Ale ten Maciek ma dzisiaj Power, kurcze moc jest z nim. Za nami kilkanaście kilometrów marszu, razem z Andrzejem, cały czas asfaltem, trochę pod górę trochę z górki przez wioski i sioła ale jednak jesteśmy coraz wyżej, czyli za nami kilkanaście kilometrów pod górkę. Teraz skończył się asfalt, droga zaczyna ostro, zawijając jak to górska droga iść w górę. Maciek już jest przede mną jakieś 50m i widać, że lekko bierze wysokość. Idzie jak maszyna, kurcze tylko nie stracić kontaktu wzrokowego, spinam się przyśpieszam i wydaje mi się, że utrzymuję odległość, tętno skacze jednak do 170, nie powinienem.
Doświadczeni zawodnicy tłumaczyli mi, że w takich momentach najważniejsze jest nie odpuszczać, wytrzymać narzucone tempo i poczekać, on też się zmęczy i odpuści, wówczas obaj zwolnimy. Proste ? proste, tylko przecież ja miałem inne założenia, nie przyjechałem tu wygrać ani wyprzedzić Maćka czy Elżbietę. Chciałem zmierzyć się sam z sobą i dystansem. Ta moja ulubiona samotność długodystansowca.
Maciek się nie liczy, ma swój dzień niech wyrywa. Po za tym to jego dziesiąty maraton a mój pierwszy. Tak sobie rozmyślam i widzę, że jednak tracę dystans. Kiedy będzie ten punkt żywieniowy ? Dudek na starcie obiecywał, że będzie ich dużo. Wydaje mi się, że jestem już gdzieś w połowie podejścia, czyżby następny punkt żywieniowy był dopiero na dole. Maciek jest jakieś dwieście metrów przede mną, gdzieś za kolejnymi zakrętami. No, nie, mam w plecaczku napój izotoniczny właśnie na taką chwilę. Zatrzymuję się, oglądam za siebie, Andrzeja nie widzę. Zdejmuję plecaczek, wyciągam napój, batonik posilam się. Rozglądam się, piękne widoki, silne wiatry musiały połamać las na tych wzgórzach, tylko gdzie niegdzie są drzewa, praktycznie nic nie zasłania widoków.
Cumulusy pod nami, na tle doliny, pięknie. Wysoko jesteśmy, z tych 700 m , pewnie 450 już zrobiliśmy, jeszcze trochę i będzie najwyższy punkt. Złapię trochę energii i zaraz go dojdę. Nie myśl tak, masz dojść do mety, jeszcze nie ma nawet 2o km, trzeba rozłożyć siły i walczyć z trasą a nie z sympatycznym kolegą. Niech idzie. Ruszam, już Go nie widzę, trudno samego siebie nie przeskoczę. Wsłuchuję się w swój organizm, coś czuję prawe kolano, teraz lewe, i łydkę. Żeby tylko nie złapał mnie skurcz. Tak, najważniejsze to zmierzyć się z samym sobą, ukończyć ten maraton poniżej sześciu godzin.
Dzień przed zawodami wieczorem w hotelu załapał mnie skurcz prawej łydki. Długo cierpliwie rozmasowywałem. Czyżby jednak wejście na Skrzyczne i 4km crossu podwieczorkowego to było za dużo jak na dzień przed maratonem. Od tego momentu wiem już, że mój główny cel to ukończyć maraton. To mój pierwszy maraton i od razu górski. Różnica wzniesień ok. 700 m, to sporo.
W ramach Pucharu Polski Nordic Walking pięciokrotnie startowałem w tym roku na dystansie 20 km, w ramach przygotowań robiłem po lesie ok. 25 km, gdyby te 42 km były w płaskim terenie to jakoś bym oszacował, wydaje mi się że gdzieś w okolicach 5-ciu godzin bym się zmieścił, ale tu w górach ??
Zaczyna wiać coraz mocniej, znaczy się zbliżam się do szczytu. Mięśnie mi sztywnieją, czuję, że uda mam twarde jak z kamienia. Zimno, coraz zimniej, nie wróży to dobrze. Powinienem chyba zrobić odpoczynek tak jak zrobiła Ela, podzielić maraton na osiem pięciokilometrowych odcinków i odpoczywać a w konsekwencji czas będzie dużo lepszy, może odpocznę na szczycie, tylko to bez sensu, wieje tu i zimno, lepiej jak zejdę w bardziej zaciszne miejsce. No nie, to nie było jeszcze maksimum, droga znów idzie w górę, jeszcze trochę. Wydawało mi się, że jestem dobry pod górę, trenowałem trochę wejścia po schodach. Lubię góry i zawsze sądziłem, że jestem w tych podejściach dobry. Cóż są lepsi.
Wychodzę zza kolejnego zakrętu i oooo jest punkt żywieniowy, ognisko, dobry pomysł, trudno się ogrzać ale sam zapach ognia dodaje energii, zjadam dwa banany, piwo, izotonic czy woda ? No nie, za piwo dziękuję. Wyraźnie złapałem energię. Pytam o tych przede mną. Dziewczyna to z pół godziny przed tobą i facet z dziesięć minut temu przechodził. Cooo ??? dziesięć minut? a jeszcze na dole było 50 m. Jak on to zrobił ? naprawdę jest dobry. To jest maraton, czterdzieści dwa kilometry, jesteś na dwudziestym trzecim. Nie pękaj. Zagrzewam sam siebie. Teraz jest dwadzieścia kilometrów zejścia. Maciek nie ma gumek/bucików na końcówki kijków. Po asfalcie praktycznie nie mógł się odepchnąć. Kije ślizgały mu się po powierzchni. W pierwszej części pod górę, to nie miało takiego znaczenia. Byliśmy wypoczęci. Teraz na dole gdy znów zacznie się asfalt założę buciki i mam swoją szansę. Kurcze, co za głupie myśli.
Słaby jesteś facet, opieprzam sam siebie. Przecież, nie powinienem się cieszyć, że kolega źle dobrał sprzęt. Przecież się nie cieszę tylko analizuję. Tak sobie gadam sam ze sobą. Ważniejsze, że maksimum ( bo nie jest to szczyt góry tylko maksimum trasy pod wierzchołkiem Skrzycznego) że maksimum na 23 km osiągnąłeś w 3 godziny i 2 minuty. Zostało 20 km, normalnie to 2,20 bez wysiłku. Teraz jestem jednak trochę zmęczony, z drugiej strony będzie z górki, tak ale z trzeciej gdzieś około 38 km jeszcze jedna mała hopka czyli Golgota Beskidów. Dobrze tak czy siak dwie i pół godziny powinno wystarczyć. Daje to razem 5 i pół godziny i to jest teraz mój cel, zrobić ten maraton w pięć i pół godziny. No tak, ale Maciek na asfalcie będzie dużo wolniejszy, czy kilkanaście kilometrów wystarczy aby go dogonić. Może nie wystarczyć. Trzeba gonić go już teraz.
Tak ruszam, posiliłem się, wiatr jakoś ustał. Rozpoczynam, narzucam sobie mordercze tempo, jakbym finiszował. Z góry po kamienistej drodze, kije używam jako hamulce aby się nie wypieprzyć, łapię dobry rytm. Cholera, Maciek pewnie robi to samo. Przy ognisku złapał energii i dodatkowo niesie go adrenalina, czuje, że ma szansę na zwycięstwo. Z pewnością podkręcił tempo i zasuwa z górki na złamanie karku. Widzę oczami wyobraźni jak ucieka. Żeby tylko złapać kontakt wzrokowy, jeszcze przyśpieszam. Wypatruję go gdzieś za kolejnymi serpentynami, patrzę daleko przed siebie. Dziesięć Minut przewagi, jak on to zrobił, a może tym chłopakom przy ognisku czas się po prostu dłużył, przecież nie mierzyli, tylko podali wrażenie. Złapałem rytm, dobrze mi idzie, wsłuchuję się w swój organizm. Kurcze, wszystko gra, wszystkie objawy ustąpiły.
Kolana okej, mięśnie też. Powinienem ukończyć ten maraton, a Maciek ? cóż, moim celem jest 5 i pół godziny a że zawodnik przede mną dodatkowo mnie motywuje to chyba nic złego. Człowiek jednak próżny jest i łasy na te błyskotki. Co za różnica który będę. Słaby i próżny jestem.
Jest!!!!!!!! widzę go, mała czarna sylwetka, jakieś siedemset metrów przede mną. Zeszliśmy już nisko, znów zaczyna się asfalt, zakładam gumki, mam Cię. Znika mi za zakrętem i dobrze. Lepiej, żeby się nie zorientował, że zaczynam go dochodzić. Kolejny zakręt, nie widzę go, znów mi znikł, ale gdzieś niedaleko jest, wiem. Dobrze mi się idzie, droga asfaltowa ma już mniejszy spadek i mogę odpychać się kijakmi. Miałem dobry pomysł, że tuż przed zawodami kupiłem nowe gumki, pierwszy raz założone nie są jeszcze wytarte i dobrze trzymają się podłoża. Czuję, że mogę się odepchnąć. Maciek obejrzał się, zauważył mnie, wyraźnie przyśpieszył. Niestety droga znów idzie lekko w górę, to moja szansa. Widzę, że praktycznie kijki niewiele mu pomagają. Kurcze, czuję ukłucia w lewej łydce, teraz w prawej. Znów się w siebie wsłuchuję ? No nie, łapią mnie lekkie skurcze w obu łydkach i obu udach.
Zwalniam, znów najważniejsze jest dla mnie ukończenie maratonu a nie wygranie z Maćkiem. Może zatrzymać się i rozmasować mięśnie. Jednak decyduję się iść, boję się, że jak się zatrzymam to dopiero mnie skurcz złapie, i nie puści. Ledwo dochodzę na to małe wzniesienie, Maciek ciągle kilkadziesiąt metrów przede mną. Mijam napis 35 km. Idę z górki i wpadam na genialny pomysł. Zmieniam krok na wojskowy, po prostu walę butem z całej siły w asfalt, przy schodzeniu wprawia to całą nogę w delikatne drgania, działa jak masaż i pomaga na skurcze. Z górki lekko mogę odpychać się kijkami w bucikach, mięsnie wprawione w wibrację odzyskują moc, przyspieszam i dochodzę Maćka.
Idziemy jakiś czas razem, rozmawiamy. Utrzymuję swoje tempo Maciek zostaje. Teraz chcę go pozbawić złudzeń, odejść zdecydowanie i wyraźnie tak aby nie wierzył, że może mnie dojść, żeby odpuścił. Kurcze, nieładnie, masz się ścigać sam ze sobą, ma być 5h i 30 min to jest twój cel. Mimo to zasuwam, kontrolując tętno. Odkąd zaczęło się zejście cały czas mam 150-160, jest okej, tak trzymać.
Idziemy cały czas po asfalcie, zaczyna się podejście. To może być już ten 37-8 kilometr to podejście na Golgotę Beskidów. Znów zaczynam czuć mięśnie i stawy. Na zakręcie oglądam się, Maciek jest kilkadziesiąt metrów za mną, nie odpuszcza. Pewnie wie, że w każdej chwili może mnie złapać skurcz i po prostu siądę. Teraz tego boję się najbardziej, coraz bardziej stromo.
Przechodzę koło pierwszej stacji drogi krzyżowej. Golgota Beskidów to po prostu droga krzyżowa na wzniesienie górujące nad dolinką. Stacje drogi to naturalnej wielkości rzeźby z brązu. Teraz zakręt, czwarta stacja i iiiiiii widok na ten „niewielki” szczyt, rany mamy tam wejść, teraz po tych 38 km. Wzniesienie niewielkie może 100m może mniej ale teraz, uff. Jedyne pocieszenie, że jest już w zasięgu wzroku a później już tylko z górki. Jak tu mnie skurcz nie złapie to już będzie dobrze, będzie czas poniżej 5. 30 min i pierwsze miejsce. Zapomnij o miejscu , koncentruj się na podejściu. Kurcze, znów pojawiają się skurcze, może się zatrzymać, Maćka nie widać. Nie, nie, ide. Jeszcze trochę, jest jestem uff, oglądam się, Maciek dopiero zaczyna podejście, już mnie nie dojdzie, teraz to pewne. Strażak informuje...
Zejście jest prosto tam ścieżką przez łąki oznaczone taśmami…. Idę radośnie, lekko. Gdzie oni wytyczyli ten fragment trasy, jakieś ostre zejścia, ślizgam się. Jak tu mają zbiec biegacze bez kijków dziwię się. No wreszcie stoczyłem się na jakąś szerszą dwuśladową drogę. Teraz w lewo czy w prawo ? ooooo k……………… a gdzie są taśmy ? dawno ich już nie widziałem. Rzucam się kilkadziesiąt kroków w lewo, nie ma. Dwa razy po kilkadziesiąt kroków w lewo, nie ma taśmy. To co przed chwila było tylko podejrzeniem jest faktem. Zgubiłem drogę. Ja p……………..
Co robić, wracać pod górę i szukać ostatniego znaku ? nie mam siły. Zejść na dół gdzieś tam gdzie widzę asfaltową drogę i jakieś budynki? zupełnie straciłem orientację w którą stronę meta, już widzę oczami wyobraźni jak plątam się po wiosce pół godziny szukając mety. Trwa to już kilka Minut. Patrzę na ścieżkę którą zszedłem, łudząc się, że może Maciek idzie za mną. Nie , nie idzie, nie pomylił trasy. Pewnie zbliża się już do mety. Cholera, miałem się ścigać sam ze sobą. Teraz zostanie mi moralne zwycięstwo i czas powyżej celu. Klnę jak szewc, obstawiam, że trasa zeszła gdzieś bardziej na prawo wybieram więc ten kierunek i nerwowo idę, po dwustu metrach trafiam na szarfy i chwilę potem na strażaków. Biją brawo i krzyczą, …gratulacje, jest pan drugi, pierwszy przechodziła pięć minut temu…. To niemożliwe, myślę, dwie minuty ale nie pięć.
Podejmuję desperacką próbę, dojścia po raz drugi Maćka. Pewnie nie ma świadomości, że mnie wyprzedził i idzie spokojnie po swoje, nikogo nie goni, nikomu nie ucieka. Jesteśmy znów na asfalcie, przyśpieszam na maksa, puls 180. Nic to, na krótkim odcinku nic się nie stanie, wytrenowany po całym sezonie jestem. Aby zdążyć przed metą, może on już jest na mecie. Widzę go, tak jak myślałem idzie spokojnie. Tylko się nie oglądaj za siebie, proszę go w myślach. Jest przede mną 50 m, usłyszał , ogląda się i raz jeszcze nie dowierzając, przyśpiesza. Gonię go ale czuję że jadę już na oparach paliwa. Pojawia się napis 500 m meta.
Widzę , że Maciek odpuszcza dochodzę go mówię co mi się zdarzyło, śmieje się, mówi że nie będzie się już szarpał bo i tak mi się zwycięstwo należało. Wchodzę na metę pierwszy z czasem 5 godzin 36 minut. Uff spacer a tyle emocji. To jest to co tygryski lubią najbardziej. Uuffffffff Człowiek to jednak słaby jest i łasy na te świecidełka. Ela była pierwsza z czasem 5 godzin 5 min.
|