Dla mnie to był tragiczny bieg. Nie tylko dla mnie, dla wszystkich biegaczy. Rozegrany został w dniach 16-17.05.2001 w miejscowości Biel-Binnc w Szwajcarii. Start nastąpił o godzinie 22.00 przy padającym deszczu. Zaczął padać o godzinie 21.00 16 maja a przestał padać na drugi dzień po południu. Tego biegu nie da się opowiedzieć czy opisać. To trzeba zobaczyć własnymi oczami albo przebiec 100 km w nocy w Alpach, przy padającym deszczu, biegnąc wąskimi ścieżkami i nie mając nadziei, czy się bieg ukończy, czy się doczeka następnego dnia. Kochani czytelnicy, podziwiajcie biegaczy długodystansowych i miejcie dla nich zawsze szacunek. Takich ludzi trzeba szanować i podziwiać ich wielki wysiłek, walkę z własnym zdrowiem. Dziękuję.
Wrócę do biegu na 100 km. Dużo wysiłku i bólu własnego organizmu musiałem włożyć w ten bieg, odczuwam bóle do dnia dzisiejszego. Ile przykrych nieszczęść spotkało mnie na trasie. Ciemno jak u murzyna w pupie, nic nie widać, nawet własnego cienia. A można było mieć ze sobą latarkę, żeby oświetlać sobie drogę, lub pilota jadącego rowerem z tyłu lub z przodu, żeby oświetlał drogę. Niektórzy biegacze mieli dwóch rowerzystów, a Kulbaka czyli ja ani jednego, ani nawet latarki. Świeciłem, ale własnymi oczami. Oczy mi się świeciły jak u wilka w lesie.
Biegłem szybko przy padającym deszczu i nie zauważyłem strzałki kierującej bieg w prawo. Nikt nie kierował ruchem, trzeba było samemu zwracać uwagę na strzałki kierujące bieg na 100 km Biel-Binnc. Pobiegłem w lewo i to był mój pierwszy błąd. Biegnę dalej, nigdy się do tyłu nie odwracam, patrzę a samochody jadą za mną i przede mną. Kojarzę sobie, że coś tu nie tak. Pomyślałem sobie, że zabłądziłem i za daleko pobiegłem. Co mam robić dalej? Czy mam biec dalej czy zawrócić? Nikt mnie nie wyprzedza, nikogo nie widać, ciemno w górach...
Przestałem biec, idę spacerkiem. Myślę sobie, że trzeba jakiś samochód zatrzymać i się spytać, czy dobrze biegnę, czy mam zawracać. Ale jak się mam z nimi dogadać, języka szwajcarskiego nie znam. Macham rękami, żeby mi się jakiś samochód zatrzymał. Ciemno w lesie, deszcz pada, kto ci się zatrzyma? Zatrzymuje się jakaś pani, szedłem prosto pod samochód, musiała się zatrzymać. Okazało się, że pobiegłem 3 km za daleko.
Idę z powrotem, nie biegnę, widzę w oddali stoliki z odżywianiem. Byłm w szoku – trzy kilometry poszły na marne! Zacząłem pić izostar, jeść banany, batoniki, jakąś odżywkę. To wszystko się namieszało, żołądek zaczął buszować, rewolucja. Zacząłem rzygać, wiem że za dużo wszystkiego zjadłem. Byłem w szoku, człowiek nic nie myśli, po prostu nie panuje nad sobą. Trochę odpocząłem, nabrałem siły. Trzeba biec dalej, a tu stop – nogi odmawiają posłuszeństwa, zrobiły się sztywne. Chcę ruszyć, ale nie mogę. Nogi przyspawane. Człowiek ma tak samo co samochód. Jest zepsuty i trudno go uruchomić. To samo z człowiekiem się dzieje. Dopóki biegnę to jest wszystko w porządku, ale jak się zatrzymasz, mięśnie zaczynają stygnąć, koście człowieka robią się dębowe. Trudno potem po długiej przerwie ruszyć z miejsca. Ruszysz pomału, zaczniesz biec, dużo czasu upłynie, musisz dużo wysiłku włożyć, bólu i cierpienia, żeby się rozruszać i dalej biec do przodu.
Ja to samo miałem, ale biegnę dalej. W lesie zwolniłem, biegnę z wyciągniętą ręką do przodu, żeby się o sosnę nie zabić. Akurat nikt mnie nie wyprzedza, nie świeci latarką. Nic nie widzę, ale grunt pod nogami czuję. Raptownie poczułem ból, ryp o sosnę głową i leżę na trawce, gwiazdy w oczach. Ogromny ból głowy. Chwilę poleżałem, potem się podniosłem i dalej w drogę. Dobrze że deszcz padał, to szybko doszedłem do siebie. Przecież mogłem się zabić i do dnia dzisiejszego nikt mnie by nie znalazł. Na odcinku trzech kilometrów były na trasie tak ogromne przepaście w dół, nic nie było widać, tylko ogromny szum płynącej rzeki, a z góry płynął jakiś strumień wody.
Mijam pięćdziesiąty kilometr, znowu błądzę, za daleko pobiegłem. Musiałem się z jeden kilometr wrócić. Na siedemdziesiątym kilometrze ta sama sytuacja – za daleko, jakiś rowerzysta mnie zawrócił. Idę spacerkiem bo nie mam siły biec, a koledzy mnie wyprzedzają, tylko za nimi dym wącham. Niektórzy oświetlają mi drogę – ci z latarkami i rowerzyści. Tylko słyszę chlustanie wody, jak niektórzy wpadają w kałuże po kolana. Ja też tak samo, nogę można było złamać.
Troszeczkę się rozwidnia na niebie, chmury takie czarne się robią. Robi się widno, na dworze zimno, deszcz pada. Co z tego że widno, jak organizm człowieka jest wyczerpany, wyziębiony, zmoknięty. Człowiek nie panuje nad sobą, robi się obłąkany jak owca w stadzie. Wiele jest człowiekowi lżejsza śmierć pańska niż przebiec 100 km w nocy przy padającym deszczu. Jak piszę te słowa, łzy mi lecą z oczu w dół, bo ja to widziałem i przeżywałem na własnej skórze. Dobrze nieraz się biegnie maraton, 42 km, nawet 100 km jak jest widno na dworze, a ochrona kieruje ruchem, ale jest ciężko ukończyć bieg na 42 czy 100 km, minąć linię mety. Umysł biegacza musi ciężko pracować by pokonać dystans 100 km. W ten wysiłek trzeba zastosować podejście matematyczne, obliczyć w pamięci jak mam biec maraton, wyliczając robić sobie ściągawki na ręku, w jaki sposób mam biec.
Niedaleko mam do mety i słyszę jak spiker zapowiada: „Jam Kulbaczyński, Kodeń, Polska”. Mijam linię mety, sto kilometrów. Zająłem 95 miejsce generalnie na dwa tysiące uczestników, byłem drugi z Polaków. Chciałem podziękować Pani Królowej Matce Bożej Kodeńskiej za to, że ukończyłem 100 km Biel-Binnc. To Ona mnie prowadziła od samego początku, aż do końca, do linii mety. Podróżuje ze mną po całej Europie.
|