Waga wskazywała 103 kilogramy. Po ponad 10 latach nieuprawiania sportu wcale. 30 lat na karku, sporo drinków zaliczonych, chyba jednak za dużo, jak na swój wiek. Stresujący tryb życia, niestety, a i też lubię czasem szklaneczkę whisky. Parę razy próbowałem nawet schudnać, ale kończyło się tak, że kilogramów tylko przybywało. Na sport nie było miejsca. Zresztą nie wydawało mi się, aby aktywnośc fizyczna cokolwiek u mnie zmieniła, niż tylko zwiększyła moje codzienne zmęczenie. Tak właśnie wtedy myślałem. To była jesień 2008 roku.
Nagle, w moim życiu osobistym nastąpiły pewne zmiany. Spowodowały jeszcze wiecej stresu, straciłem z emocji kilka kilogramów i zacząłem mieć wiecej wolnego czasu. Postanowiłem, muszę coś z sobą zrobić. Tylko, co? Pomyślałem, może by pobiegać? A w necie tylko pozytywne opinie nakręconych runnerów amatorów, że takie to fajne. Spróbuję, zdecydowałem. Pamiętam pierwsze wyjście z domu. Znalazłem stary dres, nienoszone kilkuletnie adidasy. Przez 10 lat prawie zapomniałem, że są także sklepy sportowe, po prostu do niczego nie były mi potrzebne. 1 minuta bieg, jedna minuta marsz, jedna bieg, jedna marsz, tak zrobiłem chyba z 6 powtórzeń i... miałem kompletnie dość. Byłem wycieńczony, a przebiegłem a właściwie przetruchtałem, w międzyczasie sporo idąc ze dwa kilometry. Pomyślałem, czy to możliwe, żebym kiedykolwiek przebiegł 10 kilometrów. Nie wydawało mi się, bym temu podołał. Po drinku lub piwie, czuję sie lepiej wtedy pomyślałem, a w internecie przecież pisali, że to bieganie daje uczucie przyjemności.
Z drugiej strony też było napisane, że na początku będzie ciężko, dlatego zdecydowalem pójde jeszcze parę razy spróbować i zobaczymy. No to poszedłem , nieco wydłużałem dystans za każdym razem, starałem się biegu nie przeplatać marszem no i tempo jakby zaczęło wzrastać. Po którymś razie zauważyłem, że biegam coraz dłużej i szybciej, mam na myśli 4 kilometry ha, a zmęczenie jakby mniejsze. A jeszcze po prysznicu zaczynam świetnie się czuć. Tak minęła jesień 2008. A w zimie znów nie robiłem nic. Po prostu przyszły chłody i odpuściłem. Cóż, takie wytłumaczenie sobie znalazłem. Wiosna ubiegłego roku postanowiłem spróbować ponownie. W parku chorzowskim. 3 razy w tygodniu. Ważyłem wtedy 95 kilogramów i postanowiłem mieć więcej samodyscypliny i nie szukać tanich wymówek. Biegałem od połowy marca po pół godzinki. Po około 10 wyjściach na trening zauważyłem, że naprawdę znakomicie zaczynam się czuć, a przede wszystkim po prostu śpi mi się lepiej, oj tak dobrze.
Powiedziałem kumplowi, wiesz biegam. Co? Nie uwierzył. Stary ty nie przebiegniesz nawet 10 kilometrów, nie ma takiej opcji powiedział. No to założyliśmy się. Zapisałem się na Silesia Maraton 2009, miałem przebiec 10 kilometerów i zejśc z trasy, taki był plan. W miedzyczasie odwiedziłem sklep sportowy, kupiłem obuwie, koszulkę, wszystko by mieć więcej samozaparcia do wyjścia na treningi, i by sobie powtarzać, wydałeś forsę to teraz biegaj. Nasz zakład to była bardzo poważna sprawa. Nie zszedłem. Przebiegłem wtedy półmaraton. Siłą charakteru. Czas 2:12. Kto biega, wie, że biegłem wśród zamykających peleton. Ale byłem za to bohaterem dnia wśród znajomych, nie ma co? Jak ty zrobiłeś, mówili, to niesamowite, 21 kilometrów, tak dużo, a ty ...... dałeś radę.
Następne 3 dni byłem noszony na rękach, dosłownie, po prostu nie umiałem chodzić. Bolały mnie potwornie stopy, chyba odbiłem sobie od nowego obuwia, nie umiałem nastąpić na nogę,sćięgna, bo nogi nie przyzwyczajone do długotrwałego wysiłku, barki, ramiona, wszystko, Nigdy więcej nie założę butów biegowych, tak wtedy zdecydowałem. Nigdy. Minęło lato, wróciłem do starego stylu życia, choć zacząłem grywać w tenisa coraz częściej, dlatego aktywności fizycznej mi nie brakowało. To po prawdzie muszę powiedzieć. Buty wciąż leżały sobie w kącie, a mnie nadal rozpierała duma, jakim to jestem wielkim sportowcem, bo przebiegłem półmaraton. Nawet w pracy nad biurkiem zdjęcie sobie powiesiłem. Jeszcze przed latem siostra i szwagier zaczęli biegać. Szybko im zapał przejdzie, wydawało mi się. Ale nie przechodził. Biegali i biegali, a coraz wiecej o tym rozmawialiśmy, bo miałem się za autorytet w tej dziedzinie rzecz jasna.
Czas leciał, przyszedł październik. Ania z Danielem biegli na katowickim Muchowcu w zawodach. Pojechałem z dziewczyną dotrzymać im towarzystwa i trochę dodać fachowych rad. Co ja sobie wtedy myślałem. Przebiegli 7 kilometrów. Z siostry byłem dumny. Dla niej wtedy to był wyczyn, Daniel nawet się nie zmęczył, ma chłopak predyspozycje. Oni biegli, ja czułem jakąś taka dziwną chęć rywalizacji razem z nimi, podniecenie z faktu, że inni biegną, a ja tylko obserwuję. Wsród biegnących nagle słyszę Hej Kamil może też byś pobiegł z nami. To mój kolega z tenisa, starszy wysportowany, o znakomitej sylwetce pan, trochę drwiącym tonem, zapraszał mnie na trasę, nie wiedząc chyba, że ja przecież jestem wielkim biegaczem amatorem, tylko w stanie spoczynku. No w końcu ukończyłem półmaraton, prawda.
Poł godziny poźniej, w drodze do domu zadecydowałem, w kwietniu 2010 biegnę w maratonie w Paryżu. Tak właśnie, w maratonie. Tydzień poźniej formalności zwiazane ze startem były załatwione. Wpłaciłem wpisowe 90Euro, otrzymałem numer startowy (50955), zarezerwowałem hotel. Stałem się jednym z 40 tys biegaczy co roku biorących udział w tej wielkiej sportowej imprezie. Butów biegowych nie miałem na nogach prawie pół roku....
Postawiłem przed sobą cel. Odległy w czasie, odległy w zakresie możliwości, ale cel, który wiedziałem, że muszę zrealizować. Dlatego przygotowania czas zacząć. 5-6 kilometrów 3 razy w tygodniu począwszy od listopada, w grudniu wydłużenie dystansu do 10, tak, wiem, że plany treningowe proponowane przez wytrawnych biegaczy sugerują trenowanie wytrzymałości, siły, szybkosci, ja postanowiłem przygotowywać się swoim cyklem, wsłuchując się w swój organizm, czując, że siła charakteru zastąpi trochę niedoskonały rodzaj treningu. Przekonałem się o tym rok wcześniej, ile potrafi zdziałać, wewnętrzna motywacja do osiągnięcia celu.
W grudniu wystąpiłem w zawodach, w Rybniku, w Biegu Barbórkowym. 10 kilometrów, ścigając się przez połowę dystansu, z pewnym tak na oko 65 latkiem, nieznacznie, znaczy o dwie minuty, ostatecznie przegrywająć walke o miejsce, no może 280, o ile dobrze pamiętam.
Waga zaczęła spadać. Wazyłem już wtedy około 90 kilogramów. Moje samopoczucie bylo znakomite. Nabierałem coraz większej chęci do pracy w firmie, mój dotleniony mózg mógł dawać z siebie coraz wiecej. No i postanowiłem, alkohol do maratonu dla mnie nie istnieje. Najciekawsze, że wiedziałem, że te tego przyrzeczenia dotrzymam. Po prostu, po wieczornych treningach tak wysmienicie się czułem, że nawet dwa drinki nie byłyby w stanie tego samego zagwarantować.
Tak, to była dobra decyzja. Bieganie to świetna sprawa. W styczniu regularnie biegałem po 8-11 kilometrów. Ale biegu na 15 km w Mysłowicach nnie ukończyłem, zszedłem w połowie, nic mnie nie zmusi do wysiłku, kiedy nie mam z tego przyjemności. Siostra miała pożywkę – ty chcesz maraton przebiec, chłopie?.
Zima była ostra w tym roku. Przyplątało sie przeziębienie, 10 dni przerwy. Co prawda zainwestowałem w odpowiedni strój na taką pogodę, soft shellową kurtkę, odpowiednie spodnie, ale jednak, 20 stopniowy mróz raz ze mną wygrał. Inna sprawa, to częste zdziwienie innych, co on robi w taką pogodę. Ależ miałem z tego frajdę. I biegałem sobie po okolicznych miastach brzegami dróg, bo chodniki zaśnieżone zwałami śniegu w tym roku, kolejne kilometry.
W marcu zima ustąpiła. Moje dystanse rosły. 12-14 kilometrów jednnorazowo, w tygodniu starałem się przebiegać około 30 kilometrów. Tempo było szybsze niż dwa miesiące wcześniej, ale niewiele. Dni uciekały, Paryż wydawał się coraz bliższy. Zaczęłem się zastanawiać, czy to, co robię wystarczy, by dotrzeć do mety. Pojawiła się niepwenośc i delilkatny stres, czy aby nie powinienem więcej biegać. Dasz radę, motywowałem się jednak wciąż.
Pamiętam ten artykuł na którymś z portali dla biegaczy, "Półmaraton to mnie niż połowa maratonu". Tak, wtedy pojawiła się prawdziwa wątpliwość, to było około 15 marca. Ze też, do cholery, nie czytałem tego wcześniej, pomyślałem. No dobrze, niewiele mogłem już wtedy zrobić więcej. Do startu zostały 3 tygodnie. Przyznam, że coraz bardziej bolały mnie ścięgna i piszczele. Silnie, po każdym treningu. Lekarz sportowy mnie jednak uspokoił. Nic panu nie bedzie, zresztą nic pan nie robił przez 10 lat, to proszę się nie dziwić, że coś czasem boli, powiedział po badaniach rezonansem magnetycznym. Ból w tych okolicach to zmora biegaczy amatorów.
Napięcie we mnie rosło, nie da się ukryć. Dam, czy nie dam rady, myślałem o tym w kółko. Czy zniosę 5 godzin wysiłku, czy zdezerteruję, czy jestem dostatecznie wybiegany, czy nie złapie mnie jakiś ból w trakcie biegu, czy nie przytrafi się przed startem jakas infekcja, czy aby nie porywam się z motyką na słońce. Dwa tygodnie przed startem wybrałem się do specjalistycznego sklepu. Potrzebny mi był zapas energii, by nie odcięło mi prądu na trasie. Przede wszystkim jednak poszedłem posłuchac rad doświadczonego biegacza, który nie dość, że znakomicie mi, jak się później okazało, wybrał odpowiednie odżywki, także poprawił moje samopoczucie psychiczne, co było mi bardzo potrzebne. Kupiłem żelki energetyczne jeden na 25 kilometr, drugi, żeby wcześniej na treningu zweryfikować, czy aby nie będę musiał podczas maratonu szukać toitoia. Baton energetyczny, na 1,5 h przed startem, a także kolejny, który miał być zjedzony po 10 kilometrze. Kofeinę, zażyć miałem pół godziny przed startem oraz na pobudzenie przy już skrajnym zmęczeniu na około 30 kilometrze biegu. Żeby to jakoś wygodnie mieć przy sobie, bo moje spodnie biegowe nie mają kieszeni, nabyłem specjalistyczny pas na biodra, zresztą dziś oceniam, znakomicie spełnił swoją rolę.
No i na 3 godzinki przed startem, na śniadanko, też już miałem składniki. To bardzo ważny element bezpośredniego przygotowania. Płatki z mlekiem , miód, banany – duża miska miała mi dać zastrzyk niezbędnych sił. Ten zestaw przetestowałem rok wcześniej przed półmaratonem. Dwa i trzy tygodnie przed wyjazdem do Paryża, biegałem 30- 35 kilometrów podczas trzech treningów 10-10-15, w ciągu siedmiu dni. Coraz łatwiej mi przychodziły kolejne przebiegnięte odcinki. Czułem, że nigdy w życiu nie byłem w tak świetnej kondycji. Schudłem do 86 kilogramów. Zapomniałem całkiem jak smakuje whisky. Wyjeżdżaliśmy w czwartek wieczorem samochodem. Siostra ze szwagrem i mały Olek, moja dziewczyna Ania i ja. Ostatni prawie 15 kilometrowy trening odbyłem 3 dni wcześniej. Żeby nabrać świeżości i głodu biegania postanowiłem końcowe 6 dni przed maratonem wcale nie biegać. Formy jednym czy dwoma biegami nie byłem już w stanie polepszyć, a wiedziałem, że przyda się mi się troszę odpoczynku, by nabrać jeszcze większej motywacji do startu.
Tego dnia połknołem polecone przez lekarza tabletki przeciwbólowe, mające dać ulgę moim ścięgnom i piszczelom podczas wysiłku. W piątek zwiedzaliśmy miasto. Chyba jednak za dużo spacerowałem i to w dość niekomfortowych butach. Stopy mnie pobolewały. Zrobiłem bład, powinienem chodzić jak najmniej, ale jak tu nie podziwiać Paryża, skoro jest taki piękny.
Sobota 10 kwietnia – dzień tragedii smoleńskiej. Dowiedziałem się, leżąc w hotelowym łóżku. Pojechałem metrem na Maraton Expo, by odebrać swój pakiet startowy. Poczuć atmosferę imprezy. Niesamowite, ilu tam było ludzi, zrobiło to mnie wielkie wrażenie. Wszyscy mający do zrealizowania jakiś swój osobisty cel, pewnie ten sam co ja, po prostu dać z siebie wszystko. Patrząc na niektórych, zastanawiałem się, czy oni naprawdę przyjechali przebiec 42km 195m.
Dało mi to troche wiary we własne siły, trzeba to przyznać. Wieczorem przed startem zjadłem wysoko kaloryczną, ale zdrową kolację we włoskiej restauracji. Ogromna sałatka i lekko strawne wielkie spaghetti. Myślałem już tylko o starcie.
Jutro miała nastąpić wielka kompensacja. Pomyślałem o swoich pierwszym wyjściu, by biegać...
Spałem dobrze, wstałem 3 godziny przed biegiem. Zrobiłem wszystko, co sobie zaplanowałem i o 8 byłem gotów do wyjścia z hotelu. Byłem nerwowy, bo zabrakło wody. Poprzedniego wieczora kupiłem 4 litry, nic z tego nie zostało. W centrum Paryża to był wczesny niedzielny poranek, sklepiki o 7 godzinie zamknięte, a ja wiedziałem, ze trzeba dużo pić, dlatego mnie wyprowadziło z równowagi te własne niedopatrzenie. Wodę kupiliśmy dopiero w metrze. Zażyłem kofeinę. Dojechaliśmy na stację Charles de Gaulle Etoile. W tym, narastającym tłumie biegaczy ledwie wyszliśmy schodami na Pola Elizejskie.
Pożegnałem Anię i nie bez kłopotów dostałem się na miejsce startu. Tysiące biegaczy próbowało zrobić to samo. O 8:42 byłem gotowy, by zmierzyć się z sobą. Startowałem w grupie różowej, docelowy czas 4:15. Miałem na sobę kamizelke foliową, która miała zapewnić niewyziębienie organizmu przed biegiem, otrzymałem ją od organizatorów. Widziałem w odległosci około 300 metrów linię startu.
Zawodowcy wybiegli o 8:45. Za nimi kolejne tysiące biegaczy amatorów, w końcu około 15 minut później, zrzuciwszy uprzednio z siebie foliowy worek wystartowałem i ja. Pod nogami w miejscu rozpoczęcia kłębiły się tysiące plastikowych butelek, porzuconych bluz, ocieplających kamizelek, czy skórek pomarańcz i bananów. Było około 10 stopni, wiało, delikatnie wychodziło słoneczko.
1km – Plac Zgody, zakręt w lewo, w kierunku rue de Rivoli. Czuję się znakomicie. Rozpiera mnie energia, adrenalina we mnie buzuje. Obok, maratończycy z Brazylii, Irlandii, Meksyku, Finlandii, Niemiec, Hiszpanii, Wegier. To jest niesamowite. Już wtedy wiem, że było warto. A przede mną jeszcze tylko 40 kilometrów. Zaplanowane miałem pić wodę co 5 kilometrów, nawet gdybym, nie miał uczucia pragnienia, jeść, co 10 km banany, oraz to wszystko co, miałem przypięte do pasa, zgodnie z załozeniami, o których napisałem wcześniej.
7km- biegnę już 40 minut, myślę, przede mną jeszcze 17, 27, 37... - sporo. Podziwiam piękno Paryża. Juz na starcie czuję, że powinienem jeszcze skorzystać z toalety, udaje mi się dopiero na 10 kilometrze, pod drzewem.
10km – czas 1 godz 5 minut, jest nieźle, biegnę wciąz z uśmiechem na twarzy.
11km – zaczyna mnie boleć lewa kostka. Czemu, przecież wziąłem tabletki przeciwbólowe. Wbiegamy do Bois de Vincennes.
15km - tyle biegałem na najdłuższych treningach, dziś wcale nie czuję zmęczenia. Zjadam do końca pierwszego batona. Kostka właściwie przestaje dawać mi się we znaki. Teraz w dół, z powrotem do centrum. Wkrótce zobaczę rodzinkę, myślę, mają na mnie czekać w okolicu Wieży Eiffela, na... 29 kilometrze.
20km - znowu w centrum, wokół tysiące kibiców, Słyszę krzyki Allez Kamil, Allez, aż chce się biec. Nie zapominam o wodzie
21,2km – półówka za mną. 2:15 jest świetnie, biegnę wciąż swoim, równym tempem, wybieganym na treningach. Nic mnie nie boli. Przypominam sobie swój stan po ubiegłorocznym półmaratonie.
25km - myślę o spotkaniu na 29 kilometrze... Czuję w sobie nisamowitą radośc, że jestem już tak daleko, a wcale nie odczuwam zmęczenia. Poraz pierwszy kiełkuje we mnie myśl, że mam szansę. W końcu do przebiegnięcia tylko... 17km.
26km – mija mnie grupa na 4:30
27km – wciagam energetyczny żel, biegnę wzdłuż Sekwany, przed chwilą minęliśmy Notre Dame, zaczynam rozglądać się i szukać bliskich.
29km – po lewej Wieża Eiffela. Nie widzę żadnej znajomej twarzy. Może przegapiłem? Potem dowiedziałem się, że nie spodziewali się mnie tam, tak wcześnie.
30-31km – podobno tu zaczyna się kryzys. Piję wodę, drinka energetycznego, zjadam pół pomarańczy i czuję, że powoli ubywa mi sił, mimo zastrzyku energetycznego
32km – jest trochę pod górę, nie wiem czemu, ale zaczynam przechodzić do marszu, tak na chwilę, i znowu bieg.
34km – biegnę i maszeruję na zmianę,
35-38km - więcej maszeruję niż biegnę, nie mam już siły, jesteśmy w Lasku Bulońskim. Zaczyna brakować dłuższego wybiegania na treningach. Wiem już, ukończę maraton!
39km – idę szybkim krokiem, wielu obok mnie również. Zaczynam się cieszyć.
40km - a może bym pobiegł? Jeszcze tylko 2 kilometry. Naprawdę nie mam czym.
41 - 42km jestem, w euforii, najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Ostatnie 500 metrów – szukam wśród kibiców rodzinki, popłakuję ze szczęscia
42km 195m – 5:02:55 - maratończyk!
Po kilku minutach gratulują mi moi kibice. Chyba nie dowierzali, że dam radę. Jestem taki dumny. Dwa dni po starcie ważę 83 kilogramy, tyle co w liceum.
Minął prawie miesiąc. Przeżyłem najpiękniejszą przygodę swojego życia. Udowodniłem sobie, że stać mnie na więcej, niż myślałem. Ta myśl daje mi w życiu wielkiego kopa. Mogę więcej, szybciej, dalej.
Jeśli chcecie też przebiec maraton, a nie wiecie jak się do tego zabrać, piszcie makul1978@gmail.com
|