Do aktualnych trendów i mainstreamu zawsze podchodziłem z lekkim lekceważeniem, co dotykało różnych aspektów codzienności. W tym i sportu. Kiedy zaczynałem przygodę z bieganiem, samo uprawianie tej dyscypliny było obraniem kierunku pod prąd. Dzisiejszy masowy jogging kłóci się z tym, jak od zawsze postrzegałem bieganie, tj. jako sport czysto indywidualny. Nie bez kozery funkcjonuje określenie "samotność długodystansowca".
Z czasem przestałem trenować, zaś moda na bieganie zaczęła być mi obojętna, pomimo tego, że sport ten stał się popularny jak nigdy dotąd. Mimo to, niekiedy podejmuję próby ponownego założenia biegówek i wykorzystania zalegających w szafie dresów. Dzisiaj jednak, po kilkuletniej przerwie w regularnych treningach, powrót na stare śmieci stanowi spore wyzwanie, nie tylko ze względu na całkowicie odmienny wizerunek biegania jako sportu, ale również kwestie czysto przyziemne. Kolejną próbę przyszło mi podjąć kilka dni po wystrzeleniu sylwestrowych fajerwerków.
W początkach roku całe tabuny ludzi wcielają w życie tzw. postanowienia noworoczne, co wzbudza u mnie - może wyjdę na ignoranta, ale cóż - uśmiech o lekkim zabarwieniu szyderczym. W tym roku odkryłem jednak, że i mnie dotknęła ta plaga, bo po świąteczno-noworocznym leniuchowaniu uznałem, że w 2016 rok należy wejść z nieco większą dozą energii. Kilka dni zajęło mi zebranie się w sobie, aż przyszedł jeden z pierwszych wolnych dni w styczniu.
Za oknem prawie -15 stopni, co samo w sobie zakrawa na kpinę. Znalazł się tym samym pierwszy argument, by jednak zostać w domu. Tak zleciała godzina, po czym wróciły myśli, że jednak warto wyjść się dotlenić. Dodatkowo, jak na złość, zza chmur wyjrzało słońce. Odhaczyłem z listy całą gamę usprawiedliwień dla zostania w domu, od sprzątania po obejrzenie filmu, od wyjazdu na zakupy po czytanie książki. Rety, nawet za pracę chciałem się wziąć! Człowiek w obliczu nadchodzącego treningu potrafi być zaskakująco sfrustrowany. Doszukiwałem się nawet symptomów przeziębienia, niestety bezskutecznie, bo jedyne, co mi dolegało, to klasyczna nicminiejestoza.
W końcu przywdziałem dres i w drogę! Pierwsze zetknięcie z siarczystym mrozem i podmuchem zimnego wiatru wywołało reakcję z pogranicza lekkiego szoku, na szczęście jeszcze poddającego się autokontroli. Zawsze wychodziłem z założenia, że biegacze mają coś z wariatów, ale po przebiegnięciu 2km w tych warunkach doświadczyłem tego wariactwa empirycznie. Jedyne osoby, które mijałem, to właściciele psów, którzy z uwagi na czworonogi musieli wyjść z ciepłych domów. Można ich zrozumieć, w końcu nie mieli alternatywy. Niemniej ja nie mam w domu psa, więc mogłem spokojnie pić sobie herbatę i oglądać skoki narciarskie, a nie wystawiać się na spojrzenia przechodniów wypełnione zdumieniem, że ktoś zdecydował się na dobrowolne wyjście z domu w zimny i wietrzny dzień tylko po to, by sobie trochę pobiegać. Przynajmniej zapewniłem im jakąś rozrywkę, bo zobaczyli wariata w esencji i będą mieli o czym opowiadać domownikom po powrocie ze spaceru z psem. Ja niestety takich rozrywek nie miałem, a jedyne o czym mógłbym opowiedzieć, to problemy ze złapaniem oddechu w trakcie biegu pod wiatr.
Przy którymś z kolei podmuchu prosto w twarz zacząłem sobie uświadamiać tragizm położenia, w którym się znalazłem. Przekroczyłem bowiem granicę, z której nie ma odwrotu, bo na zawrócenie było już za późno. Musiałem zatem, chcąc nie chcąc (chociaż bardziej nie chcąc) dokończyć pętlę. Wściekły na siebie za podjęcie decyzji o bieganiu zacząłem wyrzucać z siebie frustrację. Tyle mięsa w myślach poleciało, że zrobiła się z tego mozaika wątróbki, karkówki, żołądków, boczku i podrobów. Nigdy więcej kretyńskich postanowień noworocznych! Jak mi ktoś kiedyś powie o tzw. euforii biegacza, to na litość, spoliczkuję!
Ku memu zdziwieniu po jakimś czasie odkryłem, że bieganie ma ciekawe właściwości. W tym przypadku zadziałało jak lecytyna, bo pokonywanie zimnych podmuchów wiatru przypomniało mi, że jeszcze kilka lat temu wbiegałem na Śnieżne Kotły i Szrenicę. Wtedy też była zima, i ten pioruńsko zimny wiatr, który utrudniał utrzymanie sylwetki w pionie. Pomimo dalece bardziej ekstremalnych warunków, jakie wówczas panowały, realizowałem założenia treningowe i po powrocie do ośrodka mógł nawet pojawiać się uśmiech na twarzy. Czy na pewno, to się okaże, póki co właściwości odświeżające pamięć wskutek biegania dopiero zaczynały się ujawniać. Po przebiegnięciu kolejnego kilometra okazało się, że jednak nie mam na sobie zbyt cienkiej warstwy ubrań, bo przestało być mi zimno. Wręcz przeciwnie, było w sam raz! Kolejny przechodzeń z psem, jakiego spotkałem na ścieżce, w grubej kurtce i czapce z kożuchem wyglądał wręcz komicznie.
Początkowa zadyszka zmieniła się w regularny oddech. Myśli jakieś radośniejsze się pojawiły w głowie, już nie rodem z rzeźni, ale wręcz przeciwnie, kolorowe i kwieciste jak z Niderlandów. Z czasem zaczęło mnie dziwić, dlaczego nie spotkałem po drodze żadnego biegacza, przecież słońce świeci, dzień wolny od pracy - idealne warunki na biegową rekreację. Mogłem jednak wybrać mniej zaściankową trasę, to przynajmniej byłoby się z kim przywitać na trasie. Cóż, może następnym razem!
W końcu trening dobiegł końca. Pozostał lekki niedosyt, że pętla było stosunkowo krótka, ale biorąc pod uwagę długą przerwę w bieganiu, to może i lepiej. Popijając potreningową herbatę, która już dawno mi tak nie smakowała jak dzisiaj, doszedłem do wniosku, że ta cała moda na bieganie może mieć jednak jakieś logiczne, endorfinowe uzasadnienie.
A wracając ze Śnieżnych Kotłów i Szrenicy zawsze byłem uśmiechnięty. |