Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

impactor
Marek Strze¶niewski
Piaseczno
PGR Skajzgiry

Ostatnio zalogowany
2023-05-26,22:28
Przeczytano: 683/294576 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:10/4

Twoja ocena:brak


Hawaje po japońsku
Autor: Marek Strześniewski
Data : 2013-01-15

W grudniu 2010 roku napisałem krótkie podsumowanie niezbyt udanego sezonu zatytułowane "Chicago blues" (rzecz można nadal znaleźć w zasobach archiwalnych portalu). Kończąc tamten artykuł obiecałem podobne podsumowanie po następnym sezonie...

Niestety, rok 2011 był bardzo udany („życiówki” na wszystkich dystansach, udział w Mistrzostwach Europy IRONMAN 70,3) i niezręcznie było o tym pisać. Teraz pojawił się jednak inny powód, aby napisać kilka zdań. Kilka tygodni temu wybrałem się na maraton do Honolulu i uznałem, że kilka uwag naocznego świadka / uczestnika może zainteresować parę osób. Szczególnie, że tam 27 stopni Celsjusza a u nas dużo mniej i grypa w natarciu.

Pomysł przebiegnięcia maratonu na Hawajach pojawił się 3-4 lata temu. Czytając książkę Toma Hollanda „The Marathon Metod” trafiłem na opis jego perypetii związanych właśnie ze startami w tamtej części świata. Raz, porzucony przez taksówkarza, nie mógł w ciemnościach odnaleźć Startu; przy innej okazji ugotował się biegnąc w upale pod górę... Jak my uwielbiamy czytać takie opisy! Oczywiście start w tak egzotycznym miejscu sformułowany został początkowo bardziej jako marzenie niż cel. Ale czym różni się marzenie od celu? Tylko konkretną datą!

Rozpocząłem przygotowania - z pięciu maratonów, które corocznie organizowane są na wyspach hawajskich wybrałem ten w Honolulu, ponieważ:

a) jest jednym z największych w Stanach i na świecie,
b) w roku 2012 miała odbyć się jubileuszowa, 40-ta edycja.

Po raz pierwszy ten bieg odbył się w 1973 i ze 167 zawodników, którzy wystartowali, bieg ukończyło 151. Pamiątkowe koszulki przysługiwały tym, którzy zmieścili się w czasie poniżej 5 godzin. Drugą edycję biegu w roku 1974 z czasem 2:34:02 wygrał Jeff Galloway, twórca znanej metody („run-walk-run”) pokonywania długich dystansów.

W 1995 był to największy bieg maratoński na świecie – z 34 434 zarejestrowanych bieg ukończyło 27 022. Okazało, że w 2012 roku, po odwołaniu maratonu nowojorskiego, był to drugi co do wielkości maraton w USA (po chicagowskim)

Maraton w Honolulu jest bardzo popularny wśród zawodników z Japonii. W 2008 ponad 62% wszystkich uczestników pochodziło z tego kraju (na 23 231/14 406). Ta wielka popularność zaczęło się od roku 1982, kiedy to organizatorzy przywieźli pierwszych 140 Japończyków. Był to pomysł Franka Shorter’a (mistrz olimpijskiego Monachium (72) i wicemistrza z Montrealu(78), który był bardzo popularny w okolicach Fujiyamy po tym, jak wygrał tam kilka prestiżowych maratonów. Impreza ma również kilku japońskich sponsorów – Japan Airlines (tytularny) oraz między innymi Adidas Japan. W 2012 roku na 30 898 zarejestrowanych zawodników aż 52% pochodziło z Japonii.

Zawody rozgrywane są w dość liberalnej formule – nie mają limitu liczby uczestników, nie trzeba wypełniać minimów czasowych aby się zakwalifikować ani limitów czasu ukończenia, a koszulkę ukończenia dostają wszyscy, którzy dotarli do mety. Tyle się zmieniło w ciągu tych 40 lat.

W lutym się zarejestrowałem i opłaciłem wpisowe (125 USD), a w sierpniu zacząłem organizować logistykę. Nawiązałem kontakt mailowy z hotelem polecanym przez organizatorów maratonu w nadziei na przyzwoitą cenę. Tym bardziej było to istotne, że planowałem 2-tygodniowy pobyt. Nie chciałem sprzedawać nerek po sezonie, żeby spłacić koszty. Okazało się, że lepsze ceny niż maratończycy dostają seniorzy po 50-ce! Przyznałem się do wieku i skorzystałem z oferty.

Podróż była nieźle skonfigurowana logistycznie: 7 rano z Warszawy do Frankfurtu, tam godzina na przesiadkę do San Francisco, 3 godziny oczekiwania na połączenie do Honolulu i o 21-szej tego samego dnia byliśmy w hotelu. Jednak jak się doda 11 godzin różnicy, to wychodzi, że podróż trwała 25 godzin – trochę tego jest.

Na lotnisku przywitał nas banner „Honolulu serdecznie wita uczestników maratonu!” – po angielsku i po japońsku. Na zewnątrz upał 28 stopni oraz wilgotność od której spływają nadruki z T-shirtów. Dodam, że przylecieliśmy 9 dni wcześniej – ja na aklimatyzację, żona na wypoczynek.

Hawaje to archipelag 8 wysp, które w 1959 roku stały się 50-tym stanem USA. Honolulu leży na wyspie Oahu, trzeciej co do wielkości a znanej z malowniczych krajobrazów wykorzystanych w takich produkcjach filmowych jak Godzilla, Jurassic Park, czy serial telewizyjny Lost. Co prawda w tych malowniczych lasach tropikalnych żyją jedynie dzikie świnie i równie niebezpieczne dzikie kurczaki – ale na filmach sceneria robiła wrażenie.

Nazwa archipelagu pochodzi od największej z wysp, która jest znana z czynnych wulkanów i mistrzostw świata w triathlonie IRONMAN.


Nasz hotel znajdował się miejscowości Waikiki, znanej ze swojej plaży oraz setki hoteli. Dla nas jego strategiczne położenie określała bliskość do plaży a zwłaszcza odległość od startu (1.5 km) oraz mety (1 km). Wśród gości dominowali Japończycy, a oprócz uczestników maratonu było w nim sporo par młodych z orszakami, ponieważ Hawaje są bardzo popularnym kierunkiem dla nowożeńców. Biegaczy od weselników nie zawsze można było odróżnić po strojach. Corocznie wyspę odwiedza 6.2 mln turystów.

Niedaleko Honolulu leży miejscowość Pearl City z portem, który nazywa się Pearl Harbour i gdzie Japończycy spuścili łomot Amerykanom 71 lat temu. Oficjalna wersja mówi, że podobno potem Amerykanie wygrali wojnę na Pacyfiku. W porcie można nawet obejrzeć okręt wojenny USS Missouri, na pokładzie którego Japończycy podpisali kapitulację 02 września 1945 roku oficjalnie kończąc II wojnę światową...

Ja mam jednak wątpliwości. Japończycy są wszędzie – w hotelach jako goście, w sklepach jako obsługa i klienci, a i ceny są też japońskie. Moja żona odbyła szybki rekonesans po okolicznych shopping mall-ach i po dwóch godzinach ogłosiła odwrót – „Drożyzna!”. Ale proszę nie przesadzać z wyrazami współczucia. W następnych dniach żona przystąpiła do kontrataku i walizeczki w czasie powrotu miały przekroczone limity wagi - jak zwykle :-)

Następnego dnia po przylocie zrobiłem 15 km rozruch. Pobiegłem sprawdzić najtrudniejszy fragment trasy – podbieg pod górę Diamond Head. Z okna hotelu wyglądało to groźnie - wygasły 200 tysięcy lat temu wulkan, który został zakupiony w 1904 przez armię Stanów Zjednoczonych i nadal jest przez nią użytkowany. W czasie przelotu helikopterem widzieliśmy otwory prowadzące do bunkrów wewnątrz góry.

Okazało się, że nie jest tak źle - droga raczej omijała górę, chociaż momentami nachylenie było 18%, a sam podbieg miał 2 kilometry długości.

W czasie treningu spotkałem innych biegaczy – 70% z nich to byli Japończycy, a co najmniej połowa to młode kobiety. Mijałem grupy zorganizowane a w ich gronie jednostki zdezorientowane. Liczebność grup od 10 do 30 osób a na końcu każdej grupy 3-4 osoby, dla których tempo i temperatura były za wysokie. Często byli ubrani w jednakowe stroje – albo członkowie tego samego klubu, lub podopieczni tej samej agencji turystycznej. Na przedzie grupy zawsze biegł chorąży z proporczykiem. Później takie same proporczyki widziałem w parku przy ustawionych bufetach. A może to były przyjęcia ślubne?

Expo odwiedziłem już pierwszego dnia (w środę, 4 dni przed biegiem). Było zlokalizowane w Hawaii Convention Center – budynek schludny i kubaturowo imponujący. Niestety pakiet startowy był ubogi i mocno rozczarowujący. Oprócz numeru i chipu zawierał jedynie kilka ulotek od sponsorów a lektura była utrudniona ze względu na moją ograniczoną znajomość japońskiego. Za to część handlowa była dość unikatowa. Ponad połowę powierzchni zajmowały stoiska Adidas Japan.

Towary były przecenione o 50% w stosunku do cen w Japonii, trudno zatem się dziwić, że Japończycy byli w amoku. Nad wielkimi koszami pełnymi towarów wisiały pojedyncze egzemplarze. W kakofonii pisków i okrzyków trzeba było zanurkować i wyłowić z kosza interesujący nas rozmiar. Dla przykładu: najnowsze modele butów Adidasa można było kupić za 50 USD, koszulki po 20 USD, a zestaw 3 par skarpetek biegowych za 10 USD. Do kas stały straszne kolejki, ale obsługa była miła i szybka.

W piątek wieczorem (2 dni przed biegiem) miała miejsce Luau – tradycyjna uroczystość hawajska zorganizowana dla uczestników biegu. Składała się z części artystycznej i konsumpcji. Był występ lokalnego zespołu folklorystycznego, kilku młodocianych piosenkarzy japońskich, na widok których żeńska część japońskiej publiczności reagowała niezwykle żywiołowo – my trochę mniej - oraz więcej niż przyzwoity zespół Nesian N.I.N.E. grający bardzo rytmiczny mix od bluesa i hip-hopu do reggae i calypso.

Na imprezie miałem okazję spotkać prezydenta biegu Jima Barahala, Bryana Claya, pochodzącego z Hawajów mistrza olimpijskiego w dziesięcioboju z 2008 roku, czy wspomnianego wcześniej Franka Shortera. Dwa stoliki dalej siedział ambasador Kenii w USA, Elkanah Odembo, zaproszony ze względu na głównych faworytów biegu oraz dwaj uczestnicy wszystkich 39 poprzednich edycji biegów – 54-letni Jerold Chun i 68-letni Dill Gary.

Start organizatorzy wyznaczyli miłosiernie na godzinę 5 rano. Mieliśmy zatem dwie godziny czasu do wschodu słońce, a najlepsi mogli ukończyć go zanim temperatura stanie się nieznośna. Miejsce startu to okolice kompleksu handlowego Ala Moana Center na granicy Waikiki i Honolulu. Kiedy wyszedłem z hotelu o 4 rano, na zewnątrz były już 23 stopnie, a liczne grupki Japończyków pomykały w kierunku startu. Pierwszymi kibicami byli balangowicze, którzy właśnie wychodzili z night-clubów i dyskotek. Ich zapał był szczery, ale starałem się unikać prób przybijania „piątek” i wchodzenie w strefę ich oddechu. Nie chciałem mieć problemów z badaniami antydopingowymi!

Przed startem normalny rytuał – przemówienia, podziękowania, życzenia powodzenia, słowo od sponsorów i motywująca muzyka. Na kilka minut przed 5-tą speaker przekazał mikrofon nieznanemu bliżej Gregowi – biegaczowi z Niemiec, ponieważ ten miał ważny komunikat do przekazania. Zacząłem nasłuchiwać czy przypadkiem nie doszło znowu do jakiegoś przymierza niemiecko-japońskiego, a jako jeden z nielicznej grupy Polaków będę miał swoje Westerplatte. Na szczęście Greg głosem Schwarzeneggera oświadczył, że gdzieś w tłumie jest Stefany i on prosi ją o rękę. Odpowiedzi nie usłyszeliśmy, ale Greg zapewnił, że jest O.K. Kobiety zapiszczały z zazdrością i aprobatą, mężczyźnie zarechotali z ironią i pobłażaniem.

Potem były dwa hymny – amerykański i hawajski, trysnęły w niebo sztuczne ognie i poszły konie po betonie. Wśród tłumu Japończyków przy moim 182cm/93kg wyglądałem trochę jak Godzilla na przepustce z Hollywood.

Ściśnięty tłum pachnący Ben-Gay’em eksplodował i przybrał postać węża wijącego się ulicami Honolulu. Głowa węża szybko przybrała kolor czarny i oderwała się. Wąż barwy żółtej, gdzieniegdzie upstrzony biało-brązowymi plamkami podążał za głową - najpierw przez downtown Honolulu, następnie obok jedynej oficjalnej rezydencji królewskiej na ziemi amerykańskiej Iolani Palace. Robiło się coraz luźniej i można było wrzucić prędkość przelotową.

Minęliśmy pomnik króla Kamehameha I (pierwszego z serii pięciu), który w 1810 zjednoczył wyspy w jedno królestwo; następnie szpital, w którym urodził się Barack Obama (jak twierdzą jego zwolennicy) lub sfałszowano jego metrykę (jak z kolei twierdzą przeciwnicy)

Wąż skierował się w stronę Waikiki - pobiegliśmy główną promenadą o nazwie Kalakaua Ave, przy której rozlokowana jest większość hoteli. Sporo ludzi wyszło na poranną kawę i aby popatrzeć na ponad 20 tys. biegaczy. Doping był umiarkowany a my mieliśmy pierwszą „dyszkę” za sobą.

W szarości poranka zamajaczył pomnik Duke’a Kahanamoku, znanego jako “Wielki Kahuna”, wielokrotnego mistrza olimpijskiego w pływaniu i wynalazcę nowoczesnego surfingu.

Następnie minęliśmy Kapiolani Park z ukrytą wśród drzew Metą i pognaliśmy w stronę Diamond Head – przed nami pierwszy podbieg. Momentami nachylenie dochodziło do 18%, ale to były niecałe 2 km a my byliśmy wciąż świeży. Na 16km kolejny podbieg, pod autostradą H1 i wyjście na ponad 6 kilometrową prostą. Swoją drogą, to dlaczego ta autostrada nazywa się „Interstate” (międzystanowa)? Przecież do najbliższego stanu mają 6 godzin lotu samolotem!?

Po wyjściu na prostą (Kalanianaole Hwy) niemiła niespodzianka - przeciwny wiatr typu „wmordęwind” znany z lutowych półmaratonów w Wiązownej. Trasa nadal mocno pofałdowana. W sumie na całej trasie było prawie 1000m przewyższenia. Parę minut po 7 wyszło słońce – temperatura poszła w górę do 28 stopni, a tempo mojego biegu poszło w dół. Zbliżałem się do 28 km i wiedziałem, że skończyło się dla mnie bieganie sportowe, a zaczęła się impreza towarzyska...

Niezbyt wygórowane oczekiwania sportowe zostały zweryfikowane przez warunki atmosferyczne i figlarną nadwagę, która pojawiła się nie wiadomo skąd. Trasa zawracała w stronę Waikiki a przede mną było jeszcze 14 km trasy i dwa mocne podbiegi na 35 km i 40 km. W okolicach bufetów ludzie leżeli na workach z kostkami lodu (w sumie zamówiono 63 tony lodu) lub pili na potęgę z 1.9 mln papierowych kubków.

Próby nawiązania kontaktów z innymi biegaczami (wszędzie sami Japończycy!), były utrudnione ze względu na moje ograniczone słownictwo („sushi”, „Fujiyama”, „harakiri”) którym niezbyt precyzyjnie próbowałem opisać nasze wspólne przeżycia. Ostatnie kilometry biegłem z parą Włochów i tu konwersacja była bardziej ożywiona. Oni mówili trochę po angielsku, a ja przed laty studiowałem łacinę. Zanim rozmowa rozkręciła się na dobre, byliśmy już na mecie w Kapiolani Park.

Żeby nie trzymać Was w niepewności informuję, że na mecie byłem w czasie 4:20. Najpierw dostałem sznur muszli, a kilkadziesiąt metrów dalej medal i wściekle żółtą koszulkę ukończenia biegu.

Subiektywnie – nie byłem zadowolony, bo celowałem w czas poniżej 4h. Obiektywnie okazało się, że nie było tak źle:

- na 24 167 biegaczy, którzy ukończyli bieg, zająłem miejsce 2563 czyli w górnych 11%, a w kategorii wiekowej było to top 12% (117/991)

- wspomniany Bryan Clay, mistrz olimpijski w dziesięcioboju ukończył bieg w czasie 4:46

- dwaj weterani wszystkich 39 poprzednich edycji ukończyli bieg za mną - Jerold Chun 5:19, a Dill Gary 6:56.

Wygrał Kenijczyk Wilson Kipsang (brązowy medalista z Londynu i zwycięzca tegorocznego maratonu w Londynie) z czasem 2:12:31, drugi był Markos Geneti, Etiopia 2:13:08 a trzeci Kiplimo Kimutai, Kenia (2:14:15) tak, że ambasador Elkanah Odembo mógł uznać swoją wyprawę za udaną. Wśród kobiet mieliśmy miły akcent słowiański. Valentina Galimova zaatakowała na ostatnim kilometrze zwyciężczynie ubiegłorocznej edycji, Kenijkę Woynishet Girma i wygrała z nią o jedna minutę w czasie 2:31:23 za co dostała zasłużone 40 tys. USD. Trzecia była Amerykanka Stephanie Rothstein - Bruce (2:32:47). Na 24 366 zawodników, którzy wystartowali (zapisów było 31 083) na metę dotarło 24 167.

Ostatnim był 56-letni trener Takayuki Sakata w czasie 14:42:14, który asystował 19-letniej niepełnosprawnej dziewczynie z Nagano, Mami Takeuchi (24 166 miejsce, w tym samym czasie)

Z mojego doświadczenia wiem, że przeważnie przyjeżdżamy tuż przed zawodami i wyjeżdżamy zaraz po odebraniu medalu. Tym razem dłuższy pobyt pozwolił mi przyjrzeć się jak narastała atmosfera przed zawodami oraz co się działo po. Pierwszego dnia po biegu, na ulicach z łatwością można było dostrzec grupy ubrane w jaskrawożółte koszulki. Z każdym dniem było ich coraz mniej i po trzech dniach nie było już nikogo. Albo wyjechali, albo oddali koszulki do pralni – 3 dni w tropikach robią swoje.

Z innych ciekawostek, które są warte przytoczenia wspomnę o znaku drogowym przestrzegającym przed spadającymi kokosami oraz... mnóstwem białych gołębi.

Nie wiem czy to były polskie grzywacze czy białe łapciate, ale na plażach i ulicach nie było żadnych innych mew, rybitw czy kormoranów - tylko całe stada gołębi.

Na plażach nie wolno pić alkoholu, ale za to wolno pokazywać tatuaże. Szczególnie zadziwiały mnie młode dziewczyny z wzorami wielkoformatowymi o tematyce przyrodniczej – dużo owadów, płazów oraz roślin niejadalnych.

Powrót do Polski przez Los Angeles i Monachium był męcząco długi, a warto o nim napisać jedynie dlatego, że z Monachium przylecieliśmy do Warszawy naszym Wielkim Nielotem, czyli Dreamlinerem. Był to jego drugi lot komercyjny i z tego co wiem, przez kilkanaście następnych dni na nic więcej nie było go stać. Zdaje się, że ściągnęli drugi egzemplarz na części zamienne.

Wyjazd interesujący i pouczający, bieg znaczący i zapadający w pamięć. Polecam tym, którzy taki start mogą połączyć z wakacjami. Bieg z całą pewnością nie nadaje się na wypad weekendowy.

Marek Strześniewski



Komentarze czytelników - 8podyskutuj o tym 
 

paworz

Autor: paworz, 2013-01-17, 18:58 napisał/-a:
Gratuluję Panie Marku i pozdrawiam. Przybiegłem za Panem. Warunki atmosferyczne nie były dla nas, ale wrażenia niesamowite...

 

impactor

Autor: impactor, 2013-01-19, 11:44 napisał/-a:
Cześć Pawle, czytałem Twoją relację z maratonu w Rio - inspirująca i zachęcająca. Umieściłem tę imprezę na mojej liście "To do"

 

paworz

Autor: paworz, 2013-01-19, 22:13 napisał/-a:
Weź pod uwagę też Jamajkę...

 

emka64

Autor: emka64, 2013-01-19, 22:17 napisał/-a:
Gdzie jest Jamajka ?
Mam na myśli Twój artykuł : )

 

Arti

Autor: Arti, 2013-01-19, 23:22 napisał/-a:
Gratulacje , bardzo zachęcająca relacja ! Życzę kolejnych tak pięknych !

 

henioz

Autor: henioz, 2013-01-21, 07:44 napisał/-a:
Gratulacje Marku. Teraz czekamy na relacje z Japonii.

 

arek.m

Autor: arek.m, 2013-01-22, 02:05 napisał/-a:
Takich relacji jak najwięcej!
Dużo informacji praktycznych ale jak podanych!
Gratuluję i pozdrawiam wszystkich polskich finiszerów na Hawajach.

 

Namorek

Autor: Namorek, 2013-01-26, 17:27 napisał/-a:
Bardzo ciekawa relacja . Pozdrawiam

 



















 Ostatnio zalogowani
cierpliwy
00:41
fit_ania
00:03
gpnowak
00:00
szyper
23:51
GriszaW70
23:43
mariachi25
22:48
Zedwa
22:41
LukaszL79
22:24
Wojciech
22:18
edgar24
21:46
uro69
21:44
GRZE¦9
21:44
ozzy
21:39
szalas
21:32
bogaw
21:29
marand
21:25
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |