|
| natalia0101 Natalia Haczyk Opole Bieg Opolski
Ostatnio zalogowany 2017-10-27,18:07
|
|
| Przeczytano: 552/466499 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Moje alpejskie wspomnienia z TDS | Autor: Natalia Haczyk | Data : 2012-11-27 | Jest późne niedzielne popołudnie 26 sierpnia. Siedzę w samochodzie, pędzącym niemiecką autostradą prosto w kierunku jednych z najpiękniejszych gór jakie widziałam. Właśnie tam, w Alpach francuskich, miałam pobiec bieg, o którym nie mogłam przestać myśleć już od pół roku.
Jeszcze raz analizuję moje treningi i ostatnie starty szybko podsumowując: bardzo dobrze przebiegana zima łącznie z tygodniowym obozem w Szklarskiej Porębie, starty w Biegu Rzeźnika i Maratonie Karkonoskim pokazały dobrą formę. I ostatni przed wyjazdem bieg na Wielką Sowę też zakończony sukcesem. Powinno być dobrze. Zerkam na moich towarzyszy – Radek, który też jest zapisany na TDS siedzi obok i coś sobie nuci, Jasiek ( startuje w CCC) uśmiecha się. Artur(UTMB) - skupiony na drodze-prowadzi , no i Jarek, któremu nie dopisało szczęście w losowaniu do UTMB jedzie z zamiarem treningów w wyższych górkach. Słuchamy muzyki. Humory dopisują...
Les Houches - miejscowość, w której będziemy mieszkać przez tydzień, wita nas ciepłem i słońcem. Podziwiamy cudne widoki na Mont Blanc. Wokół przyjazna atmosfera. Dojechali wreszcie nasi znajomi – i już cała nasza dziesiątka z uśmiechem rozlokowuje się w dwupoziomowym apartamencie.
Następny dzień - również słoneczny i ciepły. Idziemy na wycieczkę. Każdy swoim tempem podchodzimy od górnej stacji kolejki TMB Mont Lachat. Właśnie stąd zaczynają alpiniści podejście na Mont Blanc. Idziemy z Jarkiem, moim mężem, dość energicznie. Oglądamy się - pozostali trochę z tyłu. Na 3100 robimy sobie piknik - piękna aklimatyzacja. Bieg będzie udany - myślę z uśmiechem.
W środę rano odbieramy pakiety startowe. Robimy to razem, aby dostać taką samą godzinę odjazdu do Courmayeur skąd ma być start. Stoimy w ogromniastej kolejce - ja, Radek i Wojtek ( kolega, który dojechał wcześniej ). Trzymamy plecaki nerwowo myśląc, czy wszystko spakowaliśmy. Podchodzimy do stolików. Ja pierwsza. Poproszono mnie o pokazanie telefonu i kurtki przeciwdeszczowej. Uśmiecham się i wyciągam moją super kurtkę paclite. Nie mają do czego się przyczepić. Kierują mnie dalej. Szybko odbieram pakiet i czekam na Radka i Wojtka.
Dostajemy bilety - odjazd o 5 rano. Humory dopisują. Jeszcze pamiątkowe zdjęcia w koszulkach i mkniemy do Les Houches. Niestety po południu przyszły chmury, zrobiło się chłodno i zaczęło padać. Dostaję dwa smsy od organizatorów z prośbą o zabranie ciepłych rzeczy. Ostrzegają, że temperatura spadnie do minus 5 stopni w nocy. Przepakowuję plecak. Zaczyna się stres.
3.30 w nocy – nasza trójka – Ja, Radek i Rafał zajadamy makaron w skupieniu. Czekamy na Wojtka, który ma nas dowieźć do Chamonix. Nerwowo chwytam plecak i lecę do auta. Już wcześniej umówiłam się z Jarkiem, że będę wysyłać wiadomości z każdego punktu. Dla ułatwienia napisałam te wiadomości wcześniej, żeby nie marnować czasu.
5.00 - siedzimy w autobusie. My z Rafałem próbujemy drzemać, łapiąc jeszcze choć małe cząsteczki snu. Radkowi i Wojtkowi buzie się nie zamykają. Cieszę się, że nie jestem sama. Jedziemy tunelem pod Mont Blanc. Po niecałej godzinie jesteśmy w Courmayeur. Szukamy miejsca na schodach tuż przy starcie i czekamy starając się unikać ludzi z ekipy organizatorów, sprawdzających plecaki. Nie chce nam się znów wszystkiego wyciągać i pakować od nowa.
Start. Na szczęście nie pada, choć niebo w chmurach. Przy wielkich brawach mieszkańców i dopingu muzycznym biegniemy uliczkami miasteczka. Atmosfera niesamowita. Staramy się trzymać razem. Niedługo jednak Radek stwierdza,że tempo dla niego jest zbyt szybkie. Od Biegu Rzeźnika walczył z kontuzją. Boi się o kolano. Ja staram się dotrzymać tempa Rafałowi. Wojtek podąża za mną głośno stukając kijkami. Rafał mocno napiera do przodu. Odpuszczam. Nie moje tempo. Mam przecież biec ponad 100 km.
Zaczynamy się wspinać pod górę. Przed nami długie 10-kilometrowe podejście na Col de La Youlaz ( 2661). Ścieżka robi się coraz węższa. Idziemy gęsiego bardzo powoli. Oglądam się - Wojtek tuż za mną. Miły wesoły gaduła. Co jakiś czas robi zdjęcia. Humory nam dopisują. Po około 7 km mamy za sobą pierwszy punkt z napojami. Szybki łyk coli i pędzę dalej, szkoda czasu.
Podchodzimy długim wężem pod górę. O utrzymaniu własnego tempa nie ma mowy - trzeba iść tempem innych, a inni idą twoim tempem. Ciasno - myślę sobie i czuję na twarzy krople deszczu. Schodzę na bok i wyciągnęłam kurtkę. Po chwili też rękawiczki. Podchodzimy wolno, deszcz pada coraz mocniej. Nagle stajemy. Ani kroku do przodu. Spoglądam do góry - utknęłam wraz z innymi w dłuuuuugim korku pod górę. Na wąskiej ścieżce stoi kilkaset osób. Czekamy dobre pół godziny by ruszyć dalej.
Niezły początek - pomyślałam. Leje, wieje, jest mi zimno, mam skostniałe ręce i do tego jeszcze stoję jak w kolejce do supermarketu na jakiejś gigantycznej wyprzedaży. Staram się ruszać palcami, aby trochę je ogrzać. Wreszcie docieram na szczyt. Pan z obsługi (był tylko jeden!) sczytywał numery. Więc ta kolejka też była poniekąd przez niego.
Zaczynam długi kilkunastokilometrowy zbieg. Zbiegam ostrożnie, jest ślisko. Nogi nie trzymają się nawierzchni. Ludzie zjeżdżają na tyłkach po stromym zboczu. Słychać chichot - teraz wam wesoło – myślę - a co będzie dalej?
Zbiegam na dół modląc się tylko o to, by nie padało. Nie przebiegłam jeszcze nawet 20 km, a woda wlewa mi się od góry do butów. Na szczęście w ostatniej chwili podjęłam dobrą decyzję i założyłam buty z membraną gore tex. W stopy jest mi ciepło.
Biegniemy historyczną trasą, którą w II wieku po Chrystusie ludzie ciągnęli z Lyonu do Rzymu. Po lewej stronie na dole szumi rzeka, trochę dalej widać dachy domów górskiego miasteczka. Podziwiałam widoki. Jest tak pięknie, że zapominam o deszczu. Wąskimi uliczkami pędzę przed siebie. Mieszkańcy biją brawo wołając głośno : "Allez, Allez!" Ktoś krzyczy: "Bravo Natalia!"- musiał przeczytać imię na moim numerze startowym. Dziękuję i uśmiecham się do kibiców . Nareszcie wbiegam do małego budynku, w którym mieści się punkt odżywczy.
La Thule. Nie planowałam spędzać dużo czasu na punktach , ale kolejki uniemożliwiają mi szybkie dopchanie się do wody, aby uzupełnić camelbacka. Czuję niesamowity głód. Chwytam talerz gorącego bulionu, kawałek bagietki i szukając miejsca na ławce zaczynam jeść. Nagle ktoś woła moje imię. Rozglądam się i i zauważam tuż obok Wojtka. Przybiegł chwilę przede mną. Pogubiliśmy się na podejściu. Chciałam jak najszybciej pędzić dalej. Wojtek też się zaczyna zbierać.
W ostatniej chwili jednak postanawiam zmienić mokrą koszulkę na ciepłą suchą termiczną. Jestem ciepłolubną istotą, a zimno dokucza mi już od kilku godzin. Czuję się lepiej, jestem gotowa do dalszej drogi. Wojtek nie chce się przebrać. Oszczędza sobie rzeczy na noc. Może ma rację, ale trudno, nie chcę marznąć. Spędziliśmy w La Thuile 18min. Zdecydowanie za długo.
Razem ruszamy dalej. Przestało padać. Kłębiące się chmury jednak nie nastrajają optymistyczne. Wiatr, który bawił się naszym kosztem hula coraz mocniej. Do następnego punktu 8 km. Mimo kapryśnej aury czas upływa szybko. Wojtek nawiązuję rozmowę starając się choć na chwilę zająć myśli innym tematem niż trudy pokonywania zabłoconych alpejskich ścieżek. Wiem, że nie powinnam rozmawiać i tracić siły niepotrzebnie. Staram się więc napierać do przodu. Wojtek nie poddaje się i podąża w ślad za mną. Tak dotarliśmy do przełęczy Col Du Petit St-Bernard.
Col Du Petit St-Bernard łączy Włochy z Francją. Nie muszę uzupełniać wody, mało wypiłam. Nalewam coli do bidonu, szybko zjadam bulion i rozglądam się za do Wojtkiem. Mój towarzysz zabierając się za kanapkę woła tylko żebym nie czekała. Dogoni mnie - pomyślałam. Ale się myliłam – już mnie nie dogonił. Mam w nogach 30km. Przede mną 14-kilometrowy zbieg do Bourg St- Maurice. Krajobraz się zmienił. Dookoła zielone alpejskie łąki.
Pasące się na nich krowy leniwie przeżuwają trawę zerkając z zainteresowaniem na biegaczy. Wbiegam do Seez. Skończyły się łąki, a gruntowa droga czasami zmieniająca się w asfalt nie zachęca do biegu. Próbuję jednak truchtać odpychając się kijkami. Zawodnicy obok znudzeni monotonią idą powoli.Chcę dotrzeć do Col de Roselend przed nadejściem nocy. Wreszcie przywitana brawami mieszkańców wbiegam na rynek, gdzie stoi duży namiot.
Bourg St-Maurice – całkiem ładne miasteczko otoczone górami. Zauroczyły mnie wąskie uliczki wyłożone kamieniem. W namiocie rutynowo wykonuję wyćwiczone już czynności - gorący bulion, uzupełnienie wody... co jeszcze? Patrzę na moje przemoczone nogi. Szybka decyzja- zmieniam skarpetki. Stopy wyglądają nieciekawie przebywając tyle godzin w wodzie. Na szczęście nie mam jeszcze pęcherzy i to mnie uspokaja.
Chwytam dwa kawałki ciasta do ręki i kieruję się do wyjścia. Niestety znów kolejka. Wyjście z namiotu blokują trzy stoły, przy których stoi obsługa i sprawdza zawartość plecaków. Czuję, jak kotłuje we mnie złość. Znowu strata czasu. Staram się uspokoić przeżuwając pyszne ciasto. Zbliżam się do jednego z sędziów. Prosi o pokazanie mu telefonu - na szczęście mam go pod ręką.
Po chwili jeszcze coś do mnie mówi. Odpowiadam, że nie rozumiem francuskiego. Wtedy po angielsku prosi mnie o pokazanie rękawiczek. Nie chce mi się otwierać plecaka. Wyciągam z kieszeni cieniutką i całkiem przemoczoną rękawiczkę. Pan patrzy na mnie z wyrzutem. Szybko zapewniam go, że w plecaku mam jeszcze jedną parę. Kiwa głową w kierunku wyjścia. Przyśpieszam kroku. Przede mną strome podejście z 800 na 2554m.
Pierwszy odcinek do Fort De la Platte (2003) pokonuję dość szybko. Nogi niosą same. Lubię podchodzić. Widoki dodają sił. Jestem przy forcie. Na chwilę pokazuje się słońce – to nagroda myślę, i wyciągam dzwoniący telefon. Jarek chwali mnie za szybkie podejście i zachęca do utrzymania tempa. On na pewno w Les Houches cały czas śledzi przy komputerze mój bieg. To miło, kiedy ktoś o Tobie myśli. Podbudowana pochwałą maszeruję wesoło coraz wyżej. Słońce chowa się za chmurę tak gwałtownie jak wyszło.
Do Col De Forclaz (2369) docieram w optymistycznym nastroju. Nagle czuję się głodna. Jeszcze ponad 8km do punktu. Spalam potwornie dużo kalorii. To normalne - przecież wciąż jestem mokra i zmarznięta. Potrzebuję energii. Nie mam niestety nic do jedzenia, przypominam za to sobie o dwóch saszetkach z płynem energetycznym zawierającym kofeinę. W głowie słyszę słowa znajomego: "Weź to dopiero wtedy, jak będzie naprawdę źle". Analizuję szybko stan mojego ciała.
Nie miałam żadnej "ściany", ani niemocy. Zero bólu. Czuję tylko przenikliwe zimno, które na stałe zadomowiło się we mnie i koszmarny głód. Wiem, że siły będą mnie opuszczać z każdym kilometrem osłabiając też psychikę. Nie chcę dopuścić do całkowitego wyczerpania organizmu.
Wyciągam saszetkę, piję powoli. Ohydny smak - sięgam po rurkę camelbacka. Już lepiej. Mijam małe urokliwe jeziorko. I nagle nie wiadomo skąd pojawia się ściana deszczu. Deszcz w Alpach nie ostrzega paroma kroplami, nie daje żadnego znaku na niebie. Po prostu uderza z niezwykłą mocą. Zaskakuje turystów nie zostawiając na nich suchej nitki. Góry co jakiś czas przypominają nam o tym kto tu rządzi ponownie budząc uśpioną czujność. Ledwo udaje mi się założyć kurtkę, którą bawił się wiatr chcąc wyrwać mi ją z rąk. Jestem na szczycie.
Passeur De Pralognan ( 2554). Wiatr nie ustępuje grając w duecie z ulewnym deszczem. Chcę wiedzieć, gdzie są moje palce u rąk. Chcę jeszcze kiedyś zagrać na pianinie. Chcę móc się przywitać. Gdzie są moje dłonie? Są czy mi się tylko wydaje? Przymarzły chyba już do kijków. Nie jestem w stanie poruszyć choćby jednym paluszkiem. Zaciągam kaptur i prawie biegnę, chcąc jak najszybciej znaleźć się na dole. W dolinie jest zawsze cieplej.
Nagle wyrasta przede mną grupka ludzi. Ratownik w żółtej kurtce apeluje o ostrożność przy schodzeniu. Ustawiłam się w kolejce do zejścia. Stojąc myślę tylko, że jak tak zamarznę na stojąco to będzie bardzo smutne zakończenie mojej przygody z TDS-em. Spoglądam na dół. Zawodnicy schodzą powoli ostrożnie stawiając nogi na sterczące ostre kamienie. Już wiem, że nie zdążę przed zmrokiem dotrzeć do kolejnego punktu - nie mam szans. Ratownik woła do mnie zachęcając do schodzenia.
Mokrą rękawiczką chwytam za linę i zaczynam schodzenie. Woda wlewa mi się wszędzie. W butach chlupie. Patrzę na sine od zimna ręce biegacza przede mną i robi mi się słabo. Na szczęście mam rękawiczki i nie muszę oglądać swoich. Im niżej, tym więcej błota. Ludzie ślizgają się na zabłoconej ścieżce. Nogi na przemian jadą do przodu lub grzęzną. Dobiegam do rzeki, która kiedyś była niewinnym strumykiem. Wszyscy idą naprzód brnąc po kostki w wodzie.
Trochę dalej znajduję jednak bardziej dogodne przejście po kamiennym murku. Robi się ciemno, ale nie chcę przystawać żeby wyciągnąć czołówkę. Ścieżka robi się coraz szersza. Punkt jest blisko. Biegnę ile sił w nogach. Myślę tylko, by nie zemdleć z zimna, zanim dotrę do ratowników. Nie czuję już nic. Byle dobiec do namiotu. Wreszcie jest, widzę go. Przed namiotem tłum ludzi pod parasolami - rodzina i bliscy tych szczęściarzy, którzy zorganizowali sobie support z ciepłą, suchą odzieżą i butami na zmianę.
Cormet De Roselend. W namiocie strasznie ciasno. Ledwo mogę się przecisnąć w stronę stołów z jedzeniem. Widok przygnębiający. Jak na wojnie. Przemoczeni i zmarznięci ludzie są wszędzie- na ławkach, przy stołach, na podłodze. Niektórymi zajmuje się już rodzina zapewniając pełny serwis - od wycierania ręcznikiem całego ciała po kompletne przebranie w suche rzeczy, karmienie, pojenie i błogosławieństwo na dalszą drogę. Zatęskniłam za Jarkiem, który też przecież mógł tu czekać z plecakiem, ale po wcześniejszej dyskusji odrzuciliśmy wersję z supportem. Miałam sobie radzić sama...
Zaczęło mną telepać. Trzęsą mi się ręce i nogi. Nie umiem nad tym zapanować. Pierwsza próba zjedzenia gorącej zupy kończy się niepowodzeniem. Ręce nie potrafią utrzymać łyżki. Wciąż wypada ze skostniałych palców. Wreszcie biorę miskę do obu rąk i po prostu zaczynam pić gęstą zupę fasolową z makaronem. Nie czuję nawet smaku. Dalej mną trzęsie. Co robić? Wokół totalne zamieszanie.
Niektórych biegaczy z objawami hipotermii owiniętych w koce ratownicy prowadzą do autobusów. Pierwsza myśl - nie chcę do autobusu! Potrzebuję choćby jednej osoby, żeby porozmawiać. Bratniej duszy. Może Wojtek już dobiegł? Rozglądam się. Nie ma go.
Wciskam się w kąt namiotu. Dwóch francuzów na moją prośbę niechętnie robi mi trochę miejsca na ławce. No cóż, rywalizacja jest dla każdego. Chciałaś biec kobieto, a teraz oczekujesz, że będziesz miała specjalne względy...
Wyciągam folię termiczną z plecaka i owijam się nią. Po chwili sięgam po telefon. Zadzwonię do Jarka, porozmawiam. Coś jednak z moim telefonem jest nie tak. Nie ma zasięgu ani żadnej sieci. Nie reaguje na dotyk. Już po telefonie. Teraz nawet pomocy nie będę umiała wezwać. Jeszcze raz się zastanawiam . Właściwie oprócz zimna jest ok. Nogi nie bolą kolana w porządku. Ścięgna, o którę się tak bałam, nawet nie pisnęły. Chcę ukończyć ten bieg. BARDZO!!!!
I w tym momencie zdarza się coś, czego nie można nazwać inaczej niż cudem. Nagle mój telefon rozświetla się i widzę wiadomość: "Myśl pozytywnie:)". Sprawdzam nadawcę - Jarek. Wiem, że śledzi mój bieg. Widział, jak długo pokonywałam ten ostatni odcinek. Wie, albo domyśla się, że jest mi ciężko. Moje myśli wędrują do domu.
Dziś 30 sierpnia nasz syn obchodzi swoje 20 urodziny. Daniel bawi się na swojej imprezie urodzinowej, a ja wyrodna matka zamiast spożywać tort urodzinowy latam po górach i nawet życzeń dziecku nie mogę złożyć. Przemoczony telefon odmawia współpracy. Ściągam numer startowy - 9280. Jeszcze raz patrzę na cyfry. Początek – 92. Magia liczb. Daniel urodził się w 1992 roku. A ósemka była zawsze dla mnie szczęśliwa. Muszę spróbować!
Zaczynam działać. Trzęsącymi się rękoma ściągam mokre rzeczy. Wyciągam z plecaka suche spodnie i skarpety. Przebieram się. Uff, trochę lepiej, choć dalej zimno. Macam na sobie koszulkę termiczną założoną w La Thuile – jest sucha. Cieszę się niezmiernie chwaląc pod niebiosa firmę, która ją wyprodukowała. Nie mam innej na zmianę. Nie żałuję też, że targałam tyle kilometrów mój polarek, który sprawdzał się zawsze na biegach narciarskich. To wszystko. Więcej nic nie mam.
Kurtka, z której leje się woda, co prawda chroni przed deszczem, ale nie grzeje. Jak każda kurtka przeciwdeszczowa gorzej odprowadza też wilgoć na zewnątrz, więc i tak będę mokra. Jeśli nie z deszczu, to z potu. Przenoszę wzrok na moje zabłocone i przemoczone buty, potem na suchutkie białe skarpetki na nogach ... Po chwili robię coś, czego nigdy w życiu nie robiłam i odradzałam wszystkim. Wkładam stopy do worków foliowych i wciskam do butów. Świadoma faktu, że zwiększam ryzyko powstania pęcherzy, nie mogę postąpić inaczej.
Nie pozostawiono mi wyboru. Albo skończę ten bieg choćby z pęcherzami, albo idę do autobusu i mam do siebie żal do końca życia, że zrezygnowałam.W plecaku mam tylko suche rękawiczki i koc termiczny. Po namyśle przedzieram go w dwóch miejscach i robię sobie coś w rodzaju sukienki. Na to kurtka. Jest cieplej. Przed wyjściem zjadam jeszcze talerz zupy i z przyjemnością piję dwie miseczki gorącej herbaty. Dwa batony do ręki i już mnie nie ma. Wolontariusze żegnają mnie brawami wskazując kierunek. Idę dalej okutana ciemnością.
Nie wiem jednak, czy moja czołówka świeci tak słabo, czy inni po prostu lepiej sobie radzą z ciemnością. Na szczęście przestało padać, jest mi ciepło. W duchu dziękuję aniołom alpejskim za ten dar w postaci braku deszczu. Moich pochwał wystarcza tylko na 3km, potem deszcz znów przypomina o swoim istnieniu. Rzeka błota i wody. Do tego ten wiatr. Słaba widoczność sprawia, że kilka razy idę obok ścieżki i moje suche skarpety zaliczają chrzest w jeziorku. Wracam na zabłoconą ścieżkę, by po chwili wylądować na tyłku. Buty nie chcą trzymać się podłoża. Jadę do przodu jak na nartach co chwilę zaliczając kąpiel błotną.
Krajobraz zaczyna się zmieniać i przede mną odsłania się widok rodem z Mordoru. Błoto zmienia się w utwardzony śnieg, potem w wąską kamienistą ścieżkę. Po lewej stronie mam ścianę skalną, po prawej urwisko i szumiącą w dole rzekę. Oglądam się do tyłu. Francuz, który przez jakiś czas mi towarzyszył został gdzieś daleko. Nie widzę żadnego światełka. Jestem całkiem sama. Czuję się teraz jak mały Frodo niosący pierścień do Mordoru. Z tą różnicą, że on miał donieść pierścień, a ja siebie.
Staram się iść w miarę szybko ale ostrożnie, odrzucając od siebie myśli o tym, kiedy znaleziono by moje kości, gdybym spadła. Deszcz robi sobie przerwę. Księżyc oświetla skaliste szczyty. Piękny, ale mrożący krew w żyłach widok. Brakuje tylko wilka wyjącego do tego księżyca. I pomyśleć tylko, że bieg o tak pięknej nazwie Sur Les Traces Des Ducs De Savoie ( Śladami książąt de Savoie) może być tak trudny. Biegnij, Księżniczko, biegnij...
Zbliżam się do namiotu. Pan skanujący numer informuje, że jestem w La Gitte (1662). Obok, w kamiennej wiacie siedzą owinięci kocami biegacze. W biegu zjadam batona i podążam dalej.
Wchodząc na Entre Deux-Nants ( 2162) przystaję na chwilkę i patrzę do tyłu. Widok mnie zachwyca. Ciemne góry oplatają małe migające światełka czołówek. Jak choinki na Boże Narodzenie. Uśmiecham się do siebie - jednak jest pięknie.
Z całej trasy najbardziej bałam się nocy, a tymczasem biegnę sama i nie jest źle. Na kolejnym szczycie ratownik pyta o moje samopoczucie. Odpowiadam szybko, że jest dobrze. Wygląda na zadowolonego. Wystarczyłoby, żebym osłabła i już siedziałbym w autobusie zwożącym niedobitków do Chamonix.
Sięgam po ostatniego już batona. Wciąż czuję głód. Namacuję zegarek - GPS pokazuje, że do kolejnego punktu zostało około 7 km. Muszę wytrzymać, choć rękawiczki mam białe od szronu a stóp nie czuję. Temperatura spadła poniżej zera. Próbuję dodać sobie otuchy i śpiewam na głos ulubione piosenki. Mam chrypkę. Zapalenie krtani murowane. Trudno. Nagle słyszę muzykę. Zamieram w bezruchu. Co to? Efekt uboczny zimna?
Mam omamy. Przede mną stado krów, a śpiewa najwyraźniej Freddie Mercury, a nie żadna z nich. Freddie woła do mnie śpiewając z zaświatów. Zaraz, zaraz, ale ja wolę inną piosenkę – "We are the champions". I to na mecie!
Dźwięk roznosi się daleko hen, a dzwoneczki pasących się na łąkach krów dzwonią do rytmu... Po chwili już wiem, że muzyka dochodzi z budynku pięknie oświetlonej stacji narciarskiej.
Col Du Joly- nareszcie! Nie zabawię tu długo, choć wolontariusz nalewający zupę tańczy z chochlą a dziewczyny śpiewają przy bagietkach. Gorący rosół dodaje mi sił. Dokuczliwe zimno jednak nie ustępuje. Odrywam od mojej foliowej sukienki dwa kawałki i owijam dokładnie stopy. Worki foliowe dawno skończyły swój żywot. Na lewej stopie wyczuwam duży pęcherz. I tak nieźle, że tylko jeden. Kierując się do wyjścia przechodzę przez drugą salę.
Widziałam już w życiu ludzi zmęczonych, wyczerpanych, tych, co dopadła "ściana", ale zawodnicy w tym pomieszczeniu wyglądają tak, jakby uszło z nich życie. Niektórzy owinięci w koce drzemią, inni siedzą bez żadnego wyrazu twarzy nie dając oznak kontaktu z otoczeniem. Stracili motywację. Pani z obsługi podaje im napoje. Nie są w stanie pójść po nie sami...
Wybiegam z namiotu i pędzę przed siebie. Czuję nagły przypływ energii. Nigdy przenigdy nie dam się doprowadzić do takiego stanu. Skończę ten bieg, choćbym miała jeszcze dziesięć pęcherzy. Nogi niosą same. Z takimi myślami pokonuję kolejne 8km. Mam ich za sobą już 90. Mój rekord. Najwięcej dotychczas (około80) zrobiłam podczas Biegu Rzeźnika. Zadowolona z nowej życiówki docieram do kolejnego punktu.
Les Contamines. Na punkcie spędzam tylko 2 minuty. Kolejny rekord! Kubek coli, dwa kawałki pysznego ciasta z bakaliami do ręki i w drogę. Do Les Houches mam 16 km. Zaczynając podejście na Chalets Du Truc(1733) patrzę do góry. Widok tak mnie zachwycił, że zatrzymuję się na chwilę żałując, że nie mam aparatu. W całej majestatycznej okazałości widzę masyw Mont Blanc. Ośnieżony i niewzruszony góruje ponad wszystkim. Czuję jak rośnie we mnie energia. Podchodzę szybko. Cały czas wyprzedzam ludzi.
Wreszcie docieram do Tricot. Budzi postrach u biegaczy. Ostatnia przełęcz, na którą musiałam się wspiąć. Ostre krótkie podejście prawie w pionie. Spoglądam na kierunkowskazy przy drodze. Na jednym z nich -Tricot 2 godz. Postanawiam sobie, że jak zrobię to w godzinę, zjem w nagrodę dodatkowe ciastko na mecie. Na co dzień nie jem słodyczy, nie smakują mi. Ale te ciastka bakaliowe mają w sobie coś...
Ruszam energicznie pracując kijkami. Wciąż wyprzedzam. Mam niesamowicie lekkie nogi. Wcale nie czuję zmęczenia. Jestem na górze po 45 minutach. Uśmiechałam się ciesząc się z mojego małego sukcesu. Ratownik gratuluje mi, że wytrzymałam zimno i doszłam tak daleko. Mówi, że mam bardzo dobry czas i pyta, czy jeszcze tu wrócę. "Może za rok"- odpowiadam. "Wracaj"- krzyczy za mną. A ja już pędzę uciekając przed białymi chmurami, które z niewiarygodną wręcz szybkością nadciągają od dołu.
Nie zadziera się z Tricotem. Weszłaś bez bólu - oto nagroda. Nie mija pięć minut i małe gradowe kulki bombardują moją twarz. Wszystko wokół robi się białe. Grad zamienia się w śnieg, a śnieg w deszcz. Biegnę w dół, jakby od tego zależało moje życie. Grupka biegaczy zdziwiona moim szalonym zbiegiem z podskokami ustępuje mi drogę na wąskiej ścieżce. "Lavaredo"- krzyczeli za mną.
Nagle nawierzchnia zmienia się w asfalt. Nogi, które chętnie niosły w górach odmawiają teraz współpracy. "Precz z asfaltem!" – wołają do mnie. "Dawać, jeszcze trochę"- krzyczę do nich na głos wywołując zdziwienie na twarzach mijanych przeze mnie biegaczy. Biegnę już tylko siłą woli.
Nagle widzę Jarka w żółto-niebieskiej kurtce. Macha do mnie biegnąc naprzeciw. W plecaku dźwiga suche rzeczy dla mnie, ale ja już niczego nie pragnę. Byle dobiec do mety. Przemykam przez punkt jak burza. Na pytanie obsługi czy chcę coś do picia wołam krótko: "Nic!" Pędzę dalej, pomagając sobie kijkami.
Jarek wciska mi tylko flagę i przyspiesza chcąc mnie przywitać na mecie i zrobić pamiątkowe zdjęcie. Po chwili znika za zakrętem. Nie wiem, jak szybko biegnę, ale wyprzedzam jeszcze kilka osób, w tym kobietę z mojej kategorii wiekowej. Przez chwilę próbuje walczyć, ale odpuszcza widząc mój zapał i determinację.
Chamonix. Przekraczam matę kontrolną. Pozostaje mi niecały kilometr. Biegnę w szpalerze wiwatujących ludzi. Ze wszystkich stron słyszę :" Natalia! Allez allez!" Im bliżej mety, tym bardziej krzyczy tłum. Biegnę ile sił w nogach. Już widać znajomy biały kościółek. Szybko wyciągam flagę i unoszę do góry. Łzy mi płyną po policzkach, a ludzie krzyczą coraz bardziej. Macham do nich pozdrawiając i wołając jedno z niewielu słów, które potrafię w ich języku: "Merci".
Czuję się jak gwiazda, która ma właśnie swoje pięć minut na efektowne wejście. Metę przekraczam w wysokim podskoku wymachując flagą i po chwili mam na sobie upragnioną kamizelkę finishera. Czuję jak fala szczęśliwego ciepła zalewa moje ciało...
Dziękuję Jarkowi za szczęśliwego sms-a, który pomógł mi podjąć właściwą decyzję. Zdziwiony odpowiada, że nie wysyłał mi takiej wiadomości. Po dokładnym późniejszym sprawdzeniu okazało się, że mój telefon wyświetlił przypadkowo (albo i nie?) wiadomość sprzed kilku miesięcy.
Byłam jedyną Polką, która ukończyła tegoroczną edycję TDS-a ( 114,6km, przewyższenia + 7100m ).
Na starcie we włoskim Courmayeur stanęło 1464 osób, w tym 125 kobiet. Bieg ukończyło 633 zawodników, z czego 12 już po limicie czasowym. Przybiegłam na 368 miejscu z czasem 27:43:06 jako 16 kobieta w kategorii wiekowej.
Byłam na siódmym miejscu wśród jedenastu Polaków, którzy ukończyli TDS. Rafał dotarł do mety prawie dwie godziny przede mną, a Radek niecałą godzinę po mnie. Wojtek, tak jak prawie 500 innych osób skończył walkę z górami i niepogodą w Cormet De Roselend.
W konsekwencji ekstremalnych warunków organizatorzy skrócili trasy kolejnych biegów - CCC ze 100 do 84km i UTMB, który jest koronnym dystansem tego biegowego święta ze 166 do 103km, ograniczając go tylko do terenu Francji .
Natalia Haczyk
Numer startowy: 9280 |
| | Autor: wojtek kasiński, 2012-12-02, 00:01 napisał/-a: LINK: http://Head Line Polish Marathons
Natali,
szanowny kolega Michał Walczewski docenił twoją relację(spisaną krwią,potem,i odmrożonymi palcami u rąk ;)) i wrzucił ją na pierwszą stronę Maratonów.Nobilitacja! | | | Autor: PW, 2012-12-08, 21:57 napisał/-a: zajefajnie, tylko ze francuskie Alpy sa najbrzytsze ze wszytkich.....
Szkoda ze takich biegow nie robia Wlosi.... | | | Autor: Ryszard N, 2012-12-09, 09:54 napisał/-a: Obok wspaniałego wyczynu Natalii, uważam, że jest to jeden z najlepszych tekstów który pojawił się na portalu. Taki tekst czyta się z wypiekami na twarzy. W zestawieniu z powszechnym, blogogowym ględzeniu o niczym to prawdziwy kwiatuszek. Brawo!!! | | | Autor: wojtek kasiński, 2012-12-21, 22:47 napisał/-a: Ryszard,Ty nawet nie wyobrażasz sobie jaka to twarda baba.
Wiem coś o tym(nie mówiąc o jej mężu Jarku).
gdybyś ją spotkał na ulicy,powiedzałbyś,Chucherko.
Nic bardziej mylnego.
to Specnaz w damskim wydaniu.
A propos-otworzyli zapisy do TDS.Już się wpisałem. | | | Autor: natalia0101, 2012-12-28, 18:27 napisał/-a: Ja już się zapisałam na kolejny TDS:) Do zobaczenia w Les Houches :) | | | Autor: natalia0101, 2012-12-28, 18:31 napisał/-a: Dziękuję:) Nie wiedziałam,że mam talent do pisania tego typu artykułów. Dotychczas tworzyłam głównie teksty dla dzieci. Cieszę się,że mój tekst obudził tyle emocji i zainspirował wielu moich kolegów do startu w TDS. | | | Autor: Arti, 2013-01-01, 18:27 napisał/-a: Prawda, lekkie pióro, płynnie się czyta i wciąga bez opamiętania ;) Brawo ! | | | Autor: Marek2112, 2013-02-20, 21:19 napisał/-a: LINK: http://www.radio.opole.pl/studio_reporta
Powyżej link do dźwiękowej wersji opowieści Natalii z TDS-u. Posłuchać naprawdę warto. | | | Autor: a.Klimczak, 2013-02-20, 22:16 napisał/-a: Tak jest, relacja jest bardziej szczegółowa niż tekstowa wersja. Polecam. | | | Autor: natalia0101, 2013-02-23, 19:36 napisał/-a: dziękuję :) widzimy się na Maniackiej już niebawem ;)
| |
|
| |
|