|
| Przeczytano: 524/1379714 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Bieganie w Waszyngtonie | Autor: Filip Jasiński | Data : 2016-01-07 | Zmiana przyzwyczajeń biegowych okazała się w moim przypadku dużo większym wyzwaniem, niż się pierwotnie spodziewałem. Odczułem poważny spadek formy, dopadła mnie fatalna kontuzja, ale jednocześnie poznałem świetnych ludzi, biegałem w przepięknych lokalizacjach i zdobyłem ciekawe spostrzeżenia. Wyjazd z Warszawy do Waszyngtonu w związku z wyzwaniami zawodowymi pozwolił odkryć przy okazji nowe aspekty życia sportowca-amatora. Czy warto biegowo odwiedzić D.C., Maryland i Wirginię? Bezwzględnie tak! Moje oceny i uwagi odzwierciedlają ostatnie kilka miesięcy życia w stolicy Stanów Zjednoczonych, przeprowadzone rozmowy z biegaczami, organizatorami imprez sportowych i pracownikami sklepów specjalistycznych dla fanów aktywności fizycznej. Nie jest to przy tym pełna analiza sytuacji społeczności biegowej na Wschodnim Wybrzeżu USA, ale raczej garść spostrzeżeń amatora czerpiącego z wiekiem coraz więcej radości z samego biegania oraz poświęcającego mniej uwagi śrubowaniu kolejnych rekordów.
Gorące początki
Niby dogłębnie oczytany oraz teoretycznie dobrze przygotowany po rozmowie z licznymi znajomymi, którzy wcześniej mieszkali w Waszyngtonie, wiedziałem, że czeka mnie tu upał i duża wilgotność, bo przecież amerykańska stolica leży na podobnej wysokości geograficznej, co Rzym. Ale już pierwsza popołudniowa „dycha” w centrum miasta (downtown) wzdłuż długiego zielonego Mall, mijając słynne muzea Smithsonian, galerie narodowe, zaskakująco drobny Biały Dom i majestatyczny Kongres, zaskoczyła. Sierpień jest tu lepki, rzadkie powiewy wiatru nie pomagały, stąd utrzymanie tempa poniżej 5 min/km było dość uciążliwe. Miasto już znałem, skupiłem się zatem na obserwacjach ludzi: mało który z licznych współbiegaczy w downtown przestrzegał świateł drogowych, pytani prawie nie znali przypadków, aby ktoś był zatrzymany przez wszechobecne wokół rządowych budynków policję i Secret Service. Zresztą liczni przechodnie dość automatycznie usuwali się z drogi pozwalając setkom biegaczy szybciej poruszać się wzdłuż głównej promenady miasta.
No właśnie, kto biega w Waszyngtonie? Najłatwiej chyba powiedzieć, kogo najrzadziej spotykałem na trasach: szybkich zawodowych biegaczy. Poza nimi królują tu zwykli mieszkańcy maleńkiego Dystryktu Kolumbii (D.C.) oraz otaczających go stanów Maryland (od pn.-wsch.) i Wirginia (od pd.-zach.), przy czym wydaje się, że częściej biegają kobiety, z kolei Afroamerykanie są w mniejszości. Od wczesnego rana, w trakcie przerw obiadowych i po pracy, wszędzie widać dziesiątki ludzi w strojach sportowych w parkach, lasach i na chodnikach downtown. Stolica Ameryki potwierdziła, że kraj ten jest kolebką joggingu od kilku dekad – biegają nastolatkowie, rodzice z dziećmi, osoby w mocno podeszłym wieku, często bardzo otyłe, nierzadko ubrane w workowate dresy, bez szczególnego zwracania uwagi na używany sprzęt, poruszają się samodzielnie lub parami. Wbrew powszechnym stereotypom bieganie jest w tej części USA popularnym stylem życia, czymś potwierdzającym znaczenie codziennej dawki zdrowia i aktywności fizycznej, wpajanej dzieciom od przedszkola. Uczniowie amerykańskich szkół wychowywani są w kulcie sportu i osiągania najlepszych wyników, ale bez ośmieszania osób, które gorzej dają sobie radę. Powszechny dostęp do boisk i sprzętu dotyczy także szkół w Anacostii, biednej południowo-wschodniej dzielnicy miasta, gdzie sport dla lokalnej młodzieży bywa przepustką do kariery i sławy – niedaleko znajdują się ogromne stadiony drużyn Nationals (baseball) i Redskins (futbol amerykański). Wiele szkół położonych poza D.C. oraz na przedmieściach Waszyngtonu ma zresztą własne trasy przełajowe otaczające rozległe kampusy uczelniane, niejednokrotnie otwarte dla zwykłych biegaczy.
Powitanie na telebimie uczestników MCM, lotnisko Dulles w Waszyngtonie
Poza wilgotnością zbliżającą się do 90% i upałem w granicach 30-kilku stopni Celsjusza (ach ten Fahrenheit, wciąż się go uczę…), pewnym zaskoczeniem jest zróżnicowane ukształtowanie terenu. Miasto spoczywa na wzgórzach schodzących od północy i zachodu do Potomaku, majestatycznie przecinającego Waszyngton i pozwalającego rzeszy biegaczy cieszyć się kilometrami (milami…) asfaltowych ścieżek i betonowych nabrzeży. Mosty dają dostęp do dwóch dużych wysp będących doskonałymi miejscami do biegania w cieniu umiejscowionych tam parków narodowych – bo parki narodowe w USA mogą być naprawdę maleńkie, to nie tylko słynne Everglades, Yellowstone lub Yosemite. Mieszkańcy Waszyngtonu oraz pobliskich hrabstw mają więc nieprzebrane możliwości ćwiczenia stromych podbiegów, zresztą mam wrażenie, że trudno jest zaplanować tu zupełnie płaskie dłuższe trasy, chyba, że wzdłuż rzeki.
Wzburzony styczniowy Potomak na wysokości Great Falls, wzdłuż obu brzegów ciągną się milami piękne ścieżki biegowe
Stany Zjednoczone to (k)raj posiadaczy samochodów – praktycznie nie można funkcjonować tu dłużej bez korzystania z tego środka transportu (wyjątkiem jest np. Nowy Jork), co częściowo wpływa na aktywność biegaczy – w wielu partiach miasta w ogóle nie ma chodników, a co za tym idzie i latarni ulicznych. Mieszkańcy osiedli składających się z wyglądających jak pastelowe torty domów docierają do pracy i na zakupy autami, jezdnie są bardzo szerokie, a odległości znaczne. Jednak tutejszym biegaczom chyba to nie przeszkadza, bo większość kierowców zwalnia, a nawet zatrzymuje się, widząc osoby trenujące wzdłuż krawężników. Jednocześnie pierwszeństwo mają tu auta, a nie piesi... Kultura jazdy ma zresztą przełożenie na styl biegania na imprezach masowych, o czym później.
Pierwsze letnie tygodnie zmęczyły mnie mocno. Zeszłoroczne długodystansowe rekordy osobiste, w tym urokliwy Rzeźniczek i świetnie zorganizowany maraton w Gdańsku, dały mi wiarę w zachowanie za oceanem wysokiej formy, ale tak się niestety nie stało. Przeprowadzka, nowe zadania, atrakcje tutejszej kuchni oraz telewizji (!) zmęczyły i rozleniwiły, z kolei bieganie o północy w gorącej „zupie” po prawie nieoświetlonych uliczkach nie kusiło. Forma więc spadła, chociaż ambicja pozostała.
Co warto poczytać?
W celu poznania lokalnego środowiska biegowego przejrzałem bogatą kolekcję dziesiątek książek i magazynów prasowych w sieciówce Barnes & Noble, tutejszym Empiku, oraz przeszukałem internet. Działający od 1984 r. bezpłatny miesięcznik Run Washington, dostępny również w sieci i na Facebooku, oferuje m.in. kalendarz i relacje z imprez biegowych w okolicach Waszyngtonu, ranking lokalnych biegaczy oraz interaktywną mapę miejsc, w których zdarzają się napady na biegaczy. To ostatnie jest o tyle istotne, iż stolica USA chlubiła się niegdyś mianem jednego z najbardziej niebezpieczniejszych miast w kraju, a śmiertelne ofiary strzelanin zdarzały się praktycznie codziennie. Do niektórych dzielnic D.C. do tej pory profilaktycznie nie jeżdżą niektóre taksówki, a biegacze przestrzegają przed uprawianiem tam sportu nawet w ciągu dnia. Niemniej obecnie Waszyngton jest co do zasady bardzo bezpiecznym miejscem również dla biegaczy.
Run Washington jest dobrym źródłem informacji dla rosnącego grona triatlonistów, współpracuje z firmą Pacers Running organizującą ciekawe zawody, ale – nie będę ukrywać – trochę brakuje mu do jakości portalu Maratony Polskie… Felietonów i relacji biegaczy jest tu nieco mniej, za to teksty są dłuższe. Fakt jednak, że ilość reklam jest stosunkowo nieduża i dotyczą one głównie regionalnych imprez sportowych. I to rozwiązanie ogromnie mi się podoba – mam wrażenie, że w dostępnych w Polsce tytułach biegowych jest nieco mniej informacji o organizowanych zawodach, a biegacze szukając kolejnych zawodów korzystają przede wszystkim z informacji dostępnych w sieci. Tymczasem w USA wciąż powszechnie używa się reklam papierowych, kolorowych ulotek dostępnych w sklepach sportowych i rozdawanych podczas targów sportowych, zachęcających do odwiedzenia mniej lub bardziej odległych miejscowości i parków narodowych. Bardzo to wygodne i łatwo zapada w pamięć – w moim przypadku informacje przyczepione magnesem do lodówki przypominają lepiej, niż smartfon, o zbliżających się zawodach. Zdziwiłem się ponadto, że wiele zawodów nie ma tak rozbudowanych stron internetowych, jak w Polsce, chociaż zawierają one zazwyczaj wszystkie najistotniejsze informacje. Podoba mi się natomiast wszechobowiązująca zasada możliwości przekazywania miejsc startowych między zawodnikami w sytuacji, gdy ktoś nie może wziąć udziału w biegu – nie traci się wówczas pieniędzy.
Obok lokalnych tytułów Run Washington oraz wydawanego papierowo i on-line Race Packet, niezwykle polubiłem pismo Competitor – bezpłatną konkurencję wobec popularnego, ale moim zdaniem przeładowanego reklamami, magazynu Runner’s World. Przede wszystkim Competitor dostępny jest darmowo on-line, chociaż ja wolę wersję papierową dostępną bezpłatnie w sklepach sportowych i w specjalnych metalowych pojemnikach ustawionych w różnych częściach miasta, na ogół przed wejściem do metra. W magazynie tym kładzie się nacisk na opisywanie sprawdzonych lokalizacji biegowych, a autorzy z wyprzedzeniem zapowiadają, jakie tematy przewodnie pojawią się w kolejnych wydaniach w nadchodzącym roku. Pismo jest świetnie zredagowane, nieprzegadane, niezalane reklamami, wydaje się nie wspierać żadnej konkretnej marki, ani promować wizyty w tym lub innym regionie Stanów, chociaż redakcja mieści się w kalifornijskim San Diego. Przypomina, że bieganie można uprawiać również poza USA, na innych kontynentach. Co miesiąc czyta je w wersji papierowej około 1,75 mln. osób, a w internecie 5,5 mln. Myślę, że warto, aby organizatorzy niektórych polskich imprez dali redakcji Competitor znać o atrakcjach biegania w kraju nad Wisłą.
Jako, że moją prywatną ambicją jest skupienie się na biegach przełajowych i przekroczeniu granicy 42 km, czytuję ostatnio miesięcznik Trail Runner, który idealnie balansuje między pismem dla wytrawnych „ultrasów” a przewodnikiem dla początkujących biegaczy długodystansowych. Jedyne, co tam wyczytałem, a co mi się zdecydowanie nie spodobało, to koszty uczestnictwa w niektórych z biegów – zapisy na Transrockies Run, czyli odpowiednika polskiego Rzeźnika, to wydatek od 700 do 1.500 dolarów, w zależności od rodzaju zawodów…
Imprezy masowe
Magazyn Run Washington pozwolił mi zaplanować kilka imprez, z których część – jeszcze będąc w Polsce - przewidziałem już w swoim kalendarzu: wrześniowych Półmaratonu Lotnictwa Marynarki Wojennej oraz Narodowej Stołecznej 20-milówki i październikowego Maratonu Piechoty Morskiej (MCM). Wziąłem też udział w paru mniejszych zawodach organizowanych przez stołeczny klub biegowy DC Road Runners. I tu dostrzegłem najciekawsze różnice wobec realiów biegowych w Polsce. Amerykańskie imprezy w większości przypadków łączą się z wydarzeniem historycznym (urodziny Jerzego Waszyngtona), poświęcone są pamięci zasłużonych działaczy sportowych lub dotyczą krajowych świąt (Dziękczynienie, Boże Narodzenie) i lokalnych zwyczajów (dni indyka, dyni, kraba), a także często wiążą się z celem charytatywnym – w mniejszej mierze są reklamą danej miejscowości lub regionu. Oczywiście bliskość Zatoki Chesapeake, prawdziwego raju przyrodniczego znajdującego się niedaleko malowniczego wybrzeża atlantyckiego, to zachęta sama w sobie do odwiedzenia tych miejsc – ale tam jeszcze nie biegałemm, podobnie jak jeszcze nie planuję treningów w urokliwym parku narodowym doliny Shenandoah, znajdującym się ponad godzinę drogi autostradą na zachód z Waszyngtonu (to takie tutejsze małe Bieszczady). Na wszystko przyjdzie czas.
Ogólnie rzecz ujmując biegi w USA dzielę na reklamowane w mediach i na autobusach drogie imprezy masowe, średniej wielkości biegi lokalne (wcale nie takie tanie) oraz mniejsze niskokosztowe spotkania klubowe. Zarówno wielkie maratony i półmaratony, jak np. MCM lub Rock-n-Roll Marathon, gdzie wpisowe wynosi często ponad 100 dolarów, jak i bezpłatne biegi dla członków klubów, odbywają się przez cały rok w regionie D.C., Marylandzie i Wirginii. Popularne są weekendy biegowe i imprezy dla dzieci, ich liczba robi wrażenie, stąd swoista konkurencja i niełatwy wybór. Poznałem tutaj zarówno ludzi preferujących wielotysięczne spędy poprzedzane ogromnymi targami, pasta parties, mierzeniem butów, bluz, koszulek, buffów, personalizowanych czapeczek, udziwnionych bidonów (wszystko za dodatkową opłatą), jak i uczestników kilkudziesięcioosobowych wypadów do parków narodowych ze składkowym mini-bufetem i wielokrotnego użytku numerami biegowymi (bibs).
Pierwotnie planowałem opisać czytelnikom Maratonów Polskich tylko duże biegi, ale później stwierdziłem, że najciekawsze są imprezy mniejsze, bo mówią najwięcej o samych biegaczach, ich potrzebach i preferencjach.
Zacznę od tego, że w każdym z biegów – półmaratonie, 20-milówce i maratonie – osiągnąłem… najsłabsze wyniki w karierze. Dramatycznie złe. Winię siebie, własne lenistwo i zwykły brak treningów, ale z drugiej strony pogoda nie przestawała mnie hamować. Dokuczliwa wilgotność i wysoka temperatura skutecznie ograniczały siły, tęskniłem więc za zielonym żoliborskim klimatem i więcej jednak czytałem o bieganiu, niż uprawiałem sport. Jako, że nie zwracam już uwagi na swoje rekordy, bądź też staram się tego nie robić, nie pochwalę się szczegółami liczbowymi porażek.
Fotograficzny dowód, że Kapitan Ameryka także biegł w Navy-Air Force Half Marathon 2015…
USA to kraj militarystyczny w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Żołnierze i ich rodziny otaczani są tu wielkim szacunkiem, mundur jest oznaką patriotycznego oddania, a prawie wszystkie imprezy współorganizowane przez marynarkę wojenną lub piechotę morską są wyprzedawane prawie na pniu. Niemniej wspomniane wcześniej półmaraton i maraton odebrałem bardzo różnie. Owszem, w obu przypadkach przy linii startu obecni byli uśmiechnięci salutujący wojskowi, a biegi zorganizowano w atrakcyjnym centrum Waszyngtonu, to jednak oprawa wrześniowej „połówki”, w tym drukowany program, była słabsza od obchodzącego 40. urodziny Marine Corps Marathon. Kolejki do toalet powodujące start w zasadzie pod koniec stawki, kluczenie przez godzinę wśród najwolniejszych biegaczy zupełnie nieprzestrzegających, tak, jak na tutejszych autostradach, zasady szybszej lewej strony trasy, wreszcie zorientowanie się dopiero w domu, że zamiast medalu za półmaraton zawieszono mi na szyi medal za równolegle organizowany bieg 5-kilometrowy… Właściwe trofeum przesłano mi 6 tygodni później po kilkukrotnej interwencji u organizatorów.
Amerykanie biegną masą, w większości słuchają własnej muzyki, chętnie się przebierają w kolorowe i wesołe stroje, mają tatuaże, przyczepiają do ubrań karteczki z różnymi hasłami i przesłaniami, korzystają z przenośnych kamer HD, pomagają osobom przewracającym się na trasie, pokrzykują, chwalą się udziałem we wcześniejszych imprezach, czy to przy pomocy naklejek na tylnych drzwiach samochodów, czy to noszonymi koszulkami biegowymi. Nie lubią przy tym osób przepychających się i biegnących „na zderzaku”, plujących i rozlewających wodę. W zależności od pogody kibice są liczni lub bardzo liczni, zawsze głośni i żywo wspomagający sportowców, często doganiając swoich bliskich w różnych stadiach biegu. Na obu trasach widziałem natomiast mało zespołów muzycznych dopingujących sportowców.
Mój czwarty maraton poprzedziły nieudane zawody półmaratonowe i 20-milowa przeprawa wzdłuż brzegu Potomaku, po której spodziewałem się medalu równie wielkiego, jak zmęczenie na mecie, ale musiałem zadowolić się koszulką i… sporym bajglem zanurzanym w kotle z serkiem Philadelphia. Tak! Biegi klubowe i lokalne stawiają bowiem na cięcie kosztów i skupianie się na wspólnej zabawie, a nie na obwieszaniu uczestników żelastwem oraz zarzucaniem ich ulotkami i reklamami. Pytałem o to współbiegaczy, czy nie mają ochoty i potrzeby otrzymania medalu lub chociażby zachowania numeru biegowego (członkowie klubów dostają jeden bib na cały sezon), aby mieć „namacalne” wspomnienia z zawodów. I dostawałem zawsze jedną i tę samą odpowiedź: po co? Przecież to dodatkowo kosztuje, to tylko symbol, a liczy się uczestnictwo, aktywność fizyczna i wspomnienia – chętni mogą przecież zawsze zrobić sobie fotografię w trakcie albo po biegu. Posiadając w Polsce całą galerię medalowo-numerową trudno jest mi przyzwyczaić się do tego rozwiązania. Amerykanie inaczej celebrują radość z biegania. A to chyba o to chodzi (biega)…
MCM – „Maraton Obywateli”
Od kilku lat Maraton Piechoty Morskiej znajduje się w czołówce największych wydarzeń biegowych w USA (piąty po Nowym Jorku, Chicago, Honolulu i Bostonie). Drugi rok z rzędu konieczne było przeprowadzenie losowania, a mnie wybrano jeszcze w Polsce. Ogromnie się ucieszyłem, bo MCM to wielka impreza przyciągająca licznych fanów biegania z całego świata, chociaż nie wiąże się z wysokimi nagrodami finansowymi dla zwycięzców. W ubiegłym roku ukończyło ją 23.194 osób, które miały okazję wziąć udział w doskonale zorganizowanych targach, biec najpiękniejszymi ulicami Arlington, Rosslyn, Georgetown i Mall, minąć korytarz utworzony z flag i fotografii trzymanych przez rodziny poległych żołnierzy, wreszcie wbiec na metę przy pomniku Piechoty Morskiej Iwo Jima Monument i natychmiast kupić specjalną koszulkę finiszera (skuteczny marketing!). W połowie trasy „zamrożeniu” uległ mój Garmin 220 i nie mogłem odczytywać tętna, więc zwolniłem, a na 25. kilometrze zupełnie opuściły mnie siły, miałem naprawdę dość i wiedziałem, że nie pobiję wyniku ze udanej imprezy maratonowej w Gdańsku w maju 2015 r.
Blue Mile poświęcona pamięci poległych żołnierzy powodowała wzruszenie u większości biegaczy
Ale perfekcyjna organizacja MCM, dziesiątki tysięcy cudownych kibiców prześcigających się w wymyślnych hasłach i transparentach dopingujących na trasie (rozbawił mnie: „Chuck Norris nigdy nie przebiegł maratonu!”), rozdających samodzielnie przygotowane owoce i słodycze, dających siłę na ostatnich kilometrach w Arlington, sprawiły, że zeszłoroczny Maraton Piechoty Morskiej to najbardziej wzruszająca impreza biegowa, w jakiej dotąd brałem udział. Ogromne wrażenie zrobił na mnie start imprezy zorganizowany o świcie obok masywnego budynku Pentagonu, było zimno, ciemno, trwały pokazy spadochroniarzy i samolotów wojskowych, dumnie śpiewano hymn narodowy. Niedaleko od nadmuchiwanego czerwonego łuku z nazwą MCM dosłownie tysiące osób zaczęło zdejmować z siebie bluzy, buffy, spodnie, czapki (ale nie buty!) i następnie porzucać je na skraju drogi przed rozpoczęciem zawodów. Zapytałem pozbywającego się kolorowej koszulki młodego człowieka dlaczego ludzie nie zabierają ze sobą tak wielkiej ilości sprzętu – okazało się, że jest to forma dotacji charytatywnej na rzecz osób niezamożnych i dzieci. Nieużywane ubrania sportowe są potem zbierane przez organizatorów i przekazywane służbom socjalnym. Piękne to i niesamowite doświadczenie!
Świetne doświadczenie charytatywne, zbiórka odzieży podczas wielkiej imprezy masowej – do powtarzania w Polsce!
Zabawne jest, że przez końcówkę biegu, wspierany przez poznaną na 39. kilometrze sympatyczną Polkę, która rozpoznała moją białoczerwoną flagę przytroczoną do plecaczka, powtarzałem sobie w myślach – pobij Oprah, nie daj się, pamiętaj o „honorowej” granicy 4:29. Dlaczego? Bo w 1994 r. ówczesna 40-letnia królowa amerykańskiej telewizji, Oprah Winfrey, osiągnęła właśnie taki wynik. Po biegu, gdzie faktycznie „pokonałem” słynną równolatkę, doczytałem, że jednym z najczęstszych okrzyków dopingujących osoby finiszujące w MCM jest właśnie „Beat Oprah!” Zresztą bieg ten jest dość popularny wśród celebrytów, a głównie polityków waszyngtońskich próbujących udowodnić wyborcom swoją wytrzymałość fizyczną, chętnie fotografujących się z żołnierzami piechoty morskiej dekorującymi finiszerów na mecie przy cmentarzu wojskowym Arlington.
Lokalne kluby biegowe
Tak jak udział w dużych imprezach biegowych jest niestety kosztowny i są one rozrzucone na dużym terytorium kilku stanów, tak rozwiązaniem dla osoby bez formy, ale z ambicją, okazały się wciąż mało popularne w Polsce, lokalne kluby biegowe. Mieszkając w hrabstwie Montgomery w stanie Maryland, 10 mil od serca Waszyngtonu, naturalne było zapisanie się do Montgomery Country Road Runners Club. Należy do niego ponad 4.000 osób mieszkających w okolicach Waszyngtonu, które rocznie mogą brać udział w kilkudziesięciu zawodach sportowych na dystansie od 1 do 50 mil organizowanych zawsze w różnych miejscach (marzę sobie o udziale w lokalnym klasyku Stone Mill 50 Mile Run…). Roczna opłata członkowska w wysokości 40 dolarów jest naprawdę niska, nie tylko jak na amerykańskie zarobki, a dodatkowe zniżki dotyczą startów rodzinnych i dwuletniego wpisowego. Jednocześnie klubowicze co pewien czas spotykają się u siebie w domach lub w pubach, wspólnie rozciągają się, trenują, razem startują w dużych zawodach i po prostu miło spędzają czas. W ten sposób poznałem grupę ludzi trenujących biegi przełajowe w sobotnie poranki w Rock Creek Park – Cala, Davida, Lydię, Miriam, Patricka, Rachel, Roddikę i innych. Miejsce to jest po prostu niesamowite.
Kilkudziesięciokilometrowy zielony „klin” wbijający się od północy z Marylandu do samego Potomaku w centrum Waszyngtonu tworzy największy w USA zielony obszar w dużych aglomeracjach miejskich. Jest on moim zdaniem piękniejszy od Central Park w Nowym Jorku i znacznie bardziej urozmaicony od znanych mi terenów biegowych w Londynie lub Paryżu. Nie ma się czemu dziwić, że w plebiscycie pisma Run Washington organizowany tam półmaraton został uznany za najlepszą imprezę biegową na tym dystansie w regionie. Oczywiście można skorzystać również z konkurencyjnego Capital Crescent Trail wijącego się od otaczających Waszyngton miasteczek Silver Spring i Bethesdy do dzielnicy Georgetown, można biegać wzdłuż obu brzegów Potomaku i Kanału Ohio, współzawodnicząc ze spacerowiczami podziwiającymi piękne wodospady Great Falls, jest wreszcie ciągnący się na południe z Arlington poprzez Alexandrię i dalej w głąb Wirginii Mount Vernon Trail, uwielbiany przez rzeszę stołecznych rowerzystów zmierzających do położonego na wysokim wzgórzu zabytkowego domu Jerzego Waszyngtona, obejmującego widokiem rozległy Potomak.
Mój ulubiony Rock Creek Park: podbiegi, wykroty, prawdziwy przełaj niemalże w centrum Waszyngtonu
Możliwości biegowych jest cała masa, jednak Rock Creek Park oferuje coś niepowtarzalnego: strome podbiegi, ubite ścieżki, pełne głazów i korzeni wysokie trawersy wzdłuż rzecznej dolinki, kamienne przeprawy przez potok, małe mosty i niezliczone kilometry tras pozwalających cieszyć się przyrodą, spotykać jelenie i sarny biegnące równolegle ze sportowcami w gęstym lesie, tylko kilka mil od Białego Domu. Jednocześnie dostępne są małe fontanny z wodą dla spragnionych i parkowe toalety, a przejazdy dla samochodów zamyka się na cały weekend. Jedyną rzeczą, która ogranicza, chociaż ma pewien sens, jest przepis stanowiący, iż wszystkie parki i przestrzenie zielone zamykane są z zapadnięciem zmroku z przyczyn bezpieczeństwa. Stąd też tak popularne w sklepach sportowych lampki i odblaski biegowe są mało przydatne w waszyngtońskich parkach…
Przełajowe 9 km w grudniowej aurze malowniczego Seneca Park leżącego niedaleko miejscowości Gaithersburg
Co jest wielką różnicą wobec rozwiązań obowiązujących w Polsce, to starty osób małoletnich. Tylko w przypadku części biegów maratońskich wprowadzono ograniczenia wiekowe, na ogół dotyczące biegaczy poniżej 12., ewentualnie 16. roku życia. Ale USA to kraj ambicji i sukcesu, więc młodzi ludzie trenują z rodzicami od maleńkości. Przed wieloma wolnostojącymi domami w Waszyngtonie i obok placów zabaw dla dzieci znajdują się boiska do koszykówki, popularne jest amatorskie trenowanie futbolu amerykańskiego, piłki nożnej, tenisa i mało znanego w Polsce lacrosse, a chyba każda rodzina czynnie używa kilku rowerów. Ze sportową złością patrzyłem na 10-cio i 12-latków wyprzedzających mnie z uśmiechem w zawodach na 5 km, którzy schodzili poniżej 20 minut. Ale także na półmaratonie mijali mnie bardzo młodzi ludzie, po których wcale nie było widać oznak skrajnego wyczerpania. W pełni podzielam obawy części lekarzy o zbytnie męczenie młodych organizmów, z drugiej jednak strony jak inaczej, jak poprzez dobrze przygotowane uczestnictwo w zawodach i wspólnych treningach, mamy zachęcać młodzież do aktywności sportowej, jeśli nie dając im miejsca w naszym gronie? Mój nastoletni starszy Syn sam ambitnie zaczął trenować na osiedlu wiedząc, że może wspólnie pobiegać ze mną w zawodach przełajowych – to ogromna satysfakcja dla rodzica.
Na zakupy!
Gdy już wspomniałem zakupy warto od razu napisać, czym różnią się tutejsze sklepy od tych, które odwiedzałem w Polsce, w tym mój ulubiony Sklep Biegacza na Żoliborzu, z najfajniejszym składem doradców, z jakim miałem kiedykolwiek do czynienia – pozdrawiam Ich!. Przede wszystkim Stany Zjednoczone dają większy wybór: można iść do markowych sklepów dostępnych w wielu częściach miasta, gdzie dostępne są ubrania i buty najpopularniejszych firm: Asics, Brooks, New Balance, Saucony i Skechers oraz rzadziej znanych w Europie Altra, Hoka (z charakterystyczną wysoką zabudową podeszwy), Pearl Izumi, Vasque, czy wreszcie lokalnego hitu z Marylandu, firmy Under Armour. Mam przy tym wrażenie, że rzadziej kupowane są buty biegowe Nike, która to firma stawia na casual i bardzo popularny w USA fitness. Sklepy amerykańskie różnią się trochę od odpowiedników polskich nieco większym metrażem i zróżnicowanym asortymentem. Równie popularny jest natomiast fitting. Ale przepytani przeze mnie sprzedawcy narzekali, że coraz więcej klientów przychodzi do nich przymierzyć sprzęt, ale samego zakupu dokonują w tańszych sklepach sieciowych typu Target lub Walmart, przez internet lub w podmiejskich outletach, gdzie różnice cenowe dochodzą do kilkudziesięciu procent. Nie zmienia to tendencji częstego zmieniania obuwia i popularności marek amerykańskich.
Nieszczególnie się temu dziwię, bo topowe modele Asics kosztują tu 150 dolarów lub więcej. Jednocześnie przeciętny Amerykanin widziany popołudniu na zakupach lub na spacerze w weekend prawie zawsze ma na sobie buty biegowe, i to te lepsze, bo są one po prostu wygodne. Moje Asics GEL-Kayano 22 zdobyłem natomiast przy okazji likwidacji wielkiej sieci sklepów sportowych City Sports, która ogłosiła pod koniec ubiegłego roku bankructwo – buty były tańsze o 80%, chociaż tych ładniejszych niebieskich już nie udało mi się znaleźć… Inna ciekawostka zakupowa, to polityka przyjmowania przez sklepy „używanych butów bez śladów zużycia” i ponownego wprowadzania ich do obrotu – musiałem zmienić za długie Brooks Cascadia 12 na odpowiedni model, a sprzedawca odbierając ode mnie mocno zniszczone obuwie stwierdził, że wyczyści je i ponownie sprzeda. Na pytanie, czy moje nowe buty były już przez kogo noszone, sprzedawca odparł z szerokim uśmiechem: oczywiście, że nie.
Co jeszcze jest popularnym biegowym zakupem w USA, szczególnie w okresie świątecznym oraz Black Friday? Amerykanie kochają gadżety, a takich rzeczy, jak te oferowane na targach poprzedzających MCM, po prostu nie widziałem w Europie. Wszelkiego rodzaju ubrania sygnowane logo konkretnych zawodów, „ultraskomplikowane” plecaki biegowe, wyspecjalizowane słuchawki, sprzęt do biegania z psami, miksery do koktajli witaminowych (tutejsi biegacze uwielbiają swoje blendery…), żele energetyczne (zawsze z kofeiną), pasy i szarfy z lampkami (firma Amphipod jest na czasie), czy też obowiązkowe czapki z daszkiem. Odrębną kategorią są urządzenia wspomagające korzystanie ze smartfonów: Amerykanie są od nich uzależnieni, stąd relatywnie mniej osób korzysta z zegarków biegowych, woląc te przenośne komputery umożliwiające zrobienie selfie, porozmawianie ze znajomymi i łączenie się z niezwykle modnymi obecnie e-bransoletkami (np. firmy Fitbit). Co jest jeszcze na czasie? Sprzęt triatlonowy, przełajowy, fitnessowy, gadżety dla uczestników coraz popularniejszych biegów ekstremalnych typu Runmaggedon – za tym wszystkim podążają wydawane specjalistyczne książki i magazyny prasowe, zachęcające do kolejnych wydatków. Nie spotkałem natomiast osób ćwiczących nordic walking, chyba mniej popularne są też skarpety i opaski uciskowe. Na te wszystkie sportowe cuda aktywni biegacze, pytani przez Competitora, wydają rocznie ponad 2.000 dolarów, a większość z nich przynajmniej raz bierze lub planuje przebieg królewski dystans.
Swojego rodzaju zakupem, a na pewno formą wydania sporych pieniędzy, było spotkanie z opieką zdrowotną Nie przechodząc do szczegółów lekarskich, Rock Creek Park powitał mnie na początku listopada grubą warstwą śliskich liści przykrywających zdradliwe korzenie. Biegłem z doświadczonym kolegą i na drugim kilometrze zaraz po stromym podbiegu prawa stopa makabrycznie zgięła się w bok pod kątem 90 stopni. Kontynuowałem trening przez pewien czas, ale noga zaczęła przypominać bordową piłkę do futbolu amerykańskiego. Po nieskutecznym stosowaniu lodowych okładów i maści udałem się do prywatnego lekarza pomny, że wizyta na ostrym dyżurze ortopedycznym w szpitalu kosztować może nawet 1.000 dolarów (licząc bez ubezpieczenia). W rejestracji podmiejskiej kliniki szybko dogadałem się po hiszpańsku, natomiast sympatyczny lekarz okazał się mieć – oczywiście – polskie korzenie, sprawnie skorzystał z dość antycznego rentgena oraz słusznie przepowiedział kilka tygodni rehabilitacji i przyzwyczajania się do wpierw do usztywnienia, a potem opasek na chorej stopie. Co ciekawe, w tutejszej sieci aptek CVS promuje się samodzielne rozwiązywanie problemów – ilość dostępnego sprzętu rehabilitacyjnego na wszelkiego rodzaju schorzenia ortopedyczne, w tym stabilizacyjnego i uciskowego, onieśmiela, ba, kupując go bez konsultacji ze specjalistą wydaje mi się, że można pogorszyć kontuzję.
Warto posmakować waszyngtońskich tras
Podzielam opinię osób, które na portalu Maratony Polskie pisały o bieganiu w USA – pełnym pasji sportowym klimacie, znakomitych rozwiązaniach logistycznych, umiejętności świętowania aktywności sportowej w niesamowitych warunkach miejskich i przyrodniczych. Czy w Polsce mamy czego zazdrościć Amerykanom, poza parkiem Yellowstone lub Central Parkiem w NYC? To raczej kwestia obserwacji i nauki, bo nasze własne lokalizacje biegowe również są niezwykle atrakcyjne. Wydaje mi się, że chodzi tu o nieco inne podejście do biegania: kładzenie nacisku na działania lokalne, klubowe, popularyzację sportu w każdej grupie wiekowej i zawodowej, powszechną dostępność logistyki (wcale nie tak drogiej), ale przede wszystkim widzenie tego, jako przejawu naturalnej działalności społecznej – poznawania ludzi, spędzania wspólnie czasu, socjalizacji w ramach zdrowego trybu życia. W USA chyba mniej, niż w Polsce, widzę pompy i nadęcia, a więcej luzu i oddolnych inicjatyw. Można to dostrzec chociażby na przykładzie określania długości tras – nie ma tu żadnej zasady, czy wybór pada na kilometry, czy na mile – tutejszym biegaczom jest wszystko jedno (chociaż średnie tempo obliczają zawsze w milach). Albo liczbie wesołych naklejek samochodowych potwierdzających udział w ciekawych biegach – wdrożenie tego w Polsce to tani i skuteczny środek promocji biegania.
Mam nadzieję, że im więcej będzie okazji do organizowania w Polsce imprez typu low-key, bez wielkich sponsorów oraz uciążliwego blokowania miejskich ulic, co denerwuje wielu mieszkańców, tym szybciej wzrośnie liczba osób przekonanych do biegania – zwykłych, przeciętnych truchtających samotnie pod blokiem. Amerykanie ćwiczą i ścigają się grupkami, a potem wspólnie kupują soki, wodę, kawę, banany, bajgle lub pączki. Bieganie zbliża ich, nie skupiają się na medalach. Ale to oczywiście tylko moje własne, paromiesięczne obserwacje. Życzę Czytelnikom Maratonów Polskich wypróbowania tras na Wschodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych w ramach transatlantyckiej turystyki biegowej, polecam lekturę świetnego darmowego Competitora oraz zazdroszczę sobotnich atrakcji uczestnikom żoliborskiego Parkrunu, których to spotkań w tych okolicach, niestety, nie ma.
|
| | Autor: tomaszurbaniak, 2016-05-12, 13:43 napisał/-a: super:) | |
|
| |
|