Do udziału w tych zawodach najbardziej skusiła mnie obiecana nagroda główna. Zawsze chciałem mieć własną krowę. Mieszkam w zatłoczonej Warszawie ale pochodzę z małej miejscowości we wschodniej Polsce. Pamiętam jeszcze z dzieciństwa jak chodziłem do sąsiadów po mleko. Było to mleko jeszcze ciepłe, świeżo po wydojeniu. Mówiło się o nim: „mleko prosto od krowy”. Wydawało się gęstsze, niż to sprzedawane wówczas w sklepie w dużych szklanych butelkach zamkniętych kapslem z pazłotka. Pamiętacie je? Dziś wchodząc do hipermarketu, wynosząc mleko zastanawiam się ile w tym czymś jest mleka a ile wody i wszelkich innych dodatków. Ah, mieć własną krowę, to byłoby coś!
Jadę zatem na półmaraton na Podlasie, do Korycina. Po drodze myślę oczywiście o krowie, którą mam nadzieję wygrać. Czy będzie czarna w białe ciapki? Czy może brązowa? A co tam, jaka by nie była będzie dobrze. Jak mówi stare polskie przysłowie: „Darowanej krowie w zęby się nie zagląda”. Tylko jak ja ją przewiozę do Warszawy? Trochę kłopotliwa sprawa bo jak by powiedział profesor Jerzy Stuhr – krowa to „Duże zwierzę”. Szczęście, że choć z miejscem do wypasu problemów nie będzie. Mieszkam niedaleko Łazienek Królewskich, na belwederskiej, niemal po sąsiedzku z panem Bronkiem. Jest tam mnóstwo zielonych trawników. Teraz zostało tylko wygrać. Będzie ciężko bo choć biegam grubo poniżej 1:30 to do czołówki sporo mi brakuje. Ale jak by tak wszystkich kilkunastu, którzy będą przede mną złapały skurcze? Kto wie, kto wie – przypadki chodzą po ludziach.
Dojeżdżam do Korycina w przeddzień zawodów. Miejscowość, której już sama nazwa wskazuje, że jest jakimś hodowlanym zagłębiem robi dobre wrażenie. Jak na niewielką podlaską gminę ma dobrze rozwiniętą infrastrukturę sportową, turystyczną i wszelką inną. Są nowe boiska, jest zalew, wiatrak. Obok na wzgórzu stoi wielgachny, neogotycki kościół z początków ubiegłego wieku. Tu położono nowe chodniki, tam remontują rynek. Chodzą słuchy, że prężny rozwój miejscowości to w dużej mierze zasługa mądrego wójta, który od wielu lat rządzi gminą. Korycin słynie między innymi z wytwarzanych w nim bardzo smacznych (próbowałem!) serów. Ich recepturę ponoć zdradzili okolicznym mieszkańcom zaciężni Szwajcarzy walczący po stronie polskiej w czasach potopu szwedzkiego (połowa XVII wieku). Kręcę się po miejscowości robiąc zdjęcia drewnianych figurek i tablic pamiątkowych. Jedna z nich wspomina o wzniesieniu tu kościoła i erygowaniu parafii przez króla Zygmunta III Wazę. Na rozkopanym rynku znajduję stary sierp – jeszcze jeden dowód rolniczych tradycji Korycina.
Nocleg przed startem spędzam w miejscowej szkole. Do sali w której mamy spać kilka razy zagląda organizator pytając, czy niczego nam nie brakuje. Są materace, obok łazienki, jest przygotowana herbata. Widać dużą troskę o to, by biegacze którzy przyjechali na XX Jubileuszowy Półmaraton Mleczny wynieśli stąd jak najlepsze wspomnienia.
Z czasem do sali noclegowej schodzi się coraz więcej gości. Co ciekawe większość to biegacze zza wschodniej granicy. Nie powinno to dziwić bo do Korycina położonego na północ od Białegostoku blisko jest zarówno z Białorusi jak i z Litwy. Z ciekawością obserwuję i rozmawiam z Białorusinami. Przyzwyczaiłem się, że jeśli przyjeżdża do nas ktoś ze wschodu to jest to zwykle jakiś tamtejszy wymiatacz, który przybył wygrać i zgarnąć nagrody. W Korycinie ludzie są różni. Część to rzeczywiście ostrzy zawodnicy nastawieni na zwycięstwa i łupy. Niektórzy jak już do nas przyjeżdżają to czasu nie tracą i potrafią startować hurtowo. Rozmawiam przez moment z młodym chłopakiem, który rozłożył się tuż przy mnie. Mówi, że przyjechał pociągiem z Warszawy. „Jak to” – dopytuję się – „jesteś z Białorusi i przyjechałeś pociągiem z Warszawy?”.
„A bo dziś biegłem 15 km w Skierniewicach i tam byłem drugi a jutro biegnę półmaraton w Korycinie”. Niesamowici są. Druga grupa to inny typ biegaczy: zwyczajni amatorzy biegania którzy przyjechali sobie u nas postartować. U nich nie ma za bardzo gdzie. Z tego co mi tłumaczył pewien bardzo sympatyczny biegacz na Białorusi jest infrastruktura sportowa ale organizacja zawodów się nie rozwija gdyż nie ma w tej sprawie jasnych uregulowań prawnych. Jak już ktoś chce zorganizować imprezę i nawet znajdzie się sponsor to państwo zaraz wyciąga ręce po pieniądze. Obrzydlistwo. Naprawdę, szkoda mi się zrobiło Białorusinów.
Rano, 12 czerwca w niedzielę zbieramy się przy wiatraku nad zalewem oczekując na oficjalne rozpoczęcie zawodów. Przemawiają organizatorzy, przemawiają zaproszeni goście i przedstawiciele władz. Na tablicy z listą patronów medialnych znaleźć można ”Kurier Poranny” i Ogólnopolskie Czasopismo Specjalistyczne „Bydło”. Ktoś na scenie dziękuje panu Zdzisławowi, który jest podobno autorem pomysłu z oryginalną nagrodą główną. No właśnie – nagroda – cel podróży i marzenie niejednego półmaratończyka który zawitał do Korycina. Na łączce tuż przy scenie, nieopodal wiatraka uwiązana na łańcuchu stoi Ona: piękna, czarna, w białych skarpetkach na tylnych nogach i białym zakończeniu ogona młoda krówka. U szyi wisi jej złoty dzwonek, na głowie przypięty biały welon.
Spogląda nieśmiało po fotografujących ją biegaczach. Z welonem na głowie i uwiązana na łańcuchu wygląda jak ta panna młoda którą rodzina postanowiła na siłę wydać za mąż. Rzecz jasna robię zaraz sesję zdjęciową, klimat jest świetny i nie przeszkadza mi nawet specjalnie deszcz, który właśnie zaczyna kropić. Chowam w końcu aparat bo czas kończyć i przygotować się do biegu. Zawalczyć o krowę.
Zaczynamy startem honorowym sprzed wiatraka, truchtamy na drugą stronę ruchliwej ulicy i biegniemy w stronę rynku w Korycinie. To tu organizatorzy przygotowali start ostry. Wszyscy gotowi na ściganie. Są biegacze krajowi i goście z Białorusi, Litwy, Ukrainy i Rosji. Część osób znam z widzenia z półmaratonu w Hajnówce. Jest także dziesięciu ścigających się na wózkach. Frekwencja jak na kameralny koryciński półmaraton rekordowo wysoka: 164 zawodników. Deszcz właśnie przestał kropić. Jest wilgotno i chłodnawo. Temperatura kilkanaście stopni. Idealna na zawody. Godzina 11 – ruszamy!
Na początku byle nie przesadzić z tempem. Życiówkę mam 1:25, dziś przydałoby się coś z niej urwać, minutę lub dwie. Muszę biec minimalnie poniżej 4 minut na kilometr. Martwią trochę te pagóry które mają być na trasie do Janowa i z powrotem. Na razie zacząłem szybko ale z dużą rezerwą mocy. Trasa podobno nie ma oznaczeń co kilometr ale po pierwszym kilometrze mijam ledwie widoczny, stary napis farbą na asfalcie. Na zegarku czas 3:50. Z dziesięć sekund za szybko. Nie mam pulsometru, jedynie zegarek. Dalszą część trasy gdzie oznaczeń nie ma biegnę zupełnie na czuja, tak by było mocno ale nie za mocno. Trzymam się w grupie z jakąś dziewczyną i dwoma biegaczami. Dziewczyna jest z Ukrainy i wygląda na profesjonalistkę. Na brzuchu ma tak ładnie wyrzeźbiony „kaloryfer”, że ja mogę tylko o podobnym pomarzyć.
Trzyma mocne ale równe tempo więc chowam się za jej plecami. Bez jej wiedzy oraz zgody traktuję jako pacemakera. Kilka kilometrów dalej zaczynają się pagórki. Są spore. Co chwila zbieg i podbieg. Wiatru nie czuć wcale. Jeden z biegaczy obok już się wykruszył. Inny jeszcze biegnie, na podbiegu wsłuchuję się w jego oddech. Częstotliwość oddechów jest większa niż u mnie więc to tylko kwestia czasu, kiedy zostanie z tyłu. W końcu za którąś górką zostaję tylko ja z Ukrainką. Jesteśmy gdzieś w drugiej dziesiątce stawki. Przed Janowem będącym półmetkiem dziewczyna przyśpiesza i zbiega bardzo szybko. Chciałbym się za nią utrzymać ale czuję, że to dla mnie za mocne tempo. Boję się, że się zarżnę. Odpuszczam. Pozwalam jej odejść do przodu i biegnę już sam. Wyprzedzam jeszcze jakiegoś chłopaka który przeliczył się z pagórkami, dobiegam do Janowa którego mieszkańcy dosyć licznie witają i pozdrawiają biegaczy. Nawrotka i bieg z powrotem. Już jest bliżej niż dalej ale niestety tym razem pod wiatr. Gdy tak samotnie biegnę gdzieś na ulicy widzę napis z oznaczeniem piętnastego kilometra. Na zegarku 59 minut, nie jest źle.
Pomimo tych pagórków jest szansa na życiówkę. Czuję się całkiem dobrze, oznak kryzysu nie widać, staram się trzymać dotychczasowe tempo. Kilka kilometrów przed metą coraz wyraźniej widzę wspomnianą wcześniej Ukrainkę. To nie ja przyśpieszam, to ona słabnie. Chyba w którymś momencie przeholowała z tempem. Wbiegam na ostatni pagórek i już z oddali widać metę. Czas jest dobry, będzie życiówka. Na ostatnich setkach metrów rzucam do walki wszystkie rezerwy. Wyprzedzam słabnącą dziewczynę i najszybciej jak potrafię w dobrym humorze i w dobrej formie wpadam na linię mety. Dostaję medal i... różę. Czas 1:23:07. Poprawiłem życiówkę o ponad dwie minuty.
Czuję się wspaniale, endorfiny w moim wnętrzu tańczą kankana. Śmiesznym samochodem z wagonikami jak od wąskotorowej kolejki podwożą nas z powrotem do pobliskiego Korycina. W środku gra muzyka Disco czy też Disco Polo, za oknem kwitnące łąki i pagórki. Spoceni biegacze w różnych językach dzielą się wrażeniami z biegu. Jest naprawdę świetnie. Jedziemy wziąć prysznic, potem posiłek regeneracyjny, oficjalne zakończenie i biesiada przy pieczonym baranie na jednym z pobliskich grodzisk wczesnośredniowiecznych.
Krowy niestety nie wygrałem. Żałuję bardzo, walczyłem jak lew ale uległem. Chyba nie mam co liczyć, że skurcze złapią moich konkurentów; muszę w przyszłym roku przytrenować więcej. Zwycięzcą XX Jubileuszowego Półmaratonu Mlecznego został Tsetserukou Ihar z Grodna (1:07:15). Drugie miejsce zajął Okseniuk Sergiei z Łucka (1:07:18), trzeci był Mashei Pavel z Grodna (1:07:24). Najlepszy czas wśród kobiet uzyskała Natalia Tsitsoryna, także z Grodna (1:18:41). Co ciekawe, wśród pierwszych ośmiu osób na mecie nie było ani jednego Polaka! Chyba pierwszy raz spotykam się z taką sytuacją w polskim biegu ulicznym. Tę sytuację można wytłumaczyć. W ów weekend były w naszym kraju rozgrywane jeszcze trzy inne półmaratony. Można było wybierać, do wyboru, do koloru. Chyba to sprawiło, że nikt z mocniejszych biegaczy z Polski do Korycina nie przyjechał. Czoło tabeli wyników zdominowali goście z zagranicy.
Wśród nich były nawet biegaczki z odległej o blisko 1000 kilometrów Moskwy i Dniepropietrowska. Najlepszy z Polaków Paweł Grygo przybiegł na dziewiątym miejscu z czasem 1:15:38. Sam ze swoim niezłym jak na amatora ale dalekim od czołówki czasem zająłem 18 miejsce open i 6 wśród Polaków. Zwycięzca krowy na Białoruś nie zabrał. Zadowolił się oferowaną w zamian nagrodą pieniężną. Zwierzę zostało w Korycinie i przypuszczalnie będzie kusiło amatorów biegania w przyszłym roku.
Półmaraton w Korycinie to kameralna ale bardzo przyjemna impreza. Ma ona podobnie jak lubiany przeze mnie półmaraton hajnowski oryginalny, podlaski klimat. Rzeczy które w moim odczuciu warto poprawić są dwie. Po pierwsze uciążliwy jest obowiązek dodatkowego, samodzielnego ubezpieczenia na czas zawodów. Po drugie przydało by się oznaczenie trasy co kilometr. Poza tym jest świetnie. Jeśli komuś znudziły się duże biegi miejskie i chciałby odetchnąć na prowincji to polecam Korycin. Warto.
P.S. Tytuł relacji nawiązuje do tytułu głośnej książki japońskiego pisarza Haruki Murakamiego p.t. „Przygoda z owcą”. Jedno ze zdjęć ilustrujących relację wykonał kolega Michał. Dziękuję!
|