|
| Przeczytano: 869/2086308 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Moja Wielka Trójca | Autor: Stanisław Polak | Data : 2015-09-24 | Akt pierwszy. Debiut.
Biedak. Ale musi się męczyć! Ledwo idzie. Żal patrzeć. A do końca jeszcze daleko, daleko. Kurde, nic z tego nie będzie. Nie ma szans. Nie dojdzie, nie skończymy tego. Szkoda, cholernie szkoda! A tak się cieszyłem. Tyle treningów… Tyle czasu poświęconego… Trudno. I tak jest rekord. Do tej pory na najdłuższych wybieganiach ledwo przekroczyłem pięćdziesiątkę. A tu już ponad 60 km...
- Grzesiu, boli cię głowa?
- Trochę.
- A masz zawroty?
- Nie.
- Jak się czujesz?
- Chce mi się wymiotować. Słaby jestem.
- Widzisz kolory?
- Tak.
Udar? Możliwe. Niby nie jest gorąco, a jednak przygrzewa nieźle momentami. No i ta odkryta przestrzeń na połoninach. Praży momentami niczym na maratonie we Wrocławiu.
- Grzesiu, jak nie dasz rady, to możemy skończyć. I tak nigdy tyle nie zrobiliśmy… Mamy rekord.
- Nie, chodźmy dalej.
- Jesteś pewien?
- Tak.
Cholera! Może zmieścimy się jednak w czasie? Żeby tylko szedł. Tylu ludzi nas mija. Miliony. Będzie głupio przed kumplami. Chodź, chłopie, chodź, chodź, przebieraj nogami. Może dojdziemy.
- Grześ, jak się czujesz? Może odpoczniesz?
- Źle. Chce mi się rzygać.
- To może przerwijmy? Trudno, i tak nigdy tyle nie zrobiliśmy.
- Dojdźmy do „Chatki Puchatka”. Tam chwilę poleżę.
No, dobra. Już niedaleko. Wleczemy się. Noga za nogą. Może jak odpocznie, to da radę dalej iść? Esemes od przyjaciela: „Zatrzymajcie się. Odpocznijcie. Niech się napije i zje. Niech się położy”. Wiem, Krzysiu, wiem. Dzięki. Właśnie to robimy.
- Grześ, podejdźmy dalej, za schronisko. Tam jest mniej ludzi. Kiwa głową. Dobrze, że w ogóle reaguje. Boże, żeby tylko nie udar.
- Kładź się. Ściągnij plecak. Wsadź dwa palce do ust i spróbuj zwymiotować.
- Poważnie?
- Poważnie, poważnie. Jak nie, to ja ci pomogę. Może, jak zwymiotujesz, to ci ulży. Uuuu…, uuuu…! No, chłopie, jeszcze raz. Uuuu… Słychać, jak gazy uchodzą z żołądka.
- Lepiej?
- Lepiej.
- Zjedz banana. Pochyl głowę, to poleję wodę.
Posłuchał. Leję. I jeszcze trochę. Je banana. Oddaję mu swojego. Zjada. Pije. Wstaje. Idziemy. Nie - biegnie. Boże, on naprawdę biegnie! Śpiewa. Co? Śpiewa? Zwariował! Jak Bóg mi miły – zwariował chłop! Chyba mu się coś stało. Jest z przodu przede mną. Śpiewa. Biegnie. Boże! Cud! Boże!
Do mety już tylko 4 km. Biegniemy. Grześ, dajesz, cholera, dajesz! Jest – biegnie. Dobra, nie ma co szaleć. Skończymy. Będziemy mieć pierwsze ultra zaliczone.
Na niedźwiadka! Jacy jesteśmy szczęśliwi! Te ostatnie kilkaset metrów pokonaliśmy sprintem. Teraz trzeba spłacić dług tlenowy. Odpoczywaj, Grzesiu, odpoczywaj. Należy ci się jak psu buda.
Do naszego debiutu w pierwszym górskim biegu na dystansie ultra przygotowywaliśmy się naprawdę solidnie. Niewiele brakło, a choroba Grzesia na trasie zamknęłaby nam drogę do ukończenia „Rzeźnika”. Hart ducha, determinacja, wola walki oraz wiara w to, co robimy, pozwoliła jednakże mojemu przyjacielowi przezwyciężyć słabość ciała i doprowadziła do zwycięstwa ducha nad materią.
Dziękuję, przyjacielu, za wspólnie przebytą drogę wiodącą do momentu, gdy na naszych szyjach zawisł medal za ukończenie biegu. Chylę czoła przed Twoją siłą woli i determinacją. Przepraszam, jeśli choć na moment straciłem wiarę w Ciebie. Mój przyjacielu Ty drogi…
Akt drugi. Kiss or kill.
Nie mam wątpliwości ani przez moment. Dobrze przetrenowany czas, również w największych upałach tego lata, dodaje wiary. A motywacja sięga zenitu. Pokonać Zdzicha w bezpośredniej walce to wielka sprawa. Jest lepszym ode mnie biegaczem. Ale z drugiej strony góry to moje środowisko… Już po kilkuset metrach startu w tegorocznej edycji „Chudego Wawrzyńca” temperatura mocno daje się we znaki. Cała koszulka jest mokra. Niepokoi mnie to, ale szybko uspokajam się, patrząc na nogi innych biegaczy – zlane potem. Nic się nie dzieje zatem – jest po prostu ciepło, duszno, pomimo iż to dopiero czwarta nad ranem.
Napieram ze Zdzichem. Tempo poniżej 6 minut na godzinę. Niby wolno, ale przecież mamy do pokonania 84 km po górach przy sumie przewyższeń sięgających prawie 3 500 m. Trzeba oszczędzać siły. Droga cały czas od startu prowadzi pod górę – najpierw asfaltem, potem przechodzi w górską drogę na szczyt Rachowca. Powoli wstaje słońce. Piękne, zachwycające widoki!
Po osiągnięciu kulminacji wierzchołka czeka nas dość szaleńczy zbieg, na którym mijamy sporo zawodników. Zresztą od samego początku systematycznie zostawiamy w tyle dużo osób. Znów wysoko położona droga asfaltowa. Trzeba biec, nadganiając czas. Tempo dobre. Powoli pojawiają się leśne dukty, szlaki.
Do schroniska na Wielkiej Raczy wbiegamy tylko na moment, korzystając z powszechnie dostępnego w toalecie kranu. Szybko napełniamy trzymane w rękach butelki, głowa pod strumień wody raz i drugi, sporo wlewamy też w siebie… Zdajemy sobie sprawę, że wszystko to będzie mało. Przed wyjazdem trąbili w mediach, iż jest to najgorętszy weekend tego lata. Szlag! Akurat teraz! Wybiegamy jeszcze szybciej niż wbiegliśmy, wkrótce doganiając następną grupę. Jaworzyna, Wielka Rycerzowa…
Łuup! Odwracam głowę przez prawe ramię. Partner powoli zbiera się z ziemi, mrucząc coś pod nosem. Z wyrazu twarzy widzę, iż szczęśliwy w tym momencie nie jest. Zdzichu, który to już raz? Piąty? Szósty? Nie ma czasu na rozczulanie. Ja również raz za razem uderzam czubkami palców w wystające kamienie. Ból.
Przełęcz Przegibek. Wbiegamy, szybko napełniamy camelbacki, schładzamy głowy wodą (do organizatorów: świetny pomysł z tym natryskiem w postaci gumowego węża. Dzięki.), trochę jedzenia z suto zastawionego stołu i już czas w drogę. 5 - 6 minut. Może być. Przy tym upale nie jest to stracony czas. Kolejne podejścia, zbiegi, leśne dróżki… Nagle pojawia się przed nami grupa wolontariuszy, oznajmiając nam, iż jesteśmy na 42 km i czas na wybór trasy. Nie dla nas takie dylematy. Nawet na chwilę nie zwalniamy, prując trasą długą. Szlak przed dnami staje się pusty. Biegniemy w tej chwili jako jedyni. Widać, iż w tym piekielnym upale, który towarzyszy nam niemal od początku, zdecydowana większość wybrała trasę krótką. Każdy musi rozważyć, na ile go stać danego dnia. Na moje pytanie skierowane do obsługi, na którym jesteśmy miejscu, pada odpowiedź, iż na 24. i 25. W głowie kłębią się tysiące myśli. Gdyby tak utrzymać tempo i znaleźć się w drugiej dziesiątce… Modlitwa do Boga…
Doganiamy jednego z zawodników. Krótka wymiana zdań. Odjeżdżamy na zbiegu i… Piekielny ból przeszywa moją prawą łydkę! Boże, tylko nie to! Skurcz. Zdzichu, przyjacielu mój – gdyby nie Ty, to nie wiem, jak by się to skończyło. Krótki masaż, rozciągnięcie raz i drugi, dwie kapsuły soli mineralnych (zapłacę wkrótce za to – boli mnie żołądek przez najbliższe kilka kilometrów. Za dużo jak na jeden raz – jedna dawka w zupełności musi wystarczyć) i delikatnie znów do przodu. Akurat zaczyna się podejście. To dobrze – mam szansę na rozciągnięcie podudzia. Stawiam całe stopy, pochylając się mocno do przodu. Pomaga. Powoli zapominam o problemie. Co to? To niemożliwe! Ściana, pionowa ściana! Podejście tak strome, iż aż zatyka dech. Uwaga na kamienie! Lecą z góry.
Ktoś jest przed nami (to dziewczyna, która będę gonił przez dwadzieścia niemal kilometrów, by w końcu zostawić ją na sześćdziesiątym siódmym kilometrze wyścigu). Ostrzegamy zawodnika, który jest już pod nami, przed niebezpieczeństwem i zaczynamy się zmagać z trudem podejścia. To Beskid Bednarów objawił swoje oblicze. Takich miejsc w Beskidach jest mało…
Kolejne bardzo ostre podejście (jest ich w sumie trzy – jedno po drugim). Dobra praca kijkami przynosi rezultat – mijam kilka osób. Chwilę czekam na następującym po nim zbiegu. Kilku zawodników przebiega koło mnie. Zdzichu nareszcie mnie dogania. Mówi, iż właśnie pokonaliśmy Oszusta. Słynnego Oszusta. Niestety, ta pogoń za mną za dużo go kosztowała. Upał nie wybacza. Zostaje w tyle. Spotykamy się jeszcze raz na Przełęczy Glince. Ja wybiegam z punktu żywieniowego, on właśnie wbiega. Krótka wymiana zdań. Widzimy się dopiero na mecie…
Znów wylewam trochę wody na głowę, twarz. Na chwilę pomaga. Kilometr, dwa. Pilnuję się. Świadomie biegnę bez nakrycia głowy. Czapeczki nie lubię, chusta buff wydaje mi się za gruba - tworzy komin cieplny. Każda chwila słabości oznacza albo przegrzanie (zwłaszcza głowy), albo początki odwodnienia, albo brak węgli. Reaguję natychmiast, dostarczając ciału tego, czego akurat w danym momencie się domaga.
Mijam kolejne słupki graniczne. Tak jest od rozbiegu na 42. kilometrze aż po Trzy Kopce. Nie ma znaków szlaku, tylko te słupki. Nie mylę się ani razu. To dobrze – trzeba zachować koncentrację i siły do końca. Żar leje się z nieba. Czyste szaleństwo! Przez otwarte przestrzenie narażone na ekspozycję słoneczną raczej idę, miejsca zacienione biegnę. To skuteczna metoda.
Rozglądam się za siebie. Dogania mnie grupa trzech biegaczy. Rozmawiamy. Spokojnie, chłopaki, spokojnie, jeszcze spory szmat drogi. Wyścig rozstrzygnie się na ostatnich kilometrach. Na zbiegu z Hali Lipowskiej. Wchodzimy do schroniska. Drogowskaz pokazuje 10 kilometrów do mety. Pobyt zajmuje mi 2 minuty – schładzam głowę, raz i drugi zanurzając ją w strumieniu zimnej wody pod kranem. Napełniam butelkę. Jak dobrze! Chwilowa ulga. Wybiegam. Kątem oka widzę, iż trzech „rywali” zostaje. Już mnie nie dogonią. Mentalnie nie są w stanie zebrać się szybciej. Ja tak. Liczę w myślach. Chyba jestem na 14. pozycji. Nie, przede mną zawodnik, który nie zatrzymał się w schronisku i nas minął.
Ma chyba spory zapas wody. Zatem jestem 15. Próbuję nawiązać z nim walkę. Nie daję rady. Odjeżdża. Trudno. 15. miejsce to i tak druga dziesiątka. Naprawdę nieźle. Biegnę. Stopy bolą. Droga kamienista jak cholera! I tak już, jak czas pokaże, niemal do samego końca. Przeklęte podłoże! Doganiam niespodziewanie innego zawodnika. Jednak może 14.? Nie oddam tego miejsca. Nie oddam! Gość mówi, iż i tak jest mega zadowolony z tego, gdzie się znajduje. Cisnę. Nie mogę okazać mu słabości. Jeszcze by uwierzył. Przez chwilę próbuje nawiązać ze mną walkę.
Dość szybko uciekam mu, choć zryw ten kosztuje mnie sporo sił. Pojawia się odkryta przełęcz – rodzaj „chopki”. Nie może mnie na niej zobaczyć, bo to może dodać mu sił. Chyba nie zobaczył.
Do mety biegnę już samotnie, co chwila oglądając się z niepokojem za siebie. Co jakiś czas przechodzę do krótkiego marszu, ale strach, że ktoś mnie dogoni, dodaje sił. Przeklęte kamienie! Dają w kość! Stopy bolą. Regularnie zawadzam palcami o wystające kamienie. Gdyby te ostatnie kilometry były takie jak na „Rzeźniku”…
Nareszcie pojawiają się oznaczenia. 5 km do mety. 4. 3… Łuuup! Leżę jak długi! K..! Złamałem nos! Z niepokojem przecieram górną wargę, szukając śladów krwi. Nie ma. Dotykam nos. Nie boli. Niemożliwe! Rozglądam się wokół. Chyba miałem cholerne szczęście. Miękkie podłoże złożone z czarnej gleby i igliwia zamortyzowało upadek. Uff! Pierwszy i jedyny upadek tego dnia. Ale co to? Kolejne podejście? A miał być tylko zbieg. Cholera!
Pracuję kijkami jak szalony. Koniec. Jeszcze chwilę idę i znów biegnę. Nareszcie pojawia się tabliczka z napisem: 1 km. Niech się to już skończy, niech się skończy! Patrzę na mój zegarek: tysiąc metrów, tysiąc dwieście, tysiąc trzysta… Końca nie widać, a miał być kilometr. Zabiję organizatorów! Zrezygnowany, przechodzę do marszu. Słyszę odgłosy. To musi być meta! Zmuszam się do ostatniego wysiłku. Żar leje się z nieba. Wbiegam na mostek… Koniec! Koniec! Nie mogę się oprzeć – seria pompek wywołuje zainteresowanie i ciekawe komentarze… Piwa, piwa…!
Zdzichu przybiega za mną po 37 minutach i 49 sekundach…
Kiss or kill!
Akt trzeci. Kropka nad „i”.
Meta. Trzystumetrowy szpaler utworzony z bariery metalu i żywych ludzi pozdrawiających nas – biegaczy. Ultrasów. Wspaniałe uczucie! Dla takich chwil warto żyć. Czuję się niczym Marco Olmo na mecie „UTMB”. Spiker czyta moje i mojego partner nazwiska. Tłum owacyjnie coraz głośniej wiwatuję. A my biegniemy, opromienieni sławą i chwałą. Zwyciężyliśmy! Pokonaliśmy własne ułomności. Wiary nam nie zabrakło.
Podtrzymując tradycję, robię to, co poprzednio po dwóch ukończonych biegach ultra. Pompki. Tuż za metą. Adam idzie w moje ślady. Cieszymy się niczym dzieci. Ludzie klaszczą…
13 h 53 minuty wcześniej
Dźwięk budzika w komórce. Noc spędzona w bagażniku Forda Mondeo kombi być może do luksusowych nie należy, ale i tak jest lepiej, niż myślałem. Krótkie, dość głębokie drzemki sił może i nie dodały, ale nie czuję zmęczenia. Ubieram się w krótkie, czarne spodenki, krótką, zieloną koszulkę, na to pomarańczowa, cieniuteńka wiatrówka. Po 36 km i tak zamienię to na suchą koszulkę – pamiątkę z biegu na Kasprowy. Ją lubię najbardziej. Cholera! Czołówka padła! Nie świeci! Szlag! Przecież dopiero co włożyłem nowe baterie. No, nie świeci! Może ktoś ma zapasowe… Mają, ale nie takie, jak potrzeba. Trudno, bez latarki też można biec.
12 h 53 minuty wcześniej
Dziewięć, osiem, siedem… Odliczamy wszyscy na głos. Wokół las świateł. Wszyscy się uśmiechają. Jeszcze mogą, jeszcze mają siły… Robię krótki filmik. Wymiana zdań z Piotrem – przyjacielem Zdzicha (skąd my go znamy?). Wysyłam wcześniej przygotowany esemes do kilku przyjaciół: „Godzina 3.00. Start. Poszły konie po betonie”. Nieoczekiwanie dostaję zwrotne wiadomości: „Powodzenia żołnierzu. Bądź twardy. Wynik nieważny. Dajesz, mistrzu, dajesz!”. Jak nieważny? Ważny! I kolejny: „Stachu, jesteś bohaterem! 3mam kciuki. 5 minut do startu. 100 km. Jesteś kozak!”. I jeszcze jeden: „Powodzenia”. To Grześki. Czy oni tam poszaleli? Jest trzecia w nocy, a oni nie śpią? Wariaci!
Start. Spokojnie, metodycznie przesuwam się do przodu, korzystając ze świateł czołówek sąsiadów.
11 h 29 minut wcześniej
2013 r. Południowy filar Szchary na Kaukazie. Próba pierwszego polskiego przejścia. Udokumentowanych powtórzeń międzynarodowych jest zaledwie kilka. Prowadzi przez 2 200 metrów różnicy poziomów (plus 800 metrów podejścia). Trudności opisywane są na rosyjskie 5B, skalne i mikstowe trudności nie powinny przekraczać IV stopnia. Filar Szchary jest zwykle liczony na pięć biwaków w ścianie – trzy podczas wspinaczki do góry oraz dwa podczas zejścia i zjazdów.
Mój przygodnie spotkany kompan był jednym z uczestników tej ekspedycji. Niestety, wypadek przerwał projekt. Niewiele brakło... Teraz, w ramach rekonwalescencji, pokonuje kolejne kilometry. Jego czołówka, nietypowo przypięta do piersi (nie może obciążać odcinka szyjnego kręgosłupa), wydaje silne, jasne światło. Jestem mu wdzięczny, iż mogę z tego korzystać. Rozmawiamy dość długo. Dotychczasowy, dość szybki zbieg, z niedziałającą czołówką, był wręcz niebezpieczny. Pomimo tego udaje mi się przesuwać w klasyfikacji do przodu.
Z żelazną konsekwencją realizuję przyjęty plan: co 15 minut 5 łyków wody z camelbacka, co 10 km na przemian 2 tabletki magnezu z potasem i kapsuła soli mineralnych. Co godzinę albo baton, albo żel energetyczny. Działa. Mijają kolejne kilometry. Nareszcie pojawia się jutrzenka na niebie. Świta. Hala Łabowska. Z żalem zostawiam swojego towarzysza drogi, wyraźnie przyspieszając.
36 km. Rytro - punkt żywieniowy
Rozpoczynam miejscami dość szaleńczy zbieg. Tak jest niemalże do samego Rytra. Tu trzeba znów trochę do góry po asfalcie, aby dostać się na punkt odżywczy. Zmieniam koszulkę (będę biegł w niej już do samego końca), napełniam bukłak wodą, uzupełniam zapasy, zjadam trochę pomarańczy, rodzynek, ciastek… Czas pobytu ok. 5:30. Może być.
Wybiegając, dostrzegam Sebastiana. Ubezpiecza swojego brata. On też mnie zauważył. Miło. Będę się jeszcze z nim widział na 83. kilometrze.
Ok. 50 km
- Stanisław.
- Adam.
Od pewnego już czasu, chyba od 40. kilometra, szachuję się w biegu z ciekawie wyglądającym gościem. Solidny, schludny zarost, okulary, czapeczka, dobry sprzęt biegowy. Tak jak i ja, używa kijków. Składanych. Raz ja jego, raz on mnie wyprzedza. Świetnie zbiega. Postanawiamy w końcu popracować razem.
- Na ile biegniesz? Pyta. Odpowiadam, iż obecne tempo mamy na złamanie 13 h. To jest to, co chcę osiągnąć. Jego marzeniem jest złamanie 14 h. Czuje się jednakże dobrze, postanawia zatem zaryzykować i dalej biec w tym tempie. Nie widzę żadnych powodów, dla których miało by być inaczej. Moja pewność dodaje mu wiary.
Grymas bólu pojawia się na twarzy Adama. Skurcz. Boli. Bez chwili wahania wyciągam tabletki z magnezem i potasem. Dwie. Adam jest wdzięczny. Dziękuje. Chwilowo problem zażegnany. Będę go w ten sposób „dożywiał” co 10 km. Jak się okaże – skutecznie.
4 h 58 minut do mety
7:55 od startu. Wbiegamy wspólnie na przepak w Piwnicznej-Zdroju. 66 kilometr. I tu spędzamy niewiele czasu. 5 minut. Obsługa bardzo pomaga. Dziękujemy. Już nas nie ma.
Ok. 70 km
Auuu! Głupia osa! Użądliła mnie tuż pod paskiem zegarka. Boli. Nadgarstek puchnie. Ale pech! Nie miała kiedy się do mnie przyczepić. Chłopaki są cały czas mentalnie myślami przy mnie. Szkoda, że nie ma śledzenia zawodników. Otrzymuję kolejne esemesy: „Do przodu!!! Trzymaj taktykę. Trzymamy kciuki”. „Dajesz. Już blisko”. „Napieraj, nie odpuszczaj”. Krzysiu, Grzesiu, Zdzichu – dzięki za doping.
Sił powoli ubywa, choć o kryzysie nie ma mowy. Może to ta osa wysysa z ciała energię, może dystans daje się we znaki? Nie, nie chodzi o dystans, a raczej o bieg 5 tygodni temu w tym potwornym upale. Obawiałem się, czy uda się zregenerować... Ścięgno pod lewym kolanem boli. Oby wytrzymało do końca.
88 km
Do mety pozostało 12 km. Schronisko. Bufet. Prawie się nie zatrzymujemy. Teren nadal się wznosi. A miał być tylko zbieg…
90 km
Wciąż pod górę. Szlag! A przecież ostatnie 12 km miało być z góry. Robimy swoje. Napieramy.
- Zachowałem dla ciebie. Bierz. Wyciągam ostatnią kapsułę z solami. Oddaję Adamowi. Z początku nie chce. Jak to – oddaję mu, a sam nie zażyłem? Ja się dobrze czuję, nie miałem w ogóle żadnych skurczów. Zachowałem ją dla Adama na ostatni odcinek. Chcę, abyśmy razem skończyli bieg. W końcu przekonuję go. Je wdzięczny.
Meta
Ostatnie 300 m…
Adamie – dziękuję.
Epilog
Roześmiana grupa przyjaciół siedzi przy stoliku. Żarty, dowcipy, opowieści. Przed każdym kufel dobrego, pszenicznego piwa. Zgadnijcie, o czym rozmawiają?
Kilka słów o sobie
Jestem czterdziestoczterolatkiem mieszkającym w Krakowie. W momencie pisania tych słów biegam od trzech lat i czerech i pół miesiąca. W tym roku zadebiutowałem w biegach górskich ultra. W 2014 r. wystąpiłem w dwóch półmaratonach górskich, a w przeciągu pierwszych trzech lat przebiegłem siedem królewskich dystansów, zdobywając „Koronę Maratonów” i ustanawiając w tegorocznej edycji „Cracovia Maraton” swój osobisty rekord na poziomie 3:11.30.
Moją wielką pasją są góry, z którymi jestem związany od lat – najpierw jako turysta, a potem również jako taternik.
Co dalej? Oby zdrowie było…
* Powyższa relacja dotyczy tegorocznych występów w „Rzeźniku”, „Chudym Wawrzyńcu” i „Biegu 7 Dolin”.
|
| | Autor: Prażma, 2015-09-24, 14:29 napisał/-a: Brawo Stasiu, tak się to robi:-)
Dzięki temu tekstowi mam motywację by
ponownie w przyszłym roku pojechać na Chudego.
O Rzeżniku i B7D nie wspominam bo to pewniaki :-)
Zdrowia i zapasu soli na trasie, tym razem dla mnie
życzę. | | | Autor: ggrzegorz, 2017-09-16, 12:34 napisał/-a: Super Stachu! Aż się chce biegać jak się czyta takie wpisy - z daleka wydaje się to takie łatwe, że wystarczy mieć mięśnie, a tutaj głowa jest niezwykle ważna.
Mam nadzieję na sporo wspólnych treningów w tempie konwersacyjnym - bo nic tylko się uczyć od ciebie :)
Przyszły rok bedzie rokiem biegania po górach! Powodzenia na Łemkowinie - i czekam na wspomnienie z ŁUT150.
ja jeszcze takich dystansów w głowie nie ogarniam. | | | Autor: Kamus, 2017-09-16, 19:09 napisał/-a: Fajni ludzie po nas "dziadkach" nastaja !
Pozdrawiam
| | | Autor: daro76, 2017-09-18, 14:07 napisał/-a: Super tekst, fajnie się czyta, wracają wspomnienia :-)
| | | Autor: marcinsosnowski, 2017-09-19, 12:11 napisał/-a: Świetnie się czytało, pozdrawiam :) | |
|
| |
|