Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 443/1860975 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


W poszukiwaniu niedźwiedzia
Autor: Stanisław Polak
Data : 2016-02-08

- Widziałeś niedźwiedzia? Córka skierowała na mnie badawcze spojrzenie.
- Nie, nie widziałem, kochanie. Hm… Udaję się do pokoju. Gdzie ona jest? Tu gdzieś powinna być. Jest! Witamina C. Dobrze mi zrobi duża dawka. Pomaga walczyć z przeziębieniem, wzmaga procesy regeneracyjne, walcząc z wolnymi rodnikami, przydaje się też w naprawie uszkodzonych podczas wysiłku tkanek. Idę do kuchni. Woda, szklanka...


- Widziałeś niedźwiedzia? Odwracam głowę. Żona utkwiła we mnie badawcze spojrzenie. W kącikach ust tli się jej uśmieszek.
- Nie widziałem…
Cóż te moje kobiety z tym niedźwiedziem? Zwariowały? Chociaż z drugiej strony, biegając w Bieszczadach, nie jest to wykluczone…

Poniedziałek – 6 dni wcześniej

Dzisiaj trening po krosie na Trasie Lenarda. 7 km. Raczej w wersji aktywnej. Następnie rytmy na asfalcie w konfiguracji 400/400 m. Sztuk sześć. Lubimy z Grzegorzem ten rodzaj „zabawy”. Najpierw solidnie grzejemy się na krosie, potem czas na akcenty szybkościowe biegane nawet trochę szybciej, niż zaleca Daniels dla naszego VDOT (czyli naszej aktualnej sprawności biegowej). Dają poczucie mocy! Właściwie to za każdym razem coś zmieniamy w tym elemencie – ilość, dystans, szybkość...

Obawy są – przyszła odwilż, a to oznacza niestabilne podłoże na trasie. W praktyce lód. Niestety – czarny scenariusz ziścił się. Początkowy odcinek nie sprawia nam kłopotu, ale już drugi kilometr daje o sobie znać. Włączamy czołówki. Mrok wydaje się bardziej przyjazny, gdy oświetlamy silnym strumieniem światła drogę przed nami. Moje buty, przeznaczone do biegania po asfalcie, zaczęły ślizgać się niczym łyse opony starego samochodu na czarnym lodzie. Muszę zwolnić. Kątem oka widzę, iż Grzegorz radzi sobie chyba trochę lepiej. Ma na nogach porządne krosowe obuwie. Cóż – napieramy. Kilometr trzeci. Podbieg pod Górkę Pychowicką, a następnie zbieg. Jest hardcorowo! Trzeba bardzo uważać. Na razie bez wywrotki. Czuję, że może się ona zdarzyć w każdym momencie. Wykrakałem sobie! Leżę jak długi! Poleciałem na prawe biodro. Zbieram się momentalnie. Trochę boli. Jestem wszak twardzielem? Jestem! Przed nami jeszcze tylko 4 kilometry. Tu już bez niespodzianek, choć jeżdżę po podłożu od czasu do czasu. Efekt końcowy zadowalający. Przy tych warunkach wyszła średnia 4:36. Całkiem, całkiem.

Chwilę odpoczywamy. Seria ćwiczeń rozciągających. Łyk wody. I znów czas na trud! Biegamy szybkie sześć odcinków 400-metrowych w przerwach na trucht na dystansie 400 m. Robota dobrze idzie. Każdy rytm w przedziale 3:21:3:30. Pojawia się element zadowolenia z dobrze wykonanego treningu. Łączny dystans tego dnia wynosi 12 km. Do tego stretching i seria ćwiczeń siłowych: 150 przysiadów, po 150 wznosów na palce i na pięty, bieg tyłem, ugięcia podudzia stojąc…

W domu – brzuch i grzbiet. Mała kolacja składająca się głównie w warzyw i niezbędnej ilości białka, do tego witamina C, szałwia hiszpańska, glukozamina i odpowiednie nawodnienie.

Trzeba udać się na spoczynek. Jutro praca, a w niedzielę zawody.

Środa – 4 dni do startu

Dzisiaj, zgodnie z planem, mamy trening progowy. Chodzi o to, aby biegać z taką intensywnością, aby nie doprowadzić do zbyt dużego zakwaszenia organizmu. To bieganie na tzw. progu mleczanowym. Brzmi nieźle, nieprawdaż?

Zaczynamy, jak zwykle, solidną rozgrzewką ogólną, a potem kilometr spokojnego biegu. Trochę rozciągania i dwa odcinki czterystumetrowe w tempie akcentu z przerwą na trucht. Czujemy się dobrze, choć, jak co środę, boimy się tego rodzaju treningu. Jest bez dwóch zdań wymagający.

Startujemy. Z początku spokojnie. Pierwszy i drugi kilometr po 4:12. Trzeci – 4:11. Od czwartego przyspieszamy, choć właśnie zaczyna się trudniejszy odcinek Trasy Tramwajowej – jest dość wyraźnie pod górkę. Jakieś solidne 2 % nachylenia. Może więcej. Byle do słupka. Po tym charakterystycznym elemencie trasa staje się płaska na odcinku prawie 400 m, by znów przerodzić się po zawrocie na rondzie w lekki zbieg w dół. To rodzaj pętli-agrafki. Udaje się. Nie włożyliśmy w ten fragment zbyt wiele sił. 3 800 m za nami. Zaczynamy drugą pętlę. Na razie z górki. Tętno w normie. Kolejne kilometry: 4:06, 4:07, 4:04…. Podbiegamy drugi raz do słupka, a więc jest pod górkę. Już ciężej. Byle wytrzymać. Czuję wzrost tętna, a i nogi jakieś cięższe stają się. Boże, nareszcie słupek! Teraz do ronda i kolejna „zawrotka”. Grześ tuż za mną. Dobrze. Chyba nigdy (na pewno nigdy!) tak szybko nie biegał. Prawdziwy wojownik! 8 km. Umówiliśmy się, że jak będzie dobrze, to przedłużamy trening do 9 km. Jest dobrze. Cisnę! Przyspieszam. Wytrzymam. Dam radę! Jest! 3:52. Uśmiech na twarzy. Schylam się na chwilę, dając organizmowi dojść do siebie. Grześ już jest koło mnie. On to w ogóle oszalał na ostatnim kilometrze, przebiegłszy go po 3:49! Wariat!

Trening kończymy schłodzeniem organizmu, biegnąc spokojnie jeszcze przez kilometr, a następnie rozciągając solidnie nasze „kości”. Do tego połowa gimnastyki siłowej – wszak już w niedzielę rano start w zawodach.

Solidne nawodnienie, porcja warzyw i białka dopełnia w domu całości. Nie zapominam również o treningu mojej nieszczęsnej stopy. Tak zresztą jest codziennie, a właściwie trzy razy na dzień. Wykonuję ćwiczenia propriocepcyjne, zgodnie z zaleceniami mojego fizjoterapeuty. To dzięki nim mam nadzieję, iż w ogóle ukończę niedzielny bieg. Modlę się, aby w zdrowiu. Fizjoterapeuta tylko się skrzywił na mój zamiar biegania maratonu w Bieszczadach. No, cóż...

Czwartek – dwa i pół dnia do startu

Mieszkanie Grzesia. Grzejemy solidnie górę ciała. Dzisiaj trenujemy siłowo na własnym ciężarze. Zaczynamy! Najpierw drążek. Dwie serie podciągnięć właściwie do oporu. Czujemy nasze buły! Następnie pompki – również do pełnego zmęczenia. Trochę treningu mięśni brzucha. Wszystko przeplatamy rozciąganiem i ćwiczeniami na czucie głębokie.

Rozmawiamy. Planujemy. Marzymy.

Sobota – kilkanaście godzin do startu

- No to co? W drogę. Widzę uśmiech na twarzy Grzegorza. Jedziemy odebrać pakiet startowy. Mamy jakieś 80 km do Cisnej. Czas szybko mija na rozmowie. W końcu docieramy na miejsce, pokonując ostatnie kilometry dość emocjonującej górskiej drogi. Wspaniałe widoki. Cisza. Spokój. Wiele bardzo ostrych zakrętów.

Na miejscu nieprzebrane tłumy chętnych do zmierzenia się z górską przygodą. Dużo osób „dojrzałych” i biegowo, i wiekiem. Właściwie to z całej Polski. Raczej na biegu na dystansie maratońskim w środku Bieszczad i to zimą nie pojawiają się osoby przypadkowe. Wręcz przeciwnie – stare wygi.

- Piotr! Jak dobrze cię widzieć, stary byku! Uśmiech zalewa nam twarze. Padamy sobie w objęcia. To mój kolega z tras ultra. Prawdziwy twardziel! Niestety, w niedzielę pojawi się tylko na krótkim dystansie. Również zmaga się z kontuzją.



Szybko, sprawnie odbieramy pakiety startowe. Znów jesteśmy pod wrażeniem organizacji. Ci od Rzeźnika tak już mają – wszystko dograne na ostatni guzik.Obowiązkowa odprawa przebiega sprawnie. Jest ciekawa. I krótka. Prowadzący wizualizuje trasę.

Niedziela – II Zimowy Maraton Bieszczadzki

- Cześć, Andrzeju, jak leci? Biegniesz dzisiaj maraton czy dychę?
- Maraton.
- Pewnie traktujesz to jako długie, krosowe wybieganie? Przyda się przed zawodami w kwietniu. Uśmiech zalewa mi twarz. Andrzej Lachowski, bo o nim tu mowa, potwierdza skinieniem głowy, również się uśmiechając. Powalczy pewnie na Cracovia Maratonie. Wymieniamy jeszcze kilka zdań. Chyba jednak jestem trochę zdziwiony jego obecnością w tym miejscu. Z drugiej strony Andrzej „…osiągnął klasę mistrzowską w biegach górskich. Na swoim koncie ma kilka medali Mistrzostw Polski, II miejsce na Mistrzostwach Świata Juniorów w drużynowych biegach górskich, by później jako senior zdobyć tytuł Mistrza Polski w biegach górskich”…. To cytat z jego strony: http://lachoteam.pl/. Ma zatem papiery ku temu, aby wygrać dzisiejsze zawody. Powodzenia, Andrzeju. I dzisiaj, i w kwietniu.

- Siła i honor! Piotr mobilizuje i nas, i siebie do walki na trasie. Czujemy trochę adrenaliny w kościach.
- Siła i honor!

Oczekujemy na start. Nagle „paf”! Dźwięk wystrzału z długiej broni podrywa wszystkich do biegu. Obaj z Grzegorzem ustawiliśmy się raczej z przodu, chcąc uniknąć tłoku na początku. Ruszamy wspólnie szeroką ławą.



Pogoda nie rozpieszcza. Pochmurno, dość szybko zaczyna lekko padać, ale nie ma dużego wiatru, choć dzień wcześniej dawał się mocno we znaki. Widząc taką pogodę, zdecydowałem się na bardzo lekką kurtkę biegową o sporych właściwościach ochronnych. Jest wyposażona w kaptur. To może się przydać.

Pierwsze setki metrów pokonujemy spokojnie, choć mój przyjaciel i tak lekko mnie hamuje. Po dwóch kilometrach delikatnego podbiegu pojawia się mata, która „czyta” sygnał wysyłany przez nasze chipy przymocowane do butów. Drogi biegnących dychę i tych, którzy wybrali maraton, rozchodzą się tuż za stacją kolejki wąskotorowej.

Biegnie mi się trudno. Poranne śniadanie nie było do końca złożone z tego, co zwykle zjadam przed biegiem. Czuję to w żołądku. Poza tym przez ostatnie dwa dni chyba za dużo zjadłem. Waga nie ta. Nogi ciężkie po ostatnim tygodniu treningów. Cóż, tak sobie założyliśmy – do zawodów podeszliśmy „z marszu”. Trudno, odżyję na pewno po połowie dystansu. Nie raz już tak bywało.

Mijamy kilkanaście osób, ale i nas kilka mija. Spokojnie, to dopiero początek. Trzeba szafować siłami. Do 15 kilometra teren ciągle się wznosi, by potem przejść w spadek terenu. Trasa wiedzie stokówkami i szutrowymi drogami, w tym tzw. Drogą Mirka. To fragment trasy nazwany tak na cześć dyrektora biegu.

Grześ tuż przy mnie – albo z boku, albo z tyłu. Wokół grupa kilku zawodników, z którymi ciągle się „szachujemy” – raz oni, raz my ich wyprzedzamy. Czy wytrzymają do końca wyścigu? My tak. Nie forsujemy tempa, nie przyspieszamy. Za wcześnie na takie „ekscesy”. Jak zwykle zrobimy to w drugiej części dystansu.

10 kilometr. Pojawia się pierwszy punkt. Jest woda w plastikowych kubkach. Zimna! Wypijamy w biegu po łyku, dwa, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Trasa prowadzi ciągle pod górę. Razem z przyjacielem jestem do tego przyzwyczajony. Raz w tygodniu bieg na bieżni mechanicznej znacząco poprawił ten, słaby do tej pory, element.

Deszcz przeradza się w zacinający z boku zamarzający na wietrze śnieg. Kłuje swoją ostrością. Nasuwam kaptur. Policzki już tak nie są chłostane jak chwilę przedtem.

Mijają kolejne kilometry. Pod nogami cały czas lód, zamarznięty śnieg. Trzeba uważać jak diabli, aby nie stracić równowagi. Mimo biegu w butach typowo górskich, od czasu do czasu noga ujeżdża, ślizga się. Trzeba to zaakceptować. To góry. To Bieszczady. Jest środek zimy. Każdy musiał wziąć to pod uwagę, stając na linii mety.

W końcu na horyzoncie widać przełamanie terenu. Biegowy zegarek pokazuje, iż jesteśmy tuż po 15. kilometrze. Roztoki Górne. Jest i punkt odżywczy. Ciepła herbata z miodem przyjemnie rozlewa się po całym ciele. To wspaniałe doznanie. Od tego momentu wyraźnie przyspieszamy. Jest z górki aż do 25. kilometra. Kolejne odcinki biegniemy wyraźnie poniżej 5 minut, a jeden nawet po 4:10. Urywamy się – zostawiamy w tyle grupę zawodników, z którymi do tej pory walczyliśmy na trasie. Już nas nie dogonią. Ba, mijamy powoli kolejne, pojedyncze osoby. Wykorzystujemy swoją szybkość maratońską.

Czuję, iż najgorsze za mną. Żołądek staje się lżejszy, choć nogi bolą. Trudno, żeby było inaczej, jeśli się biega mocno cztery dni wcześniej. W głowie nie ma wątpliwości, nie ma czarnych myśli. Serce pracuje miarowo, przetaczając płyn życia do wszystkich części ciała, płuca bez problemu tłoczą tlen do mięśni niczym dobrze naoliwiony mechanizm. Nogi tylko wciąż ciężkie. Lepiej nie będzie. Akceptuję to w myślach. W końcu to tylko ból…

Zakręt w prawo. Grupa kibiców wyrażających gestami i okrzykami uznanie. Klaszczą. Miło. Zaczynają się kolejne kilometry podbiegów. Droga Mirka. Pod nogami już nie asfalt, ale rodzaj utwardzanej masy bitumicznej, żwiru. Biegnie się po tym ciężko. Ta nawierzchnia wchodzi w nogi. Grzegorz trochę zostaje w tyle. Zwalniam. Poczekam na niego. Prawie mnie dobiega, ale znów zwalnia. A może ja przyspieszam? Umówiliśmy się jeszcze przed biegiem, iż każdy będzie utrzymywał swoje tempo. Może dzisiaj mnie bardziej „podaje noga”? Powoli oddalam się. Grzegorz jest bardzo doświadczonym biegaczem. Jestem o niego spokojny. Da sobie radę.

Biegnę w samotności. Chyba jestem na 31. kilometrze. Z przeciwnej strony biegnie Andrzej Lachowski. Ma charakterystyczna, wyprostowaną, sprężystą sylwetkę Macham do niego ręką, dopinguję słowem. Po dłuższej chwili kolejny zawodnik. To chyba Grzegorz Czyż.

W oddali widzę dwóch zawodników w jaskrawych kurteczkach. Są coraz bliżej. Zresztą razem z partnerem goniliśmy ich już od dawna, ale dopiero teraz są na wyciągniecie dłoni. Najpierw mijam jednego, a po chwili drugiego. Widzę na ich twarzach zmęczenie. Przyspieszam, aby nie uwierzyli, iż mogą ze mną nawiązać walkę. Już nie nawiążą.

W końcu kończy się podbieg, a zaczyna zbieg w dół do Karczmy Brzeziniak w Przysłupie. To chyba 34. kilometr. Przyspieszam trochę, choć to niebezpieczne. Leśna droga zmienia się dosłownie z kroku na krok – raz śnieg, raz lód, innym razem kałuża czy zmarznięta kępa trawy. Ślisko! Ostatnie metry do punktu odżywczego. Grupa kibiców dość żywo dopinguje. To dodaje energii. Odwzajemniam im się szerokim uśmiechem. Taśmy… kierują mnie wprost do środka budynku. Tak – trasa biegu wiedzie przez sam środek karczmy! Tu serwują prawdziwe rarytasy – opiekane ziemniaki, pomidorową z ryżem, grochówkę oraz herbatę z wiśniówką. To nie dla mnie. Chcę powalczyć o dobrą lokatę. Z nieopisanym żalem sięgam tylko po herbatę z miodem (bez %) i, nie zatrzymując się, wybiegam z karczmy. Tu pojawia się być może najtrudniejszy technicznie odcinek trasy – trzeba po dość stromej, wąskiej i grząskiej ścieżce wydostać się z powrotem na Drogę Mirka. Doganiam jednego zawodnika. Nie mam jak go wyminąć, zatem przechodzę grzecznie do marszu. W końcu przełamanie! Jestem z powrotem na drodze. Od tego momentu praktycznie cały czas jest już w dół, oprócz końcowych 600 metrów.

Wyciągam 40-gramowy żel – to jedyne moje pożywienie na całej trasie. Wystarczy. Popijam resztkami napoju izotonicznego, który pozostał w półlitrowym bukłaku. Teraz każdy kilometr biegnę mocno poniżej 5 km/h. Wiem, że wytrzymam. Biegnę prawą stroną drogi. Po przeciwnej całe tłumy zawodników. Już zmęczonych. Coraz częściej maszerujących, a nie biegnących. Często z ich strony, pomimo widocznego bólu, walki ze słabością swojego ciała, pojawia się doping, ciepłe słowo, zachęta do walki. Dziękuję, kochani, dziękuję. Oby i wam wystarczyło sił aż do mety.

Czuję instynktownie, iż ktoś mocno stara się mnie dopaść. Powoli się do mnie zbliża. Oglądam się za siebie raz i drugi. Jest. Zobaczymy – ja wytrzymam obecne tempo aż do mety, ale czy i on także? Ostatni punkt odżywczy na trasie. Nawet nie zwalniam, skręcając na prawo, choć ten odcinek jest wyjątkowo zalodzony. Mój „przeciwnik” zatrzymuje się, chyba uzupełnia płyny. Ja nie potrzebuję. Ostro w dół asfaltem. Odwracam się kolejny raz. Pozostał w tyle. Pogoń za mną kosztowała go zbyt wiele sił. Już mnie nie dogoni aż do mety.

Przede mną troje zawodników. Jednego dopadam na małym podbiegu, drugiego już przy skręcie na tory. Widać, iż ciągną ostatkiem sił. Pozostaje dziewczyna. Udaje mi się ją minąć dopiero na samych torach kolejki bieszczadzkiej. Ryzykuję. Biegnę ten fragment. W każdej chwili grozi to upadkiem. Udaje się. Inni nie podejmują takiego ryzyka, dzięki czemu zyskuję kilkadziesiąt metrów. Uff!

Zaczyna się ostatnie 600 metrów dość ostrego podbiegu do Ośrodka Wołosań. Chyba jednak i ja muszę zapłacić za ostatnie kilka kilometrów dość mocnego tempa. Na odcinku 100 m przechodzę do marszu. Myślę – tylko na chwilę. Wykorzystuje to dziewczyna, którą dopiero co minąłem. Teraz ona bierze odwet. Zbieram się w sobie. Dopadnę ją! Przyspieszam. Niestety, już nie wystarczyło czasu…

Mijam szczęśliwy linię mety. Spiker czyta moje nazwisko. Wspaniale! Nie zostałem pokonany, zniszczony, pobity – wręcz przeciwnie: zwyciężyłem, pokonując siebie w trudnej próbie.



A na mecie wręcz impreza. Medale, zupa pomidorowa, wspaniała herbata, grzane piwo. Piotr wydziera się do mnie. Robi fotki. Gratuluje formy i miejsca. Okazuje się, że jestem na 44 miejscu. W stawce 661 zawodników brzmi nieźle.



Czekam na Grzesia. Niedługo. Już wbiega na metę z dość dużo szybkością. Jeszcze na ostatnich stu metrach udało mu się minąć dwóch zawodników, których goniliśmy od około dwudziestego kilometra. Zuch! Zuch!



A niedźwiedzia nie spotkałem. Co ja powiem żonie i mojej córce? Że nie szukałem, że nie ma w Bieszczadach? Legenda mówi, że jest. Ale może akurat spał? Chyba tak – wszak jest zima. Trzeba będzie zatem szukać już w maju. Na trasie II Biegu Rzeźnika Ultra 140.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
42.195
06:48
jaro109
06:18
biegacz54
05:04
Jarek42
04:24
Serce
00:08
przemek300
23:36
Citos
23:23
Namor 13
23:18
necropoleis
23:02
STARTER_Pomiar_Czasu
22:21
lordedward
22:21
maratonek
21:44
kos 88
21:38
Wojciech
21:25
troLek
21:07
jaro kociewie
20:51
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |