Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 530/2597007 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Szlakami ducha gór – VII Maraton Karkonoski
Autor: Mateusz Fabiszak
Data : 2015-09-01

Niektórzy mogą uznać bieganie 46 kilometrów po górach za szalony czyn. Posłuchajcie zatem opowieści jednego z szaleńców.

Karkonosze to jedno z najwyższych pasm górskich w Polsce. Rozciągają się na długości około 70 kilometrów i należą do Światowej Sieci Rezerwatów Biosfery UNESCO. Najwyższym szczytem tych gór jest Śnieżka, leżąca na styku granic Polski i Czech, osiągająca wysokość 1602 m n.p.m. W pogodny dzień można zobaczyć stamtąd Wrocław oraz czeską Pragę. Choć kilka lat temu miałem okazję wejść na szczyt, dalekim obserwacjom przeszkodziły gęste chmury i ulewny deszcz.



Dokładnie na szczycie Śnieżki wypadał półmetek VII edycji Maratonu Karkonoskiego – jednego z najbardziej popularnych i prestiżowych biegów górskich w Europie Środkowej. Wśród pięciuset uczestników zawodów znalazłem się także ja. Jak się dowiedziałem później, miałem duże szczęście, że udało mi się zapisać, gdyż ze względu na liczbę chętnych, którzy przyjeżdżają tu z całej Polski oraz z zagranicy, nie jest to łatwa sztuka. O zawodach dowiedziałem się z portalu Maratony Polskie jeszcze w ubiegłym roku. Dając sobie trochę czasu na przemyślenie, postanowiłem podjąć to nieprzeciętne wyzwanie.

Czas przygotowań

Starty w maratonach wymagają sumiennych przygotowań i zbudowania pewnej kondycji. Ciężko byłoby go ukończyć komuś, kto wcześniej nie miał do czynienia z większą aktywnością fizyczną i nie przejmował się systematycznymi treningami. Doskonale o tym wiem, dlatego miałem świadomość, że przygotowaniom do Maratonu Karkonoskiego muszę poświęcić jeszcze więcej uwagi pamiętając o dystansie 46 kilometrów (tak, jeszcze więcej niż standardowy maraton), górskim terenie oraz ponad 2000 metrach przewyższeń. Przed zawodami trenowałem kilka miesięcy, w czym zdecydowanie pomogła łagodna zima. Biegałem różne dystanse w różnym tempie, 2 – 3 razy w tygodniu, zacząłem też trenować podbiegi. Zasięgnąłem porady u mojego kolegi Krzysztofa, z którym startowałem w praskim maratonie, a który w Sudetach biegał przed rokiem, oraz Agnieszkę, która jest trenerem lekkiej atletyki na poznańskim AWF-ie. Przed podejmowaniem śmiałych wyzwań zawsze warto pytać o rady i wskazówki bardziej doświadczone osoby, bo ich wiedza może okazać się niezwykle pomocna. To właśnie oni podpowiedzieli mi na czym skupić się w czasie treningów oraz by na tę wymagającą trasę zabrać ze sobą odpowiednią ilość wody, nawet mimo tego, że po drodze mijałem kilka punktów żywieniowych.



Tuż przed startem

Start miał odbyć się w sobotę 1 sierpnia przy początkowej stacji wyciągu na Szrenicę w Szklarskiej Porębie. Na miejsce przyjechałem już trzy dni wcześniej, aby przyzwyczaić się do górskiego klimatu, który jest nieco inny niż ten panujący na nizinach. W ramach aklimatyzacji wybrałem się na niemal 20 kilometrowy spacer najwyższymi partiami Karkonoszy. Tam musiałem zmierzyć się ze sporą liczbą dosyć stromych podejść. Nagrodą były jednak widoki rozpościerające się na przestrzeni przynajmniej kilkudziesięciu kilometrów. Wiedziałem, że na miarę swoich możliwości czasowych i fizycznych przygotowałem się znakomicie. Poznając jednak specyfikę i stopień trudności tutejszych szlaków, zacząłem myśleć, czy zdołam ukończyć bieg w ośmiogodzinnym limicie czasowym. Zaczynam zastanawiać się, w co ja się wpakowałem. Wiedziałem jednak, że w sobotę od rana czeka mnie wspaniała przygoda.

W piątkowy wieczór odbieram pakiet startowy, który przy cenie wpisowego wynoszącego 130 złotych, prezentował się trochę ubogo. Znajdował się w nim kwietniowy numer Runners World, stos ulotek, numer startowy, koszulka i jakiś żel energetyczny. W moim pakiecie zabrakło jednak agrafek do przyczepienia numeru startowego i trzeba sobie było radzić igłą i nicią. Jeszcze w późnych godzinach wieczornych testuję podbiegi z użyciem kijków do nordic walking. Po kilku próbach dochodzę do wniosku, że nie czuję się z nimi zbyt komfortowo i tylko by mi przeszkadzały. Dlatego rezygnuję z ich użycia.



Spotkanie z przygodą

Następnego dnia po godzinie ósmej rano ruszyłem na start. Moja kwatera w Szklarskiej Porębie znajdowała się jakieś 300 metrów dalej, więc nie musiałem martwić się o poszukiwanie szatni czy depozytu. Temperatura wynosiła około 15 stopni C, a dzień zapowiadał się słonecznie. Po krótkiej rozgrzewce ruszam na miejsce startowe. Jeszcze poprzedniego wieczoru było tu cicho i spokojnie, a całość była oświetlona promieniami zachodzącego słońca. Teraz znajdowało się tutaj kilkaset osób. O godzinie 8:30, gdy w okresie wakacyjnym wiele osób dopiero wstaje z łóżek, rozległ się dźwięk dający sygnał, by ruszyć na 46 kilometrową trasę. Spokojnym tempem ruszam przed siebie. Trzeba mieć respekt do dystansu i górskiego terenu, dlatego już od samego początku należy oszczędzać siły i uważać, aby nie przeholować z tempem biegu.

Ostro ruszyła jedynie czołówka biegaczy, bardzo szybko zostawiając resztę stawki daleko w tyle. Pierwszy etap trasy biegł niemal cały czas pod górę. Z początku droga wiodła wzdłuż wyciągu narciarskiego i stoku zjazdowego pod Szrenicą, dalej odbijała w stronę szlaku prowadzącego na Śnieżne Kotły. Tam, po 6,5 kilometra, znajdował się punkt kontrolny do którego trzeba było dotrzeć w czasie 80 minut, aby móc kontynuować zawody. Nie miałem pewności czy zdołam dotrzeć choćby do tego pierwszego etapu. Wprawdzie odległość nie była duża, ale niemal cały czas szlak piął się pod górkę, a to od amatorów wymagało dłuższych chwil maszerowania. Kiedy jednak zauważyłem, że zdecydowanie nie jestem ostatni, a ponadto wielu zawodników porusza się podobnym tempem jak ja, pewność siebie zaczęła powracać. Około dziesięciu minut przed upłynięciem limitu dotarłem do punktu kontrolnego i mogłem już nie myśleć czy do takiego, a takiego czasu dotrę do następnego punktu.

Dalej trasa zaczęła biec w dół. Tempo stało się zdecydowanie większe, ale poziom koncentracji musiał być na bardzo wysokim poziomie. Droga była nierówna i kamienista, dlatego wystarczyłby jeden nieostrożny krok, aby zaliczyć spektakularną wywrotkę, a w skrajnych przypadkach nawet stoczenie się po stromym urwisku. W takich momentach nie można ulegać przestrachowi, ale wiem, że nie mogę też pozwolić sobie na chwilę dekoncentracji. Perspektywa dość bolesnego upadku w dół nie docierała do końca do jednego z zawodników, który w tym momencie biegnąc kawałek przede mną, pozwolił sobie na rozmowę przez telefon komórkowy. Cisnąc przez kamieniste fragmenty kilka razy dało słyszeć się okrzyki w rodzaju: „Ałaaa!!!! K*@%$!!!” Po czym zauważałem kulejącego lub masującego obolałe miejsce sportowca. Przyznam, że mnie też kilka razy zdarzyło się źle ustawić stopę, jednak zawsze udawało mi się utrzymać równowagę i obronną ręką wyjść z takich sytuacji. W tym trudnym terenie fantastycznie spisywały się moje nowe buty sportowe firmy The North Face, które jak zwykle kupiłem w zaprzyjaźnionym sklepie Trekker Sport z Poznania.



Po jakichś dziesięciu kilometrach trasa stała się asfaltowa i rozpoczął się dosyć długi zbieg ku rozległej dolinie. Była to okazja do nabrania szybkości, rozluźnienia, a także odpoczynek dla głowy gdyż tak wysoka koncentracja jak przed momentem nie była już potrzebna. Wokół mnie wspaniałe krajobrazy, a w głowie wybrzmiewa utwór „Freefall” elektronicznego duetu NU NRG. Raz po raz pojawia się Śnieżka, która jeszcze wydaje się być jednym z odległych szczytów. W dolinie znajdował się jeden z punktów żywieniowych. Po napiciu się i zjedzeniu banana, pełen entuzjazmu i niezrażony coraz mocniej grzejącym słońcem, ruszam dalej. Po chwili mijam punkt pomiaru czasu, gdzie dowiaduje się, ze jestem niedaleko poza 10 kilometrem, choć wydawało mi się, że jestem już dużo dalej. Przekonuje się, że w górach czas i odległość upływają nieco inaczej niż gdy przemierzamy płaskie tereny. Na podstawie tej informacji oceniam, że do półmetku mam jeszcze około półtorej godziny czasu.
Na trasie zaczęło pojawiać się coraz więcej turystów, głównie z Polski oraz niedalekich Czech i Niemiec. Z niemałym podziwem obserwują nasze zmagania i z ich strony często padają słowa uznania i motywacji. Często odpowiadamy uśmiechem, pomachaniem lub przybiciem piątki. Zdecydowana większość z nich potrafi zachować się kulturalnie i widząc zbliżających się biegaczy schodzą na brzeg szlaku robiąc nam tym samym miejsce.

Tymczasem trasa znów stała się trudniejsza, wymuszając od czasu do czasu pokonywanie pewnych fragmentów marszem. Gdy tylko zauważyłem choćby kilkudziesięciometrowy fragment nadający się do biegu, od razu to wykorzystywałem. Przede mną był jeszcze długi dystans, a wiedziałem, że zmęczenie będzie większe, dlatego cenna była każda nadrobiona minuta. Na krótką chwilę zatrzymuje się, żeby się napić. Przez moment rozmawiam z napotkanymi turystami dowiadując się, że do Śnieżki zostało mi około godziny. Pomimo, że biegnę już dłuższy czas niż zajmuje mi pokonanie choćby półmaratonu, czuje się znakomicie. W końcu docieram do podnóża najwyższej góry w Karkonoszach. Tam po raz kolejny piję, zjadam kilka ciasteczek, które dodają energii i rozpoczynam strome podejście na szczyt. Momentami jest ono bardzo wymagające więc wspomagam się zamontowanymi tutaj łańcuchami.

Choć to tylko około 1600m n.p.m., czuje się tak, jakbym wspinał się na Mont Blanc. Sprawy nie ułatwia duża ilość ludzi na szlaku turystycznym. Podziw należał się nie tylko startującym dzisiaj sportowcom, ale i starszym ludziom, którzy, często mimo ich niezbyt sportowej sylwetki, zdecydowali się wejść na Śnieżkę. W końcu docieram na szczyt. W tym momencie stwierdziłem, że nie żałuję założenia cienkiej bluzy z długim rękawem, ponieważ w najwyższych partiach gór mocno wieje i mimo słonecznego dnia, momentami potrafi być chłodno. Próbuję jeszcze wypatrzeć Pragę i Wrocław, ale mimo znakomitej widoczności mnie się to nie udaję. Na odpoczynek nie ma wiele czasu, jeśli chcę zmieścić się w limicie czasowym. Dlatego kilka minut później ruszam w dół. Teraz droga stała się szeroka i wygodna więc nadrabiam czas stracony na podejściu. Choć sam zdecydowanie do czołówki nie należałem, to po zbiegnięciu ze Śnieżki minąłem jeszcze kilku zawodników, którzy męczące podejście mieli jeszcze przed sobą.



Przy schronisku pod górą widzę niewielką grupę GOPR-u. Opatrują oni pana w średnim wieku, który jest jednym z zawodników. Na nogę zakładają mu jakiś rodzaj usztywniacza. Niestety dalej już dzisiaj nie pobiegnie. Chwilę później widzę, jak quadem zwożą go na dół.

Będąc już niemal na 30 kilometrze zacząłem odczuwać napływające powoli zmęczenie. Mimo to jest dobrze, bo nadal jestem w stanie biec dłuższe fragmenty, zwalniając tam, gdzie wymaga tego trudniejszy teren. W pewnym momencie wyprzedza mnie niezbyt wysoka i bardzo szczupła dziewczyna. Jestem nieco zaskoczony, że ktoś mniejszy i drobniejszy ode mnie jest w stanie pokonywać dystans w lepszym tempie niż ja. Po kilku minutach widziałem ją już jakieś kilkadziesiąt metrów przed sobą, aż w końcu zniknęła z zasięgu mojego wzroku. To zdumiewające, że ktoś, kogo sylwetka może tego w ogóle nie sugerować, jest osobą zdolną znakomicie radzić sobie z niemal ekstremalnymi obciążeniami. W walce z własną słabością pomaga cienka warstwa chmur, która na dłuższy czas osłania nas przed promieniami słonecznymi. Choć czuję, że rezerwy energii w mięśniach nóg są coraz mniejsze, to jednak dzięki odpowiedniemu nawadnianiu i odżywianiu, umysł cały czas pozostaje jasny. Mimo wszystko teraz, ze względu na owo zmęczenie, podczas kamienistych i kontuzjogennych fragmentów, muszę być jeszcze bardziej skoncentrowany niż podczas pierwszej połowy, ponieważ dużo łatwiej o chwilę nieuwagi, która może zakończyć się niezbyt przyjemnie.

Kiedy przychodzi większe lub mniejsze wyczerpanie, dużo zależy od psychiki, siły woli i wiary w siebie. Gdy mięśnie słabną, naszym głównym motorem staje się głowa. W tym właśnie momencie przyszła mi do głowy myśl, że przecież inni tak samo jak ja odczuwają zmęczenie. Trzeba po prostu krok po kroku, na spokojnie cały czas podążać do przodu, akceptując to, że nogi właśnie zaczęły boleć. I tak nie jestem w stanie specjalnie na to wpłynąć. Takie myślenie w porównaniu z wiarą we własne możliwości pozwala na wykrzesanie z siebie energii, o którą sami siebie nie podejrzewamy.

Krótko po 30 – stym kilometrze docieram do kolejnego punktu odżywczego. Warto było dobrze się tutaj posilić i chwilę odpocząć, bo za chwilę miał nadejść najtrudniejszy dla większości biegaczy etap. Wkrótce rozpoczęło się dosyć strome 1,5 kilometrowe, a być może nawet i dłuższe, podejście. To właśnie tam dopadła mnie słynna i owiana złą sławą maratońska ściana. Niektórzy porównują to do buntu organizmu, naukowcy uznają to za nagły brak węglowodanów. Kto inny zaś z mądrą miną i zadartym nosem zacznie wygłaszać kazania, że to efekt złego przygotowania. Niezależnie od przyczyn, sportowiec musi liczyć się z tym, ze taka chwila prędzej czy później może nadejść i trzeba po prostu psychicznie i fizycznie się na nią przygotować.



Warto zwyczajnie zdać sobie sprawę, że i nas taka sytuacja prawdopodobnie nie ominie. To sprawi, że będziemy na to psychicznie przygotowani i nie będziemy specjalnie zaskoczeni. Ważne, aby wtedy nie tracić głowy i wiary w siebie. Zamiast tego lepiej się pogodzić z uczuciem obolałych i ociężałych nóg, rozluźnić przez chwilę mięśnie, dać sobie moment na złapanie oddechu, napić się i delikatnym tempem krok po kroku postępować naprzód. Ktoś może myśleć, że już nie da rady, że to koniec zawodów, ale to nieprawda. Wystarczy odpowiednie nastawienie aby przekonać się, że kres naszych biegowych możliwości znajduje się o wiele dalej.

Mimo maratońskiej ściany cieszyłem się, że mogę być w tym miejscu i w tym czasie, uczestnicząc we wspaniałej przygodzie. Widzę, że kryzys dopadł nie tylko mnie. Choć Śnieżka pozostała już daleko za nami, czekała jeszcze solidna dawka kilometrów. Zatrzymuje się na dwie minuty odpoczynku i przeciągam wzrokiem po karkonoskich szczytach. Mija mnie pewien biegacz ze Szczecina. Przez chwilę biegniemy razem, rozmawiamy i wzajemnie motywujemy do dalszej walki. Wracam jednak do własnego tempa i na jakiś czas zostawiam go w tyle.

Gdy już niewiele brakowało do 40 kilometra, nagle znalazłem się sam. Przed sobą nie widziałem żadnego z zawodników, to samo za mną. Jedynie od czasu do czasu mijam górskich wędrowców, których liczba na szlaku też jakoś nagle zmalała. Wokół tylko olbrzymie przestrzenie gór skąpane w popołudniowym słońcu, a wokół taka cisza, przerywana momentami szumem wiatru i śpiewem ptaków, że można by usłyszeć bicie własnego serca. To było coś niesamowitego! Czułem się, jakbym znalazł się w jakiejś innej rzeczywistości.

Wszystkie to czym żyją media, przemowy prezydentów i premierów, kłótnie, ilość powiadomień na Facebook, wielkomiejski pęd życia, czy w moim przypadku irytujący brak pozytywnych odpowiedzi z wytwórni muzycznych, wydają się wtedy czymś odległym i nierealnym jak jakiś niedawny sen. Podejmując śmiałe wyzwania, człowiek czuje, że żyje, a różne zadania codziennego dnia nagle zaczynają być postrzegane jako proste i błahe, choć być może nie tak dawno na myśl o nich łapaliśmy się za głowę.



Już prawie koniec

Biegnę, a raczej idę dalej. Do Śnieżnych Kotłów już niedaleko, a stamtąd już tylko 6 kilometrów w dół do Szklarskiej Poręby. Szlak staje się jednak falisty, a wspinając się pod górkę dyszę jak pies w trzydziesto stopniowym upale. W pewnym momencie szlak staje się płaski i znów mogę wrócić do bardzo wolnego biegu. Spoglądam na zegarek i widzę, ze powinienem zmieścić się w ośmiogodzinnym limicie czasowym. Mijam Śnieżne Kotły. Widać, że niektórzy z biegaczy mają już serdecznie dość. Został już tylko 6 kilometrowy zbieg, który wbrew pozorom wcale nie był czymś łatwym i przyjemnym. Zbiegi są bowiem dosyć obciążające dla nóg, zwłaszcza dla stawów. Gdy zestawimy to z faktem, że mięśnie zużyły już sporo energii, można sobie wyobrazić, że uda dosyć mocno bolały. Przytomny umysł i siła woli sprawiają jednak, że mimo to biegnę. Zastanawiam się czy nie skorzystać z żelu energetycznego, który zabrałem na czarną godzinę.

Nigdy jednak nie miałem zaufania do tego rodzaju specyfików. Nie chcąc ryzykować sensacji żołądkowych rezygnuję z jego użycia. Wolę odczuwać zmęczenie niż w samej końcówce rozstroić układ pokarmowy. Dopiero jakieś 3-4 kilometry przed końcem postanawiam na dłuższą chwilę przejść do marszu. Wtedy dogonił mnie znajomy biegacz ze Szczecina, z którym biegłem wspólnie jakąś godzinę temu. Widząc moje zmęczenie zachęca mnie, abym dołączył do niego i jego kolegi, by wspólnie pokonać końcowe kilometry. Tak też robię i mimo, że wydawało mi się, że nie dam rady zwiększyć tempa, zaczynam ponownie biec. Bieg oczywiście przeplatamy z marszem, ale zerkając na zegarek wiemy, że nawet gdybyśmy tylko maszerowali, na pewno dotrzemy do mety przed upłynięciem ośmiu godzin. Co chwila wymieniamy się uwagami dotyczącymi dzisiejszych zawodów, a także poruszamy inne tematy związane z tym sportem, tak jakbyśmy znali się od dłuższego czasu, a nie dopiero od dzisiejszego dnia.



W takich chwilach można doświadczyć czym jest sportowa solidarność, którą najmocniej odczuwa się chyba w tej drugiej połowie stawki. Wyprzedza nas kilku biegaczy, a ja zastanawiam się jakim cudem do tej pory zachowali oni tyle energii, że mogą tak zasuwać do przodu. W końcu dostrzegamy wyciąg biegnący na Szrenicę, stok narciarski, a wreszcie metę. Nie wiadomo skąd, ale nagle przybywa nam energii. Dystans przestał się wydawać tak kolosalny, a i nogi zaczęły jakby mniej boleć. Wokół widzę rozentuzjazmowane twarze głośno dopingujących kibiców. Jest piękne, sobotnie popołudnie. Gdzieś za moimi plecami pozostały imponujące szczyty Karkonoszy.

Z czasem 7 godzin 43 minut i 48 sekund przekraczam linię mety. Otrzymuję medal, jakaś dziewczyna składa mi gratulację, zerkam w niebo, a w końcu siadam, żeby odpocząć. Pokonać dystans nieco dłuższy od maratonu, w dodatku po górskim terenie może wydawać się czymś szalonym i niemal ekstremalnym. Nie wszystkim biegnącym udało się zmieścić w 8 godzinnym limicie czasowym. Szkoda, bo za taki wysiłek zasługiwali na to, aby zostać sklasyfikowanymi. Z tego co wiem w zeszłym roku limit był wydłużony. W tym niestety nie. Być może gdyby nie biegacze, którzy pod koniec wciągnęli mnie do wspólnego biegu, też bym nie zdążył? Trasa w wielu miejscach była niełatwa, a i zmęczenie do małych nie należało. Jednak szalony plan, który powstał w głowie, udało się przenieść do rzeczywistości. To prawdziwa przygoda i osiągnięcie! Niezależnie czy na koniec zegar wskazywał 4 czy 8 godzin.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
elvis1987
10:39
waldekstepien@wp.pl
10:39
Lego2006
10:26
Krzysztof_dst
10:16
Admin
10:15
BemolMD
10:11
mario1977
10:08
Bystry1983
09:52
Wojciech
09:44
Tatanka Yotanka
09:26
krych26
09:20
VaderSWDN
09:06
chris_cros
08:55
kostekmar
08:47
michu77
08:13
bobparis
07:58
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |