Prawdziwy miłośnik biegania swoje podróże rozpoczyna od sprawdzenia czy w miejscowości, do której podąża nie przygotowują się do organizacji, jakiego interesującego biegu. W moim przypadku stało się to już pewnym nałogiem. Pod koniec sierpnia trafił mi się miesięczny wypad do stolicy Argentyny – Buenos Aires. Szybki rekonesans wśród znajomych i już wiem, że dzień po przylocie miał się tu odbyć największy w Argentynie Półmaraton. Wśród osób, które wspólnie ze mną podążać miały do Ameryki Południowej zalazł się m.in. Marcin Urbaś i Paweł Januszewski, który ochoczo przystał na propozycje startu w argentyńskim półmaratonie. Tak na marginesie zapowiedz startu Mistrza Europy na 400m ppł z Budapesztu pozwoliła na wyjątkowe potraktowanie nas przez Organizatora i przyznanie dla naszej 3 osobowej polskiej reprezentacji pakietu startowego, niestety Marcin nie biega tak długich dystansów i jego miejsce zajął Tomek Puzon międzynarodowy mistrz USA w karate.
Po kilkunastu godzinach podróży meldujemy się w końcu 11 września, w kraju kojarzonym z upałami, ładną pogodą, gorącymi kobietami krwistymi stekami jak i wszechobecnymi fanami piłki nożnej na czele z Diego Maradoną, który przywitał nas... końcem zimy.
Po zameldowaniu się w hotelu szybko ruszyliśmy na biegowe zwiedzanie miasta. Zameldowanie w samym centrum Buenos Aires znacznie ułatwiło nam dostęp do biura zawodów gdzie udaliśmy się wieczorową porą.
Na miejscu w biurze zawodów okazało się, że jest tak dużo decyzyjnych osób, że na początku naszej wizyty (w noc przed startem) byliśmy przekonani, że jednak nie uda nam się wystartować w tym biegu. Po kilku minutach mogliśmy cieszyć się już pakietami startowymi.
Do pełni szczęścia pozostało stawić się tylko o 7:45 na starcie. Tutaj zaczęły się jednak schody. Ponieważ był to pierwszy wieczór naszego pobytu w Argentynie - szef naszej ekipy zaprosił całą naszą 25 osobową ekipę na uroczystą kolacje, a tam oczywiście wielkie steki, czyli przysmak Argentyny. Był wyśmienity, jednak nie muszę tłumaczyć, że zbyt zdrowe to nie było, jednak mieliśmy wybór – nie jeść nic lub zjeść steka :] W hotelu okazało się, że w pakietach startowych nie ma agrafek. Mieliście kiedyś numer startowy przypięty na zszywacz? My tak :]
Wstajemy o godzinie 5:30. Na dworze jeszcze zupełnie ciemno i zimno, w dodatku okazuje się, że śniadania dla nas nie ma, gdyż jest zbyt wcześnie. Hotel serwuje swoje przysmaki od godziny 8:00. Złapanie taxi rano również graniczy z cudem, gdyż rozrywkowy naród w tym czasie kończy imprezować i wraca do domów. Ulice zalane są rozbawioną młodzieżą. Po wielu próbach udało nam się dojechać, jak nam się wydawało, w okolice startu. Dokładnie było do niego jeszcze 4 km. Była godzina 7:25. Czas skurczył nam się tak bardzo, że każda minuta ważyła na tym czy zdążymy na start. Na rozgrzewkę nie było już czasu. W tłumie również nieco się pogubiliśmy, więc po chwili zorientowałem się, że jestem sam. Dochodziła godzina „0” czyli 7:45. Spiker zdzierał gardło. W strefie startu, mimo 10 tyś ludzi zgłoszonych do biegu, nie było tłoku. Dawało się odczuć za to atmosferę luzu. Luzu totalnego. Ludzi na pytanie o godzinę startu odpowiadali, że nie mają pojęcia.
Po zrzuceniu ubrań pod pobliskim drzewem (na szatanie nie było czasu) udałem się biegiem na start. Niestety spóźniłem się ok. 2 minut, co spowodowało przymus przeciskania się do przodu. Ku mojemu zdziwieniu duża ilość biegaczy biegła w przeciwną stronę do kierunku biegu. Mieli przypięte numery startowe i biegli na start by chip odnotował ich start. Nie było zbytniego pośpiechu. Ulice w Buenos Aires mają przynajmniej 5 pasów ruchu w jedną stronę. Biegnąc po nich, daje to niesamowite wrażenie. Wśród startujących przeważają mieszkańcy
Argentyny. Jednak biegło również wielu Brazylijczyków. Z europejczyków widziałem tylko jednego Hiszpana. Wyglądamy, zatem nieco egzotycznie.
Organizacja na najwyższym poziomie. Co ok. 4 km punkty odżywcze i zespoły muzyczne z sobowtórem M. Jacksona na czele. Trasa biegu poprowadzona była jedną pętlą. Na ok. 10 km pewien mężczyzna woła do mnie „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy...”. Dalej „Mój ojciec Polak, prędzej, prędzej”. Z powodu szoku, nie jestem w stanie nic odpowiedzieć. Mimo dużej starty ze startu szybko nadrabiam zaległości. Mobilizują mnie kibice zgromadzeni wzdłuż trasy. Na 17 km widzę ekipę telewizyjną oraz znajomych z flagą Polski. To daje totalnego kopa, więc przyspieszam jeszcze bardziej. Na mecie melduje się z czasem 1:18:05, który bardzo mnie zadowala. Doliczają mi dodatkowo 1:55 spóźnienia do czasu brutto i wychodzi równe - 1:20:00.
Udaje się biegiem wzdłuż trasy na 17 km by dopingować Tomka i Pawła, biegnących razem. Biegniemy wspólnie w kierunku mety. Ich historia była zupełnie inna.
Linie startu minęli dopiero po 15 minutach od wystrzału startera. W błąd wprowadziła ich atmosfera „siesty” wokół startu. Ludzie stali sobie, rozmawiali, rozgrzewali się, mimo, że start nastąpił 15 minut wcześniej. Nie wyobrażalny luz. Zresztą wszystko tutaj jest „maniana”.
Na metę dobiegli po 2:15:23 na zupełnym luzie, pokonując trasę zwiedzając przy okazji Buenos Aires. Oczywiście doliczono im te 15 minut spóźnienia, co mocno zaważyło na spadku w klasyfikacji generalnej. Ciężko powiedzieć czy ktokolwiek z naszych rodaków wystartował w tych zawodach, gdyż wyniki nie obejmują narodowości.
Podsumowując. Udało nam się wystartować w zawodach na innym kontynencie, co jest zupełnie nieporównywalnym przeżyciem niż bieganie w Polsce. Tomasz Puzon zadebiutował w półmaratonie i odgraża się, że teraz czas na maraton w Chicago, gdzie mieszka na stałe. Paweł Januszewski, ambasador biegania, zalicza kolejny półmaraton w swojej bogatej karierze biegowej. Dla mnie na pocieszenie pozostało 5 miejsce w kategorii wiekowej.
Przed nami jest blisko 3 tygodnie pobytu w Argentynie. Już znaleźliśmy kolejne zawody i udało nam się namówić kilka osób z naszej ekipy na wspólny start. Mam nadzieje że czas pozwoli i zaliczymy kolejną biegową przygodę na amerykańskiej ziemi.
|