.
Zgrupowania sportowe w Węgierskie Górce uczyły pokory... Odpoczynek na Baraniej GórzeNa zgrupowaniu sportowym Wrzący albo milczał, albo burczał. Było mi go żal. Jak już wspominałem, jako stary klubowicz miałem prawo do oceny. Do żartów też. Z tej drugiej możliwości nie korzystałem nigdy. Jako maskotka, wiedziałem jak młodemu człowiekowi może być przykro. Próbowałem się z Wiesiem zakumplować. Pewnego razu odbijałem w jego pokoju piłkę siatkową o ścianę. Jako, że koordynację miałem słabą, piłka zamiast na moje złożone dłonie poleciała wprost na żyrandol składający się z trzech kloszy. Jeden z hukiem zleciał na ziemię. I tu nastąpił problem. Żyrandol był w sumie zdatny do użytku, ale zapewne pani sprzątaczka po dokonaniu porannych oględzin pokoju zauważyłaby wynik meczu kloszy – 2:1. Pozbierałem większe i średnie kawałki i po naradzie z resztą świadków zdarzenia postanowiłem klosz skleić.
Uradziliśmy, że ubytki załatamy kawałkami plastikowego kubka. Kupiłem popularny „super glue”. Odkręciłem i cisnę. Cisnę. Cisnę… I nic. Nie leci ani jedna kropla. I wtedy Wiesiu zapytał czy przebiłem ukryty pod dozownikiem, zalakowany wlot. Oczywiście tego nie zrobiłem. Wziąłem igłę. Uczestnicy bacznie przyglądali się rozwojowi wydarzeń. Wiesiu przyglądał się szczególnie blisko. Trach! Przebite! Problem w tym, że po kilkukrotnym naciskaniu, w tubce wytworzyło się spore ciśnienie i zwolnienie blokady spowodowało silne tryśnięcie nieznośnego do usunięcia super kleju.
Podniosłem głowę i ze zgrozą zobaczyłem Wiesia z jednym okiem zamkniętym. Klej kapnął mu na powieki, sklejając je okrutnie mocno. Wpadliśmy w panikę. Super Glue jest dla oczu bardzo niebezpieczny. Ileś czasu trwało zanim udało się wiesiowe powieki rozkleić. Nie pamiętam dokładnie jak i czy bolało, ale mój kolega w końcu spojrzał na świat parą oczu. Na szczęście klej nie dostał się do wewnątrz i Wiesiu... chciałem napisać – widzi do dzisiaj. W każdym razie widział już normalnie...
Po tej historii chyba mnie nie polubił. A przecież całe zdarzenie wynikało z głupoty, z niewiedzy, a nie z założenia, że zrobię mu żart. Tak czy inaczej nasze relacje miały pewien dystans.
Chłopak trenował. Widać było, że krzepnie, że robota „oddaje” mu na zawodach. Na mistrzostwach Polski juniorów młodszych w przełajach , mając lat 16 zajął wysokie 14 miejsce. Zdarzały mu się nawet wygrane z klubową starszyzną co z automatu zmieniło stosunek do niego. Zaczął być traktowany na równi z resztą. Z Wrzącego awansował na Darka, bo tak miał faktycznie na imię. Nabrał pewności, dzięki czemu poznaliśmy go z zupełnie innej strony. Okazał się na swój sposób zabawnym, szalonym chłopakiem. Polubiliśmy go.
Chociaż tu nastąpił kolejny paradoks, bo wcześniej ja mimo iż tego nie robiłem , mogłem z niego żartować. A on nagle urósł i role się odwróciły. Czasami z tego korzystał, ale rzadko. Na pewno nie doświadczyłem z jego strony przykrości. Ewentualne docinki dotyczyły mojego słabego poziomu sportowego. Nie łamałem jeszcze wówczas 3 minut na kilometr więc obiektem byłem idealnym.
Słubice 1995. Drugi od prawej, w zielonych kąpielówkach – Darek.Nagle ten nieśmiały Darek zamienił się w pożeracza młodych, damskich serc. Nie miał problemu z nawiązaniem kontaktu z płcią przeciwną. Czynił to jednak w sposób, który zdawało się – spisywał go na porażkę. Na przykład podczas zgrupowania w Słubicach kupił sobie groszki kokosowe. Szedł ulicą Sportową i jadł spotykając po drodze dwie około rówieśniczki. Bez namysłu, unosząc dłoń z paczką wspomnianych kulek zapytał:
„Chceta groszki?”
Ku mojemu zaskoczeniu chciały. I jadły. I już miał Darek wakacyjną miłość przez 2 tygodnie zgrupowania. Trzeba przyznać, że chłopak był ładny. Wspomniany Edward Furlong po premierze „Terminatora II” nie mógł się odgonić od młodocianych fanek. Darkowa grzywka nadawała mu chyba jednak uroku...
Chłopak był bardzo kochliwy. Historie miłosne tego wówczas szesnastolatka wskazywały nawet na dość znaczny stopień wrażliwości. Kochał dziewczęta, swój talent do biegania już niekoniecznie. Krzywdził go od samego początku. Podczas drugiego zgrupowania w wakacje 1995 roku mieliśmy pokoje hotelowe obok siebie ze wspólnym balkonem. Po porannym treningu wyszedłem wysuszyć rzeczy. Wieszając je, dopiero po chwili zorientowałem się, że w kącie kucał Darek. To, że kucał to nic. W dłoni trzymał papierosa. Okazało się, że Darek od 7 klasy szkoły podstawowej kopci bardziej niż nasz klubowy autosan. Ale biegał dobrze. Wyniki na bieżni może wówczas nie powalały, ale jak na pierwszy rok juniora młodszego były naprawdę przyzwoite. Jak chłopak będzie się przykładał, będą wyniki – tak wróżono.
Ale chłopak w sercu miał dziewczęta, w mózgu zabawę, a w ustach papierosa. Młodość rządzi się swoimi prawami i niejeden taki „as” wraz z wiekiem mądrzał. Jeśli nie z wiekiem, to z rosnącą wartością uzyskiwanych wyników.
Darek nie mądrzał i nie doceniał tego co otrzymał od losu. W styczniu ‘96 pojechaliśmy na zgrupowanie w Beskid Żywiecki, do Węgierskiej Górki. Obozy tamże dawały w kość. Z wątłych chłopców przeistaczaliśmy się w kandydatów na zawodników. Krzepliśmy. Darek już nawet nie tyle dawał radę ze starszyzną, ale zaczął być nieznacznie, albo w niektórych przypadkach zupełnie od nich lepszy. Brak poukładania u niego miażdżył nas niezmiennie. Wybrał się w tym styczniu na dwutygodniowy obóz w jednej parze skarpetek. Białych. W tych samych trenował i funkcjonował „cywilnie”. Mało tego, w piątym dniu zgrupowania jedną skarpetkę zgubił… Chodził, biegał, odpoczywał, udawał się na posiłki, wychodził „na miasto” w jednej i tej samej skarpetce przez 9 dni.
Czasami ją prał. Chcieliśmy mu pożyczyć – odmówił. A zima była ostra. Śniegu w wyższych partiach gór czasami po pas. Aż nie chcę myśleć na co narażał swojego achillesa. Jego kochliwość uzyskała ostatecznie właściwą formę. Zakochał się bez pamięci w dziewczynie z naszych stron. Pisywał listy w tej jednej skarpetce i opowiadał nam o wybrance. Wybranka nie akceptowała sportu. Bo chłopaka zbyt często nie było. Zgrupowania, wyjazdy na zawody i ogólnie absorbująca sportowa karuzela zabierała jej miłość zbyt często. Mimo wszystko Darek biegał.
Miesiąc po zgrupowaniu zaczął się sezon biegów przełajowych. Jedną z dwóch najważniejszych dla nas imprez były mistrzostwa Polski LZS i szkół rolniczych. Jaką flotą zawodników dysponowały wówczas Ludowe Zespoły Sportowe, niech świadczy fakt, że na mistrzostwach Polski juniorów w lekkiej atletyce latem, pierwsza dziesiątka biegu na 5000m zawierała siedmiu LZS-iaków. Zima nie dawała za wygraną. Impreza rozgrywana była na trudnej, leśnej trasie, w dodatku pokrytej w całości śniegiem. Na rozruchu dzień wcześniej byliśmy nieco przerażeni perspektywą walki w zastanych warunkach. W moim przypadku lęk był o tyle większy, że była to dla mnie pierwsza, duża impreza sportowa.
Drugiego marca przed południem w liczbie 108 stanęliśmy na starcie. Kwadrans przed wydarzeniem wpadliśmy do naszego autosana celem zdjęcia dresów. Darek sięgnął za fotel naszego kochanego, poczciwego kierowcy, pana Stasia i chwycił butelkę z żółtym, gazowanym płynem oranżadopodobnym. Ściągnął z flakonu kilka szybkich i głębokich haustów, bekając przy tym soczyście. Z tak nawodnionym Darkiem i kilkoma innymi kompanami udaliśmy się na linię startu. Nogi miękkie, strach w oczach, żołądek ściśnięty i 3km przed nami. Po starcie od razu wyprzedziły mnie z cztery tony ludzkiego, młodzieńczego żywca. Umordowałem się strasznie. Charczałem jak kosiarka spalinowa. Dobiegłem do mety na 41 miejscu. Nie wiedziałem kto był w czołówce, ale widziałem zamglonymi ze zmęczenia oczyma, że Darek jest już prawie wypoczęty i ogromnie się cieszy. Okazało się, że wygrał! Radość w naszym klubowo – szkolnym obozie była olbrzymia.
Finiszowe metry MP LZS w przełajach, Świątki k/Szczecinka 1996. Na zdjęciu biegnę 3, w ogóle poza 40-tką. Darek był już dawno na mecie.Start na LZS-ach ujawnił ogromne możliwości mojego siedemnastoletniego kolegi. Urósł tym samym do roli medalowego kandydata na rozgrywanych 4 tygodnie później przełajowych mistrzostwach Polski w Toruniu. Pech nie pech, a może raczej nieodpowiedzialne traktowanie własnego organizmu spowodowało, że Darek tuż po zdobyciu mistrzostwa Polski LZS rozchorował się. Nie wiem czy była to grypa, w każdym razie rozłożyła jego i broń, którą szykował do Torunia na czynniki pierwsze. Jego i mój trener w postaci mojego Taty próbował poskładać darkową formę w całość. Czasu było jednak niewiele, bo kilka dni po chorobie mieliśmy eliminacje do mistrzostw Polski, czyli walkę o medale Makroregionu Centralnego w biegu na 5km.
Kwalifikację otrzymywało dwunastu zawodników. Byłem siódmy. Darek wypadł słabo. Zajął 4 miejsce z 38-sekundową stratą do zwycięzcy, Krystiana Pawłowskiego w włocławskiej „Vectry”. Tak czy inaczej, awans wywalczyliśmy.
Do toruńskiej batalii chłopak z wciąż przydługą grzywką również nie zdążył się pozbierać. Przybiegł w okolicach 40 miejsca, ja kolejne 30 dalej. Czas krosów minął, nastała wiosna, a po darkowej chorobie nie było już śladu. U progu maja zaczęła się gorączka startowa. Sezon lekkoatletyczny! Dla mnie był to moment przełomowy. Mimo, że biegałem systematycznie od blisko dwóch lat to właśnie wiosną ‘96 roku sport w końcu zaczął mnie interesować na tyle, że pozostała rzeczywistość zeszła na dalszy plan. Darek był typowym koniem przełajowym. Bieżnia wychodziła mu dobrze, ale bez tego błysku, którym lśnił na leśnych duktach, łąkach i bezdrożach.
Mitingi, zmagania ligowe, mistrzostwa województwa, makroregionu, a wszystko to jako droga do celu, którym miały być mistrzostwa Polski juniorów młodszych funkcjonujące wówczas pod nazwą Ogólnopolskiej Olimpiady Młodzieży. Ja oczywiście nawet nie śmiałem myśleć o OOM-ach. Byłem za słaby i zbyt twardo stąpający po bieżni żeby wierzyć w cuda. Bardzo po cichu liczyłem jednak na wypełnienie klubowego minimum na mistrzostwa Polski LZS. Dziś z niedowierzaniem spoglądam na kartkę z wewnętrznymi normami ustalanymi przez mojego Tatę. Skala ludzi trenujących w szkole i klubie była potężna. Nasze klubowe wskaźniki były koniecznością. Nigdy nie miałem taryfy ulgowej z tytułu bycia synem trenera. „Polecisz 9:20.00 na 3000m – pojedziesz do Wrocławia na el-zet-esy” - tak brzmiał krótki komunikat „Szefa”. Starty na krótszych dystansach nie wskazywały, że mogę cokolwiek zdziałać na trójkę.
Darek oczywiście lał mnie jak chciał. Z tytułu wspólnej kategorii wiekowej razem startowaliśmy zawsze. Przyznam, że nie raz na rozgrzewce wstydziliśmy się za niego. Mój rynsztunek startowy był zawsze czysty, równo złożony i pachnący. Prasowałem nawet strój startowy i numerek... Daro wyglądał jak menel. Koszulka pożółkła od potu, ciuchy wygniecione jak tafla morza bałtyckiego podczas największego sztormu, a kolce pokryte warstwą żużlu ze stadionu w Kaczkach Średnich. Ale ani jego wygląd, ani nieskalane proszkiem rzeczy nie wpływały na przewyższanie nas wszystkich poziomem sportowym.
1500 m pobiegł w 4:08.14 co było niezłą prognozą przed trzema tysiącami metrów. Trójkę biegaliśmy na makroregionie. Z mojego minimum wyszło 9:45. Długogrzywkowy dołożył mi pół minuty, ale wynik go nie satysfakcjonował. I słusznie, bo stać go było na znacznie więcej. Ale już tydzień później na wspomnianych mistrzostwach Polski LZS wyglądało to zdecydowanie lepiej. Z relacji kumpli, którzy do Wrocławia pojechali wiem, że zamiast porządnie się rozgrzewać, Dareczek siedział w krzakach nieopodal stadionu olimpijskiego i jarał fajki. Spalił dwie i poszedł na start. Minął metę na piątym miejscu z czasem 9:03.86 i zakwalifikował się na OOM-y.
Rzecz, która powinna go zmotywować do wytężonej pracy. Takową mieliśmy wykonać na zgrupowaniu w Szklarskiej Porębie między 17 lipca a 4 sierpnia.
Mistrzostwa Polski LZS i Szkół Rolniczych w LA, Wrocław 1996I właśnie tego 17 lipca o piątej rano zameldowaliśmy się na dworcu PKS w Turku. W czterech, a powinno być nas pięcioro. Marcin, Piotrek, Jacek i Łukasz. Darka brak… Na obóz pojechaliśmy bez niego. Jako, że telefonia komórkowa miała zaistnieć na szerszą skalę dopiero dwa lata później, na kontakt czekaliśmy kilka dni. Właściwie nie pamiętam jakie było oficjalne, darkowe stanowisko. Po prostu nie pojechał.
I to był koniec.
Mimo namów sztabu trenerskiego, Darek definitywnie zrezygnował. Wielka szkoda, bo format jego talentu był ponadprzeciętny. Niestety ze względu na progi, o które się potykał – te miłosne i używkowe, nie można było stwierdzić gdzie leżały jego maksymalne granice. My, szkolni i klubowi kumple Darka wraz z nadejściem nowego roku szkolnego poznaliśmy przyczynę zakończenia jego krótkiej przygody z Królową Sportu. Dziewczyna nie kazała. Zabroniła. Postawiła ultimatum - „albo ja, albo bieganie”. Wybrał ją.
Wbrew pozorom jego przypadek nie jest niczym nadzwyczajnym. Kilka lat później przerabiałem to osobiście. Fochy, groźby, szantaże, wjazd na psychę, że niby to trening ważniejszy od niej. Mogę być z siebie dumny, że się nie ugiąłem. Daro przepadł. Obiecał jednak, że na zawody szkolne będzie jeździł.
13 maja 1997 roku na naszym Kaczki Średnie Stadium otwieraliśmy sezon mistrzostwami województwa konińskiego LZS. Na rozkładzie było 1000m. Darek po 11 miesiącach bez treningu przyszedł zaliczyć szkolny start. Pożyczyłem mu dres, ktoś inny kolce i tak wyposażony stanął na kresce. Z moim najwspanialszym klubowym rywalem, rok starszym Kozłem stoczyliśmy fajny pojedynek. Tasowaliśmy się na przestrzeni całego dystansu idąc łeb w łeb do samej taśmy Kozioł dołożył mi trzy setne sekundy. Wyniki jak przystało na nasz skromny poziom, skromne. 2:45.06 do 2:45.09
A Darek dokładnie 10 sekund za nami. Chłop, który rok wcześniej łupał nas jak chciał i te 10 sekund on powinien nam dołożyć, już tylko długą grzywką przypominał tamtego Darka. To był nasz ostatni wspólny start i ostatnie szkolne widzenia. Kończył właśnie zawodówkę i wraz ze zdobyciem kwalifikacji mechanika maszyn rolniczych nasz kontakt się urwał. Pół roku później przyszedł kibicować na Biegi Niepodległości w Turku. Przyszedł z wybranką. Strażnikiem, który postawił mu szlaban na drodze do sportowych sukcesów. Uśmiechał się. Z jednej strony ten uśmiech mówił - „zobaczcie, jestem z dziewczyną, a wy tu biegać musicie”. Nic nie musieliśmy, kochaliśmy bieganie. Z drugiej, być może sobie dopowiadam, ale wyczytałem w tym uśmiechu grymas zazdrości. Cokolwiek w darkowej duszy siedziało, widziałem go wówczas po raz ostatni.
Tabele najlepszych juniorów młodszych w Polsce ’96, 3000m, 4-ta dziesiątkaPrzez 19 lat czasami myślałem co u Wiesia słychać. Jak wygląda. Większość klubowych kumpli z szalonych lat juniorskich gdzieś na przestrzeni tych dwóch dekad spotykałem. Darek jak kamień w wodę. Brak obecności na portalach społecznościowych. Brak w opowieściach ludzi, z którymi był w tamtych latach bliżej. Bez śladu. Nasze koleżeństwo nie było szczególnie bliskie więc nie czułem potrzeby poszukiwań. Ale zdarzało mi się o nim pomyśleć. W ostatnich trzech, być może czterech latach obiło mi się o uszy, że nie wiedzie mu się dobrze. Nie wiem kto i gdzie przekazał mi taką informację, ale jakiś nikły sygnał do mnie dotarł. Podobno problem z alkoholem, podobno życiowa zaspa. Tylko tyle...
Niespełna 4 miesiące temu, piątkowy wieczór 27 maja spędziłem w gronie przyjaciół z dzieciństwa pod Łodzią. Był to początek mojego kolejnego weekendowego tourne na biegowo. W sobotę z Michałem Walczewskim przeprowadzaliśmy relację z Biegu Ulicą Piotrkowską. Dzień później komentowałem Mazowiecką Piętnastkę. Wspaniałe dwa dni pośród biegowej braci. Paki, do której kiedyś Darek należał. Biegaczem ulicznym nie był, choć okazjonalnie, 2-3 razy w roku zdarzało mu się brać udział w jakimś biegu młodzieżowym. Zapewne gdyby wytrwał do wieku seniorskiego, podążyłby drogą, którą wybrał chociażby jego rówieśnik i ówczesny rywal, Maciek Miereczko. Biegający zresztą na niezłym poziomie do dnia dzisiejszego.
W każdym razie Darek zakończył przygodę z bieganiem 20 lat temu. Ponad 90% młodych zawodników z naszego pokolenia również dawno pokończyło kariery. Ale jakże mi było miło kiedy komentując 18 czerwca Bieg o Błękitną Wstęgę w Stargardzie, dostrzegłem na liście startowej nazwiska Wojtka Mościńskiego i Cezarego Kalagi. Zawodników "Pomorza" Stargard z tej właśnie fantastycznej połowy lat dziewięćdziesiątych. A kibicował im Tomek Sikorski, w pewnym momencie rekordzista Polski juniorów w biegu na 3000m z przeszkodami. Aż łezka w oku się zakręciła. Po latach wrócili i bawią się bieganiem...
Wracając. Początek tamtego weekendu 27 maja, ze wspomnianym wieczorem z Danielem i Karolem, kumplami z piaskownicy był fantastyczny. Masa wspomnień, kupa śmiechu i potok nocnych rozmów. Nie pamiętam dokładnie co robiliśmy o 22:00. Pewnie zaśmiewaliśmy się z jakiejś historii sprzed lat. A gdzieś 90km na zachód od nas Darek ginął w wypadku drogowym...
„Dziś około godz 22:00 na skrzyżowaniu w Słodkowie doszło do śmiertelnego potrącenia rowerzysty. Z relacji świadków wynika, że 37 letni rowerzysta z nieustalonych przyczyn wjechał pod nadjeżdżający od strony Turku i jadący w stronę Konina samochód marki BMW. Mężczyzna zginął na miejscu”
Tak brzmiała treść notatki w lokalnym portalu Turek.net.pl
O zdarzeniu dowiedziałem się 4 dni później. Zabolało, tym bardziej, że to pierwsza osoba z mojego klubowego pokolenia, która odeszła. Jeszcze raz zacząłem wyszukiwać czegokolwiek w sieci na darkowy temat, ale nie trafiłem na najmniejszy ślad. Żadnego kontekstu sportowego. Darek zakończył przygodę z bieganiem tuż przed udostępnieniem na masową skalę internetu. Najobszerniejsza baza lekkoatletyczna firmy DomTel-Sport zbiera wyniki o 1998 roku, więc naturalnie mój kolega biogramu tam nie posiada. Pustka absolutna. Ciekawiło mnie czy Darek po tylu latach wspominał te 3 krótkie sezony spędzone w lekkoatletycznej rodzinie. Czy mówił o tym. Czy jego dzieci, bo osierocił chyba dwójkę, wiedziały że ich Tata był sportowcem...
Wybrałem się na cmentarz, ale wcześniej przygotowałem prowizoryczną tabliczkę z kartki i ramki na zdjęcia. Treścią były kółka olimpijskie jako najbardziej wymowny symbol sportu i kilka informacji o tym kim zawodniczo był. Miejsce wiecznego spoczynku odwiedziłem chyba dzień po pogrzebie. Dopiero kiedy zobaczyłem tabliczkę na krzyżu, jego imię, nazwisko i wiek, dotarło do mnie dobitnie, że to rzeczywiście on. Że już go nie ma.
Tabele najlepszych juniorów młodszych w Polsce ’96, 1500m, 5-ta dziesiątkaPołożyłem tabliczkę na stosie wieńców i odjechałem. Po powrocie z cmentarza poszedłem na trening. Trasami, którymi Darek biegał 20 lat temu. Na stadionie gdzie wylewaliśmy pot na treningach i wielokrotnie rywalizowaliśmy na zawodach. Do jakich doszedłby wyników gdyby z uporem realizował to co rozpoczął w majową niedzielę na spalskim stadionie 22 lata temu. Jeżeli ja, egzemplarz z obniżoną mocą, z wiecznymi niedoborami paliwa i rozładowanym notorycznie akumulatorem, byłem w stanie przebiec dychę nieznacznie szybciej niż trzydzieści jeden i pół minuty, ile biegałby on? Na pewno z półtorej minuty szybciej. Jestem przekonany, że po długotrwałym procesie treningowym stać go było co najmniej na takie wyniki. Od 1996 roku to już tylko gdybanie...
Na przestrzeni kilku dni od tragicznego wypadku rozmawiałem na temat Darka z kilkoma osobami. Niektórzy twierdzą, że jechał pijany i z tego tytułu wpadł pod samochód. Pojawiły się jednak głosy, że zrobił to celowo. Samobójstwo. Pomijając świadomą czy też przypadkową śmierć, najbardziej dramatyczna informacja, jaką usłyszałem z kilku niezależnych źródeł brzmiała - „Tak, odszedł. Rodzinie nareszcie ulżyło”. Moi rozmówcy nie będący jego bezpośrednim otoczeniem opowiadali, że alkohol kompletnie go zniszczył. Że dopuszczał się czynów patologicznych. Osoba dobrze znająca złą sytuację jego rodziny wspomniała, że jakieś dwa lata wstecz, zabrała Darka autostopem.
Wspominała, że prezentował się fatalnie - „zapuszczony”, zniszczony i zrezygnowany. Ciekaw byłem jak wyglądał pod koniec życia, jak bardzo się zmienił fizycznie przez 19 lat od ostatniego widzenia. Zastanawiałem się nawet czy nie podjąć próby rozmowy z kimś z jego najbliższego otoczenia. Niezdrowa ciekawość szybko mi jednak przeszła. Po co miałbym to robić? Wolę zapamiętać go jako wesołego, kochliwego i trochę nieokrzesanego młodego chłopaka. Poza tym przykra wiedza mogłaby rzucić mroczną kurtynę na wszystkie wspomnienia i nie napisałbym tego tekstu. A zrobiłem to po to, żeby istniał po nim jakiś drobny ślad. Kimkolwiek był w życiu dorosłym, zasługuje na ułamek pamięci z tytułu może i drobnych, ale jednak osiągnięć.
Istnieje prawdopodobieństwo, że gdyby został przy sporcie, jego życie potoczyłoby się inaczej. Sport niesie wartości. Wyrabia nawyki – systematyczność i higienę. Wzmaga kontrolę własnych poczynań również poza areną rywalizacji. Uczy radzenia sobie z porażkami. Poprzez obcowanie z różnymi ludźmi poszerza horyzonty i wymusza przyzwoitość. U Darka wiele z tych elementów leżało odłogiem. Nie sądzę jednak, aby był szczególnie oporny na sięgnięcie po nie. Zabrakło czasu. Może gdyby wytrwał przy sporcie chociaż 2-3 lata dłużej wpasowałby w mechanizmy kolorowej i nieco siermiężnej osobowości kilka trybików zmieniających zupełnie kierunek jego dalszych poczynań. Powtórzę po raz kolejny - dziś to już tylko gdybanie. Mogę jednak powiedzieć, że w ten majowy, ciepły dzień 1994 roku, spędzony częściowo w zadymionym autosanie, poznałem ciekawego człowieka.
Dobranoc Darku. |
| | Autor: finoallafine, 2016-09-17, 19:09 napisał/-a: Znakomity tekst. | | | Autor: Admin, 2016-09-17, 22:22 napisał/-a: Łukasz, minąłeś się z powołaniem. Powinieneś zostać pisarzem, i to takim moralnym - sumieniem narody, lub Słowackim. Świetny styl jak zawsze :-) | | | Autor: dario_7, 2016-09-17, 23:26 napisał/-a: Takie teksty czyta się jednym tchem. Szkoda, że ta historia tak się skończyła. Dobrze, że jest ktoś, kto pamięta i potrafił tak ciekawie ją opisać. Brawo! | |
|
| |
|