Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 379/737155 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:10/1

Twoja ocena:brak


K-B-L czyli Krew, Ból i (g)Loria
Autor: Damian Pyrkosz
Data : 2014-07-28

Tylko tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono. Dlatego nie zawsze zdajemy sobie do końca sprawy z decyzji jakie podejmujemy. Gdybyśmy wiedzieli wszystko to co się zdarzy, to pewnie w wielu przedsięwzięciach nie wzięlibyśmy udziału. Ale ponieważ nie jesteśmy—w zdecydowanej większości—jasnowidzami i taka wiedza nie jest nam dana ex ante, to podejmujemy rękawice. Całe szczęście.

110. kilometrowy ultramaraton K-B-L (Kudowa Zdrój - Bardo - Lądek Zdrój) organizowany w ramach 2. Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich w Lądku Zdroju miał być dla mnie imprezą szczególną z kilku przynajmniej względów: 1) miał być to najdłuższy bieg ultra z mojej karierze (do tej pory tylko 53km Chudy Wawrzyniec 2013 i 70km Ultramaraton Podkarpacki 2014) co oznaczało że moja wiedza o sobie i swoich możliwościach zostanie gruntownie zweryfikowana; 2) w przeciwieństwie do większości ultramaratonów startujących we wczesnych godzinach porannych lub świcie, bieg zaczynał się w piątek 18.07 o godz. 20.00 co oznaczało że czeka mnie cała noc spędzona w biegu, nie licząc tego co nastąpi później ;) 3) długość i profil trasy (całkowite wzniesienie/spadek terenu: 3667/3600m) i czas biegu (limit: 26h) gwarantowały zmienność warunków panujących na trasie do których trzeba się dostosować... jeżeli chcemy przeżyć.



Udając się z innymi podkarpackimi ultrasami na starcie biegu w Kudowej wszystkie te myśli kłębią się w głowie. Tam daje się wyczuć atmosfera nerwowego wyczekiwania. Niby wszyscy uśmiechnięci ale jacyś mało rozmowni. Na miejscu spotykamy Wojtka, który dzień wcześniej wystartował w Biegu 7 Szczytów … ale go nie ukończył. Niedowierzanie. Wtedy to w czasie krótkiej rozmowy przed naszym startem Wojtek daje nam krótką, ale jak się później okaże, bezcenna wskazówkę: w czasie biegu w słońcu i upale, trzeba zwolnić, inaczej się odwodnicie (dzięki, Wojtas). Jeszcze wspólne zdjęcie. Uroczyste odliczanie. Ruszamy. Wkrótce wybiegamy z miasta i kierujemy się w górę. Jakieś chaszcze.



Za nisko podniesiona noga sprawia, że potykam się na wystającym konarze i zaliczam glebę. Przy okazji rozcinam skórę pod kolanem. Pierwsza krew. Nieźle jak na początek, myślę. Biegniemy w grupie gęsiego. Na razie. W miarę upływu czasu stawka się rozciąga. Biegniemy przez las. Robi się coraz ciemniej. Czas zapalić czołówkę. Od razu czuję się pewnie – przynajmniej widzę gdzie stawiać kroki. Jest też coraz chłodniej, ale wciąż przyjemnie. Dobiegam do 1. punktu kontrolnego na Pasterce (15km). Kęs banana, kubek coli i ruszam dalej. Zaczynam wbiegać się na najwyższy szczyt na trasie Szczeliniec Wielki (919 m. n.p.m.). Słowo ‘wbiegać’ nie jest adekwatne ze względu na ilość schodów jakie trzeba pokonać do szczytu. Na Szczelińcu (18km) szybko zaliczam punkt kontrolny pijąc tylko colę. Biegnę dalej. Panujący mrok i wilgotność powietrza, które osadza się również na kamiennych schodach nie ułatwia sytuacji.

Do tego labirynt skał. Ze dwa razy zaliczam punkty widokowy bo trasa nie jest oznaczona taśmami biegu. Niby niewielka strata, niby tylko jedna droga, ale miedzy tymi skałami w ciemności można by się kręcić w kółko. Widzę, że nie tylko ja mam ten problem (a wystarczyłyby jakieś oznaczenia na kładkach). W końcu trafiam na właściwą drogę. Schodzimy w dół po kamiennych schodach. W ciemności stopa nie mieści się na śliskim schodku i przymusowo zsuwam się kilka w dół. Podnosząc się szybko, sprawiam ze spada mi w głowy czołówka i rozsypuje się na części po kontakcie ze skałą. Wstrzymuję ruch (jest to jednoosobowe wąziutkie zejście). Pomocna dusza (dzięki Janusz oświetla mi pole i zbieram do kupy czołówkę. Uff, świeci. Lecę dalej.



Po zejściu ze szczytu, trasa wiedzie płaskim szlakiem. Przede mną grupa biegaczy jak świetliki tworzą żywą linię światła. Dobiegam do nich, bo stoją. Są zdezorientowani bo od dawna nikt nie widział oznaczeń trasy. Dzwonią do organizatora. Z jego wskazówek wynika, że rzeczywiście zboczyliśmy z trasy. Trzeba się wrócić, niewiele, jakieś 500m do drogi i skręcić w lewo. Tak robimy i od razu widać szarfy oznaczające trasę. Znowu biegnę w linii robaczków świętojańskich. W tak cichym towarzystwie dobiegam do p.k. Ścinawka Średnia (40km). Tu zaskoczenie. Po pierwsze spotykam Grześka, który mówi że zrezygnował z biegu – "nogi odmówiły współpracy". Szkoda. Był dla mnie czarnym koniem tego ultra (Grzechu, powodzenia następnym razem).

Po drugie, punkt wygląda jakby właśnie przeszła przez niego Katrina: nie ma coli, nie ma bananów, są resztki arbuza. Na punkcie widać, że organizatorzy kompletnie nie panują nad sytuacją. Patrzę na swojego gremlina i oczom nie wierzę – 40km pokonałem w 6h 27m i to nawet jeszcze nie maraton. Cóż trzeba biec dalej.



Trasa biegnie teraz w raczej płaskim, niewielkie wzniesienia, długie odcinki monotonnego krajobrazu. Wbiegamy do jakiejś małej miejscowości. Ok. 4. nad ranem. Biegniemy obok kościoła, później koło ‘mordowni’ – już daleka słychać muzykę. Na parkingu przed lokalem gość montuję system nagłaśniający do samochodu kumpla(?) który przygląda się temu tez emocji. No pewnie, emocje o tej godzinie! Lokal tętni życiem. I muzyką. I … Zostawmy to. Skręcam w bok od głównej drogi za szarfami. Znów biegnę prostym płaskim odcinkiem, który się dłuży i dłuży. Znowu las. Nikogo nie widać ani za mną ani przede mną. Wbiegając na wniesienie gdy las robi się rzadszy robię zdjęcie. Wkrótce świt. Jestem w rezerwacie przyrody Cisowa Góra.

Dobiegam do kolejnego p.k. Przełęcz Wilcza – parking (61km). Tam łapię banana, uzupełniam zapas paliwa, czyli coli w bidonie i biegnę dalej. Znów las. Gdy dobiegam do p.k. Bardo (73km) już jest jasno. Senna atmosfera sobotniego poranka. Jest ok. 10, dla mnie ponad 15 godz. biegu. Bardo oferuje cały zakres wygód, w sumie wszystko oprócz prysznicy ;) Zaczynam czuć trudy biegu i mimo, że do tej pory nie myślałem o nich i co więcej wcale nie czułem się zmęczony, pobyt w tym p.k. jest dłuższy niż chciałem i planowałem. Po odchudzeniu mojego plecaka biegowego, napełnieniu kulbaka izotonikiem i żołądka zupą gulaszowa i załatwieniu innych fizjologicznych potrzeb, ruszam w drogę. Tuż przed spotykam Sławka. Ja biegnę dalej.



Po opuszczeniu Barda, trasa zaczyna piąć się w górę. Tak, to jest jedno z najtrudniejszych i najbardziej strome podejście. Idę w lesie. Towarzyszą mi do samego szczytu stacje drogi krzyżowej. Cóż, każdy ma swoją. Pomimo południa, las tłumi temperaturę. Chwila oddechu i znowu w górę … na Kłodzką Górę. Tu znajduję się kolejny p.k. Przełęcz Kłodzka – parking (85km) znajdujący się na skraju lasu. I to właśnie to jest niespodzianka. Przede mną prosta droga z góry … w pełnym słońcu. Patelnia. Jest ok. 12. Próbuje biec, ale bieg w takiej temperaturze powoduje, że bardzo szybko tracę siły.

Przechodzę od marszu. Lepiej. Przynajmniej jestem w stanie kontrolować i utrzymać siły na dłuższy czas. W końcu wchodzę w las. Ale jest to las inny od tych które były do tej pory. Jest młody, rzadki i w ogóle nie daje cienia. Do tego insekty, które nie pozwalają się zatrzymać. Po jakimś czasie dogania mnie Sławek. Razem ustalamy, że od tej pory już tylko idziemy, nawet na zbiegach. Jest ciężko, słonko przygrzewa, ale toczymy się systematycznie naprzód. Rozmawiamy zabijając w ten sposób czas i myśli niepożądane. Czas teraz wydaje się biec wolniej niż wcześniej. Każdy krok przypomina nam ile mamy już za sobą kilometrów. Najbardziej odczuwają to stopy. W pewnym momencie dobiegają nas zawodnicy z innymi kolorami numerów startowych. Tak, to uczestnicy Złotego Maratonu. Dochodzimy do p.k. Orłowiec – kościół (98km).



Tutaj wyprzedza nas wielu zawodników maratonu. Uzupełniamy płyny i ruszamy. Kiedy mijamy tabliczkę napisem ‘32km’ zdajemy sobie sprawę z tego że właśnie pokonaliśmy 100km. To dodaje nam sił. Ostatnie 11km. Najtrudniejsze, chyba najwolniejsze i najbardziej wyczerpujące. Czas się dłuży. Dobiegamy do zakrętu drogi na której ktoś myje samochód. Widząc nas rzuca – Jeszcze 5km. Po pół godzinie kolejna napotkana osoba mówi – Tylko 5k. Czy te kilometry się nie skończą? Na drzewach widzimy oznaczenia ‘do mety’ ale wkrótce znikają i znów droga się dłuży. W końcu Sławek słyszy hałas i zapowiedzi spikera na mecie w Lądku (ja słyszałem je – lub wydawało mi się że je słyszę – co najmniej kilka kilometrów wcześniej). Przechodzimy do biegu. Tak, to naprawdę głosy z mety. Teraz gdybyśmy nawet mieli się czołgać do doszlibyśmy do mety. Na ulicach ludzie pozdrawiają nas gratulując hartu ducha. To dodaje sił. Skąd?

Nie mam pojęcia. Czuję tą niesamowitą radość i dumę, że znowu zbliżam się do pokonania pewnej bariery. To uczucie każe nam biec coraz szybciej. Nie liczy się nic: ani ból (jaki?), ani pragnienie, ani zmęczenie. Liczy się tylko to, że udało się pokonać samego siebie i własne słabości. Zbiegamy w dół. Pozdrowienia od nieznanych osób. Z daleka słyszymy doping naszej ekipy. Jeszcze ostatni zakręt i … METAAA. Ktoś polewa nasze głowy wodą z 5 litrowej butli. Co za ulga, co ca radość! Czas 20h 50m 52s. Dzięki Sławku za wsparcie w najtrudniejszym momencie biegu! Zrobiliśmy to!!!



Podsumowanie

- Zdecydowanie najtrudniejsza część trasy to ta od 85 km w słońcu. Nawet najlepiej wyszkolony zawodnik musi wziąć pod uwagę czynnik znużenia i odwodnienia spowodowany biegiem w słońcu. Liczby mówią za siebie: pokonanie tego fragmentu trasy zajęło nam ponad 5h 40m. Jest też inna statystyka: zająłem ze Sławkiem 79/80 miejsce na 94 osoby, które ukończyły bieg. Nie ukończyło 27 osób!

- Nie wolno tracić czasu na punktach kontrolnych/przepakach. Mi się to nie przytrafiło z wyjątkiem Barda – ‘zagościłem’ tam ok. 45 minut choć stwierdziłem to dopiero po przeanalizowaniu danych z trasy;

- Picie to podstawa w każdym biegu, szczególnie w takim (ja wypiłem łacznie ok. 8 litrów różnych płynów). Druga rzecz to jedzenie które będzie na tyle przyjazne że nie trzeba się zatrzymywać i nie obciąży żołądka. Nie wolno dopuścić ani do uczucia pragnienia, ani głodu.

- Trzeba przed biegiem wizualizować i przewidzieć różne warunki jakie możemy natrafić w trakcie biegu (deszcz, zimno, upał, problemy ze stopami, żołądkiem) nie da się przewidzieć wszystkiego i zapobiec temu ale może to nam pomóc. Ja całą trasę pokonałem w jednej parze butów (Adidas Kanadia 4) bo wiedziałem że będę miał odciski i że nie będę mógł zdjąć ich aż na mecie;

- Dobrze jest ubierać skarpety wysokie/kompresyjne bo one chronią przed różnego rodzaju robactwem w czasie przebiegania przez trawy. Ja znalazłem trzy ślady po kleszczu w miejscu gdzie niska skarpeta kończyła tuż pod kostką i zaczynała się opaska kompresyjna zostawiając 3mm. Przerwę. Biegając po kamienistym terenie przydają się również stuptuty bo zapobiegają przedostaniu się małych kamyczków do buta.



Wyjazd na K-B-L w ramach DFBG w Lądku Zdroju z pewnością będę długo pamiętał. Również dlatego że nie byłem tam sam. Wyjazd do Lądka oddalonego od Rzeszowa o ok. 450km był okazją do zorganizowania super ekipy w sumie 16 osób, które w mniejszych grupkach ograniczonych pojemnością standardowego samochodu przemieszczały się w kierunku zachodnim począwszy od środy. To właśnie w grupie mogliśmy przekazywać sobie różne istotne informacje i dzielić się swoimi doświadczeniami i spędzić wspólnie miło czas, za co wszystkim gorąco dziękuję. W grupie siła!

Cieszę się że zdecydowałem się przebiec trasę 110km. Dobrze, że nie wiedziałem co mnie czeka. Z perspektywy ex post facto, widzę że było to świetne doświadczenie, które nauczyło mnie wiele o sobie samym. Co więcej, chcę tam wrócić aby odegrać się na tym dystansie. Już o tym myślę...



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
42.195
06:48
jaro109
06:18
biegacz54
05:04
Jarek42
04:24
Serce
00:08
przemek300
23:36
Citos
23:23
Namor 13
23:18
necropoleis
23:02
STARTER_Pomiar_Czasu
22:21
lordedward
22:21
maratonek
21:44
kos 88
21:38
Wojciech
21:25
troLek
21:07
jaro kociewie
20:51
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |