|
| Przeczytano: 701/362504 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Szczęśliwa siódemka – czyli 7 x 43 | Autor: Wiesław Prozorowski | Data : 2014-07-15 | Szperając kiedyś tak na początku ubiegłego roku w internecie natrafiłem na zagadkową nazwę MUM, co to za ustrojstwo? Wrodzona ciekawość spowodowała, że sprawdziłem co to jest, no i okazało się, że to Morawsky UltraMarathon, a po ludzku siedem maratonów bieganych dzień po dniu w okolicach czeskiej Łomnicy. Decyzja mogła być tylko jedna - należy tam wystartować, ale dopiero w roku 2014 gdyż rok 2013 jest już zaplanowany pod względem startowym i finansowym.
Podczas marcowego dwumaratonu w Bydgoszczy zagadnąłem Jurka Bednarza jak to jest na MUM-ie i czy poleca te biegi. Jurek zachwalał imprezę i nawet napisał do organizatorów, że są ludzie w Polsce, którzy się wybierają do Czech. Po kontakcie e-mailowym z jednym z organizatorów zgłaszamy się na bieg we troje: Justyna i Daniel Grzelak oraz moja skromna osoba. Do imprezy pozostały jeszcze cztery miesiące więc zajęliśmy się innymi sprawami.
Czas jednak płynie nieubłaganie i po bardzo solidnie przepracowanej zimie nadszedł okres wiosennych startów, który zaowocował nowym rekordem życiowym w maratonie ( czekałem na to 10 lat), oraz bardzo dobrym wynikiem podczas supermaratonu na 100 km w szwajcarskim Biel-Bienne. Kolejnym startem miał być MUM.
Do Czech ruszamy późnym popołudniem 28 czerwca, przed nami 350 km do przejechania. Bardzo sprawnie pokonujemy kolejne kilometry (Daniel dzięki za bezpieczną jazdę) i przed 20 meldujemy się w szkole w Łomnicy, odbieramy materace, zajmujemy miejsca w klasie, i udajemy się na rekonesans do pobliskiego baru Czarna Góra, tam właśnie przebywają organizatorzy biegu. Na miejscu dowiadujemy się, że biuro będzie czynne jutro od godz. 10:00. Postanawiamy przysiąść na kilka minut i przy złocistym izotoniku omówić plan na jutro. Po powrocie do szkoły okazuje się, że nasza sala jest bardzo międzynarodowa, oprócz nas, Polaków, śpią z nami jeszcze Węgier i Czech a jutro ma dojechać Białorusin.
Pierwsza noc mija dość szybko i zaraz po śniadaniu udaję się do kościoła na mszę (to nic, że po czesku), krótki spacer po rynku i wracam do szkoły, gdzie biuro biegu otwiera swe podwoje. Sprawnie odbieramy pakiety i płacimy opłatę startową - Justyna i ja 4000 koron (opłata za siedem maratonów i pobyt), Daniel 3100 koron (opłata za trzy maratony i pobyt). Na godz. 11 organizator zaplanował odprawę techniczną , na której przedstawił komitet organizacyjny, sponsorów, omówiono poszczególne etapy biegu, zapoznano uczestników ze sposobem oznaczenia trasy, oraz przedstawiono osoby kultowe dla MUM-a.
Odprawa prowadzona jest w trzech językach: czeskim, angielskim i niemieckim co akurat przy mojej wybiórczej znajomości tych języków w zupełności wystarcza aby się zorientować o co kaman. Po odprawie wracamy do sali, gdzie spędzamy czas do startu, który w dniu dzisiejszym zaplanowany jest na godz. 14:00.
Razem z nami na starcie staje 97 osób, które po strzale startera ruszyły na trasę. Na początku czeka nas 2,5 km podbiegu, który dość skutecznie rozciągnął stawkę biegaczy. Trasa jest poprowadzona bardzo ciekawie - co rusz to biegniemy drogami leśnymi, asfaltowymi, przez pola i łąki. Założenie miałem proste: biec spokojnie, nie podpalać się zbytnio, pić dużo wody (punkty co około 6 km), w razie konieczności korzystać z wody w bidonie, którą tradycyjnie mam ze sobą. Po około godzinie biegu zaczyna padać i tak sobie pada przez 1,5 godz. co przy słonecznej pogodzie, która była od rana powoduje, że robi się jakoś tak parno i duszno. Deszcz ustaje a ja pokonuję kolejne kilometry zbliżając się do ostatniego punktu odżywczego. Szybki łyk wody. Obsługa punktu melduje, że do mety pozostało 5 km szosą. Włączam przerzutkę i rura. Przed nami Łomnica i znajomy widok wieży kościelnej, który będzie nam towarzyszył przez kolejne dni. Czas na mecie - 4:02:33 - może na kolana nie powala, ale dla mnie jest dobrym punktem wyjściowym przed kolejnymi etapami. Idę pod prysznic i czekam na Daniela i Justynę, którzy na mecie pojawiają się w czasie 5:15:19.
Odbieramy talony na kolację do baru Czarna Góra i przy izotoniku omawiamy wrażenia z I etapu. Wszyscy jesteśmy zgodni, że lekko nie będzie. Po powrocie do szkoły korzystamy z masażu i grzecznie idziemy spać. Rano przed śniadaniem sprawdzamy tablicę z wynikami i ogłoszeniami (to będzie nasz rytuał przez kolejne dni). Dowiadujemy się że obiad jest o 11:00, a wyjazd autobusu na start zaplanowano na godz. 12:00. Jest tez podział godzin startowych wg klucza - ci co biegli wczoraj ponad 5 godz. startują o 14, a ci co do 5 godz. o 15. Autobus podstawiony, więc ostatnie piątki z Danielem, (który dzisiaj ma wolne, swój kolejny maraton pobiegnie za dwa dni) i do wozu.
Otrzymujemy mapy z trasą dzisiejszego etapu i jazda do Boskovic, gdzie zlokalizowany jest start dzisiejszego etapu. Deszcz pada od rana, więc decyduję się na koszulkę z krótkim rękawem i leginsy ¾. Punktualnie o 14 odprowadzam Justynę na start, życzę jej powodzenia i oczekuję na swój start. Przez pierwsze dwa kilometry towarzyszy nam radiowóz, potem jesteśmy już tylko zdani na oznaczenia trasy przez organizatora. Większość trasy pokonuję samotnie, od punktu do punktu. Deszcz wreszcie przestaje padać, a ja dobiegając do ostatniego punktu widzę Justynę, która właśnie od niego odbiega. Po kilku minutach mijam Justynę i życząc jej powodzenia biegnę do mety. Przebiegając przez aleję czereśniową aż kusi by zerwać i spróbować, ale obawa przed sensacją żołądkową bierze górę i cieszę tylko oczy przepięknym widokiem. Wbiegając do Łomnicy mamy jeszcze ”piekielny” podbieg na rynek i do mety, gdzie czeka Daniel. Stoper pokazał czas 4:04:53 - jest ok. Po kilku minutach przybiega Justyna, jej czas to 5:09:52. Drugi etap zaliczony. Po kąpieli kolacja w Czarnej Górze, masaż i do spania.
Kolejny dzień przywitał nas pięknym słońcem. Zgodnie z tradycją rano śniadanko, leżakowanie do obiadu, po którym o godz. 12 wyjazd autokaru do miejscowości Blansko, gdzie usytuowany jest start dzisiejszego etapu. Jeszcze tylko „kopniaki” na szczęście od Daniela i w drogę. Z mapy dzisiejszego etapu wnioskujemy, że trasa w większości prowadzi drogami leśnymi, więc powinno być mniej asfaltu. Niestety już na trasie na własnej skórze czujemy te ich „asfaltowe drogi leśne”. Nogi już troszkę odczuwają trudy biegu, choć cały czas gdzieś w głowie kłębią się myśli jak będzie kolejnego dnia, kiedy przyjdzie poważny kryzys i czy w ogóle dam radę? Walcząc tak z myślami co rusz wyprzedzam biegaczy, którzy startowali wcześniej lub też przeliczyli się ze swoimi siłami i ruszyli za ostro. Atmosfera na trasie super: wolniejsi zawodnicy pozdrawiają nas szybszych, życząc powodzenia na dalszych kilometrach. W oddali widok znajomej wieży oznajmia, że jeszcze tylko podbieg do rynku i meta. Wbiegając na ostatnią prostą widzę Justynę dobiegającą do mety. Dzisiaj mi uciekła.
Czasy mamy dobre - Justyna 5:00:01, ja 4:00:48. Umacniamy się na naszych pozycjach i ja nieśmiało marzę o złamaniu 28 godz. po 7 etapach. Justyna myśli o 35 godz. Po tradycyjnej kąpieli i kolacji idziemy na masaż i do spania. Jutro decydujący dzień.
Czwarty etap miał być decydujący z kilku względów: miało się okazać jak nasze organizmy zachowają się gdy w nogach jest już 129 km po górach, czy dopadnie nas kryzys, i w ogóle czy …? Dzisiaj na start wyjeżdżamy razem z Danielem (będzie deszcz), dla którego będzie to drugi start (taki to pożyje). Przy śniadaniu spotykamy Jurka Bednarza i Basię Gil, którzy przyjechali na jeden etap. Po przywitaniu wymieniamy kilka zdań o imprezie. Jurek jest kopalnią wiedzy o MUM-ie. Ileż to razy on już tu startował? Wyjazd autobusu o 12, tym razem jedziemy do miejscowości Tisnov.
Tradycyjnie już wolniejsi zawodnicy startują wcześniej, a ja oczekiwanie na start umilam sobie spacerem po starówce, odwiedzam pobliski kościół i oglądam zabytkowe kamieniczki. Słońce świeci niemiłosiernie, więc dużo popijam i przegryzam batona. Przypinam numer, napełniam bidon i oddaję bagaż do depozytu. Jestem gotowy do startu. Punktualnie o 15:00 burmistrz daje sygnał do startu i biegnie z nami. Przez miasto, biegniemy zwartą grupą za pilotem na rowerze, na rogatkach burmistrz życzy nam powodzenia i zawraca . Pojawiają się pierwsze krople deszczu. Droga z asfaltowej przechodzi w gruntową. Ja czuję się wyśmienicie, więc przyspieszam. Deszcz pada coraz mocniej.
Po 3 punkcie odżywczym (21km) dosłownie dostaję skrzydeł. Biegniemy przepiękną ścieżka nad rzeką . Do następnego punktu jakieś 7km liczę, że w tym tempie to jakieś 35’. Co jakiś czas spoglądam na zegarek , jeszcze troszkę i będzie punkt. Mija 40’ biegu a jego nie ma. Co za czort, do tej pory wszystko grało. Wszak były oznaczenia na szosie. Wprawdzie trasa jest pod górkę, ale biegnę dość szybko i powinien już być. Ale hola, kto to biegnie z góry. To Justyna z Danielem i jeszcze kilku biegaczy wracają i oznajmiają mi, że pomyliliśmy trasę i trzeba wracać. Posłusznie wracamy, aż do miejsca, gdzie wybiegliśmy z lasu. Faktyczne są strzałki , że należało skręcić w prawo, a nie w lewo, ale w prawo też jest strzałka (później się okaże, że to inna impreza w taki właśnie sposób znakowała swoją trasę). Wracamy na właściwa trasę i biegniemy dalej, ale to już nie to samo. W głowie myśli, ile km zrobiłem więcej, ile to mnie sił kosztowało, kto zawinił i takie tam. Jestem zrezygnowany, już nawet widok znajomych wież kościelnych nie wywołuje żadnych emocji. Do mety dobiegam w czasie 4:40:44. Idę pod prysznic i wracam na metę. Przybiega Justyna - 5:55:07 oraz Daniel - 6:17:46. Nawet nie chce nam się tego komentować. Justynie GPS pokazał 50 km, ja zrobiłem jakieś 48. Szkoda, w klasyfikacji spadam o kilka pozycji. Kolację jemy w ciszy. Wyraz naszej frustracji widać na tablicy.
Justyna idzie na masaż, my z Danielem przy izotoniku obmyślamy plan „zemsty” na kolejny dzień. Z postanowieniem, że co nas nie zabiło to nas wzmocni idziemy spać.
Piąty etap zaplanowany jest z miejscowości Oleśnice. W autobusie organizator częściowo wyjaśnił przyczyny wczorajszego błędu, częściowo wziął winę na siebie i obiecał, że oznaczenia będą precyzyjniejsze – i były. Oczekujemy na start w domu kultury. Troszkę rozmawiamy, czytamy i przede wszystkim się nawadniamy, wszak na dworze pełne słońce - 25 stopni i gorąc niesamowita. Ja tradycyjnie zaopatrzony w bidon staję na starcie z przesłaniem: ja wam pokarzę. Od samego początku biegnie mi się dobrze. Na 1 i 2 pk piję tylko wodę i biegnę dalej. Odcinek 6 km do 3 pk pokonuję po 4:40/km i tylko wyprzedzam. Przed nami 4 km podbiegu. Jestem jak natchniony. Wyprzedzani zawodnicy dopingują mnie do biegu, ja ich pozdrawiam i niczym znikający punkt ginę za kolejnym zakrętem. Na 4 pk uzupełniam bidon, moczę czapeczkę i biegnę dalej. Mijam kolejnych zawodników, cały czas mam jeszcze siły. Na 6 pk znajomy Czech mówi, że „Justina była 3’ temu”. Dziękuję za informację. Do mety już tylko 7 km.
Widzę już Justynę (charakterystyczna różowa koszulka), pytam czy chce wody (odmówiła) i biegnę dalej. Są wieże. Dziś witam je z radością. Jeszcze kilometr i meta. Ostatnia prosta, spiker już poprawnie wypowiada moje nazwisko (nauczył się chłopina). Mijam linię mety, 3:47:37 (szósty czas dnia). Daniel robi mi zdjęcie i czekamy na Justynę, która za chwilę też finiszuje z czasem 4:50:38. Dziś był dobry dzień. Justyna na dzisiejszym etapie zajęła trzecie miejsce.
Szósty etap – co nam przyniesie. Jak go zaliczymy, to właściwie cała impreza zaliczona, bo ostatni to choćby po czworakach. Gdzieś tam kłębią się myśli jak to dzisiaj będzie. Na dworze „piekło” - 29 w cieniu. Start dopiero o 15, a ja jakoś tak od rana źle się czuję. Niby to głowa boli, niby jakiś taki osłabiony, niby … Ruszam dość ostrożnie. Początkowe km pokonujemy szosą. Jest strasznie gorąco, piję więcej niż normalnie, pocę się niemiłosiernie. Wiem, że będę cierpiał. Długie odcinki po polach lub szosach w pełnym słońcu są dla mnie męczeńskie, a każda odrobina cienia jest jak zbawienie.
W wielkich bólach docieram do 33km. Mózg mi się chyba zagotował. Polewam się wodą. Jeszcze tylko 10km do mety - 10km przez mękę. Coraz dłuższe odcinki przeplatam marszem, ale wiem, że z każdym krokiem meta przybliża się coraz bardziej. Wreszcie jest ostatni punkt z wodą. Piję i truchtam dalej, jeszcze tylko 5 km. Ostatnie podejście - teraz już tylko w dół do mety. Justyna z Danielem czekają. Jestem jak przeciągnięty przez wyżymaczkę. Czas na mecie 4:17:00. Justyna znów rewelacyjnie - 4:51:24 - kolejny raz wskoczyła na podium etapu, a ponadto odrobiła stratę do trzeciego miejsca w generalce.
Jestem wykończony, marzę tylko o kąpieli i łóżku. Rozsądek podpowiada, żeby coś zjeść. Tak też robimy, po czym grzecznie oddajemy się w objęcia morfeusza. Ostatni etap, start z placu przed szkołą. Różne godziny startu, uzależnione od średniej na wcześniejszych etapach. Z naszej trójki najszybciej startuje Daniel (za oknem oczywiście chmury i ma się na deszcz). Odprowadzamy go na start. Następnie kolej na Justynę. Do 3 miejsca w generalce brakuje jej 9’. Musi walczyć. Wiem, że zrobi wszystko, aby to miejsce wywalczyć. Jestem spokojny o jej bieg wiem, że da radę. Ja startuję o 10:30 w grupie siedmioosobowej. Od początku atakuje Robert, którego w generalce wyprzedzam o 6’.
Ja spokojnie trzymam się za nim. Na drugim punkcie zgodnie pijemy tylko wodę. Przed nami 2 km podbieg. Robert przechodzi do marszu, ja podbiegam i uciekam do przodu. Jest wspaniale, biegnę jak w transie. Mijam kolejnych zawodników, mijam punkt na 21km i wbiegam na drugą pętlę. Już wiem jak przebiega trasa, wiem gdzie będą podbiegi. Kolejne kilometry mijają jakoś tak powoli. Mijam Alenę (z nią Justyna walczy o trzecie miejsce). To nie jest bieg - ona idzie. Jestem spokojny o Justynę. Pozdrawiamy się i biegnę do punktu na 33 km. Zaczyna padać deszcz (wcale się nie dziwię przecież dzisiaj startuje Daniel). Biorę kubek z colą i idę dalej. Jeszcze tylko jeden podbieg, jeden wysiłek i będzie dobrze. Nagle jak z pod ziemi pojawia się Robert. Mijając mnie zachęca do biegu.
Zrywam się do truchtu, ale sił coraz mniej. Jeszcze 2 km podbiegu. Zrazu to biegnę, to idę, cały czas mając przed sobą „rywala” z którym walczę o siódme miejsce w generalce. Deszcz pada coraz mocniej, Robert się oddala. Wiem, że muszę dać z siebie wszystko, że to nie będzie spacerek do mety. Przed nami już zbieg do Łomnicy. Pojawiają się pierwsze skurcze, ale co tam, jeszcze 5 km i meta. Mijam wolniejszych zawodników. Jeszcze jeden zakręt, jedna prosta i pojawia się tablica z nazwą miejscowości. Jest znajoma wieża. Ostatni podbieg (ten na rynek). Już nie wbiegam, tylko wchodzę. Ostatni zryw do biegu, jeszcze kilometr i koniec. Już słychać spikera, już widać szkołę. Jest ostatni zakręt, ostatnia prosta… Unoszę ręce w geście zwycięstwa - zrobiłem to! Czas - 3:55:55. Na mecie są już Justyna, czas 4:38:03 i Daniel - 4:46:07. Ściskamy się i gratulujemy sobie nawzajem. Justyna już wie, że jest trzecia w generalce, ja utrzymałem siódmą pozycję. Idziemy pod prysznic i na zakończenie, które jest zaplanowane na 16:00.
Podczas ceremonii dekoracji, nasza gwiazda odbiera puchar i bukiet kwiatów. Wszyscy jej gratulują. Organizator pyta czy jeszcze tam wrócimy. Pożyjemy zobaczymy. Idziemy celebrować sukces, a jakże by inaczej, do baru Czarna Góra. Oglądamy mecz i wspominamy, jak tydzień temu w tym samym miejscu zastanawialiśmy się nad tym co nas czeka, czy damy radę, jak nasz organizm zniesie 301km (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy o bonusie na czwartym etapie). Wracamy do szkoły. Część zawodników już się rozjechała do domów, część, tak jak my, zostaje do jutra.
W niedzielą rano pakujemy samochód. Ostatnie pożegnania i podziękowania. Obiecujemy sobie, że jeszcze tam wrócimy, być może większą grupą.
Mówię, że wykonaliśmy kawał dobrej nikomu niepotrzebnej roboty i ruszamy do domu.
Zwycięzcy w poszczególnych klasyfikacjach:
Daniel Oralek - 23:03:04,
Wiesław Prozorowski - 28:49:30
Zdenka Komarkova - 30:01:47,
Justyna Grzelak – 35:40:24
Daniel Grzelak – 16:19:12
Dziękujemy tym wszystkim którzy trzymali za nas kciuki. |
| | Autor: Kamel24.pl, 2014-07-16, 23:19 napisał/-a: LINK: https://www.facebook.com/Kamel24
Trudno jest mi nawet cokolwiek napisać-moje GRATULACJE!! | | | Autor: pmura, 2014-07-21, 21:28 napisał/-a: Gratulacje, dla całej ekipy. Wykonaliście kawał dobrej roboty :-) | |
|
| |
|