Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

Przeczytano: 495 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:0/0

Twoja ocena:brak


Kij w mrowisko czyli jazz a maratońskie troski
Autor: Jacek Karczmitowicz
Data : 2002-01-03

Tak sobie, w przerwie miedzy jednym a drugim obżarstwem świątecznym, wróciłem do problemu poruszonego przez Michała w artykule “Kij w mrowisko”. Aura na dworze nie zachęca do biegania, zaspy po pachy i pies mi grząźnie, więc z tym większą przyjemnością w zaciszu domowym, z dala od stołu, słuchając kolęd w wykonaniu Diany Krall i “Winter Nights” Al Di Meoli- wracam do tematu. Co ma wspólnego jazz z maratońskim bieganiem?
Po dłuższym zastanowieniu dochodzę do przekonania, że bardzo wiele. Po pierwsze, ale nie najważniejsze, jedno i drugie stanowi moją ulubioną formę spędzania wolnego czasu. Po chwili okazuje się również, że nazwisko “Uryga” dla fanów jazzu i uważnych obserwatorów biegania w Polsce nie brzmi obco. I w jednym i w drugim przypadku Panie z tym nazwiskiem stanowią trzon stanowiący o sile “płci pięknej”. No i sprawa najważniejsza, i jazz, i maratońskie bieganie niestety jest zajęciem dla nielicznych. Raczej mało prawdopodobne jest aby jazz wyparł disco-polo z list przebojów, a tym bardziej z wszelakich festynów. I raczej z tego powodu obie zainteresowane strony nie rwą sobie włosów z głowy. Całkiem podobnie ma się sprawa z bieganiem. Jestem głęboko przekonany, że przez kilka lat biegając po Nadleśnictwie Grotniki, a tym bardziej po Nadleśnictwie Zambrzenica, nie będę się potykał i ocierał się o tłumy innych biegaczy gotujących formę do biegu np. w Dębnie. Choć muszę przyznać, że w ostatnich dniach spotykam pojedyncze osoby płci obojga, ale składam to na karb spodziewanego wzrostu wagi w związku z świętowaniem typu polskiego, bądź w wypadku płci pięknej, chęcią “wbicia się” w ubiegłoroczną kreację sylwestrową. Tym niemniej cieszy widok mijanych biegaczy. Obym po Nowym Roku spotykał ich jeszcze więcej.
Z jazzem sprawa jest troszeczkę zbliżona. Nikt z zainteresowanych nie marzy aby kariera jego przebiegała choć w części jak w przypadku nijakiej Pani /panny?/ np. Lopez. A mimo to już dziś nikt nie twierdzi, że sytuacja w polskim jazzie jest kryzysowa. Do Polski przyjeżdżają na koncerty największe gwiazdy światowego jazzu, ba mało tego przy tej okazji są podejmowane przez głowę państwa / vide Marsalis/, a sprzedaż biletów kończy się niejednokrotnie w 5 minut po otwarciu kas. Czasami wprost bilety są nieosiągalne w kasach, a jedynie w systemie jakiś durnowatych dystrybucji /vide koncert Diany Krall w W-wie/. Festiwali jest od gwizdka. W każdym większym mieście istnieje po kilkanaście klubów jazzowych, które funkcjonują całą parą. Jeszcze kilka lat temu polscy fani jazzu tęsknie spoglądali na amerykańskie podwórko marząc jedynie o zaistnieniu “Blue Note” nad Wisłą. Dziś niemożliwe stało się faktem. Przez wiele lat w ludzkiej świadomości jazz nie mógł się uwolnić się od stereotypowego wizerunku: zadymionego klubu z małą sceną, na której kilku /4 czy 5/ spoconych murzynów generuje kakafoniczną ścianą dźwięków, o swoistej /czyli braku/ harmonii, z bardzo głęboko zaszytym /zaszyfrowanym/ rytmem czy nawet zgoła bez rytmu /np. składy bez perkusji tak popularne w jazzie/. W Polskiej rzeczywistości udało się ten stereotyp złamać.
Od wielu lat polscy muzycy jazzowi cieszą się uznaniem zagranicznych krytyków i publiczności. Tu można by wyliczać kilkanaście karier o jakich marzą obecne gwiazdy polskiej sceny popowej. Wielokrotnie rodzimi artyści cieszą się większą popularnościom zagranicą /nawet w Japonii/ niż w ojczyźnie. Sytuacja była dość trudna, bo za plecami, uznanych ale już zaawansowanych wiekowo autorytetów, nic się nie działo. A tu kilka lat temu jak grom z jasnego nieba pojawiła się fala /niektórzy mówią o nawałnicy/ młodych, zdolnych, z perfekcyjnym warsztatem i mających “coś do powiedzenia” muzyków. To właśnie ta fala zmieniła stereotyp jazzu wśród popularnego odbiorcy i zmusiła dziennikarzy różnych pism, dotychczas stroniących od jazzu / np. Bravo, Machina, Tylko Rock(!), Gazeta Wyborcza czy Wprost/ do szerszego zainteresowania się muzyką, dotychczas po macoszemu traktowaną!
Fala muzyków rozlała się jak Polska długa i szeroka. Ale prawdziwa erupcja zjawiska nastąpiła na odcinku Bydgoszcz- Trójmiasto. Wielu fanom muzyki, nawet tej oddalonej od jazzu znane są nazwiska: Mazzola, Mikołaja Trzaski, Tymon Tymański czy bracia Golcowie. Dziś do klasyki muzyki rozrywkowej zalicza się płytę formacji Tymona pod wdzięczną nazwą KURY pt. “P.O.L.O.V.I.R.U.S.” nagrodzoną zresztą Fryderykiem w kategorii muzyka alternatywna. Płyta ta w sumie ma niewiele wspólnego z jazzem ale ... zainteresowanie twórcami pozostało. No a potem nastali na scenach pop bracia Golcowie /świadomie piszę o braciach nie o orkiestrze czy jak jej tam, bo ta z jazzem w przeciwieństwie do braci nie ma wiele wspólnego/. Sami bracia uczestniczyli, zanim podbili polski rynek folkowy, w wielu nagraniach, a wzmianki o nich można już znaleźć w numerach “Jazz Forum” z 1996r.
Tak szczegółowo przytaczam fakty bo czytając artykuł Michała odnośnie sytuacji w “polskim maratońskim bieganiu” przeżyłem swoiste deja vu!!!
Pamiętam apokaliptyczne przewidywania “pseudofuturologów” , że w XXI jazz czeka los mamutów. Mija właśnie pierwszy czy drugi rok trzeciego tysiąclecia i żadne znaki na niebie nie wskazują rychłego upadku jazzu. Na wydział jazzu Śląskiej Akademii Muzycznej w tym roku liczba kandydatów nie odbiegała od normy /czyli grubo więcej niż na prawo na UJ;-)))/. A cała społeczność słuchaczy jazzowych sytuację obecną określa zgodnie “jest dobrze” /ile dziedzin życia obecnie w Polsce może pochwalić się takim optymizmem???
Ale wracam już do biegania. Od biadania nikomu jeszcze nie przybyło, podobnie jak od przekładania z kieszeni do kieszeni. Faktem bezspornym jest to, że sama społeczność biegaczy jest bardzo poróżniona. Naiwny ale uważny obserwator zauważy animozje między TKKF-ami a klubami sportowymi. Jeśli dołożyć obrzydzenia ww do samorządowych wydziałów sportu, przedstawia się nam obraz kompleksowy polskiego sportu. Tego obrazu nie przykryje nawet największy skok Małysza i następne medale Korzeniowskiego. Media skrzętnie pokazują wzrastającą liczbę młodych adeptów skoków narciarskich czy chodu- no i dobrze- od tego są. Ale czy ktoś pokusił się o analizę dlaczego rzesze dzieci prą do akurat skoków przy pomocy nart czy masochistycznego chodu zamiast naturalniejszego biegu?
Źródeł takiego stanu rzeczy, moim zdaniem- podkreślam MOIM ZDANIEM, należy szukać w zubożeniu społeczeństwa. Do świadomości ludzi przemawia fakt, że akurat Ci zawodnicy odnieśli sukces /i zdobyli kasiorę/ więc skoki przy pomocy nart i chód to Polska specjalność. A ja na to mówię- guzik prawda. Uważny obserwator polskiej sceny /areny?/ sportowej zauważa, że sukcesy Adama i Roberta są cholernie związane ze środowiskiem krakowskiej AWF. Ci akurat dwaj mistrzowie odnoszą sukcesy, ale nie są one skutkiem jakiegoś systemu szkolenia w tych akurat dyscyplinach, a jedynie skutkiem tego, że akurat w Polsce w obecnym czasie pojawiło się dwóch wirtuozów /nart i chodzenia/ a ich szczęście polega na tym, iż trafili na znakomitych fachowców z krak

owskiej AWF. No i to już, czy aż wszystko.
Ja osobiście boleję nad tym, że nie ma w Polsce zawodnika biegającego, który byłby choć w połowie tak medialnie pożądanym jak Adam czy Robert. Może to spowodowałoby większe zainteresowanie bieganiem dla radości i przyjemności. Taką nadzieją na popularyzację biegania stworzył szum medialny wokoło naszej sztafety czterystumetrowców. Bo tak prawdę powiedziawszy od czasów złotego medalu Wandy Panfil- Gonzalez, rodzima LA nie odniosła spektakularnego sukcesu w bieganiu. Niestety tamten sukces jakoś tak łatwo poszedł w zapomnienie. Tu ponownie muszę z przyjemnością przyznać rację Michałowi, że cała poetyka biegania to dorabianie filozofii dla mydlenia oczu. Bieganie każdego dystansu, a tym bardziej trening do takiego jest: trudny, żmudny, nudny, monotonny, czasochłonny a efekty przychodzą powoli. Dlatego np. piłka kopana jest bardziej lubianą formą odbębniania lekcji wf-ów w szkołach przez uczących i uczonych. I przy takim podejściu rodzima LA długo jeszcze czekać będzie na eksplozję biegaczy odnoszących sukcesy /pomijam talenty które jednak umykają naszemu koślawemu systemowi kształtowania kultury fizycznej, a które potwierdzają jedynie regułę/. Ale rozwiązanie tego problemu należy do PZLA czy PKOl- i na dziś to nie nasz (?) problem. Naszym problemem jest frekwencja na rodzimych biegach maratońskich.
A ja powiadam, że z frekwencją nie jest źle!!! Tak mi się przedłużyło pisanie tego artykułu, że w międzyczasie “zaliczyłem” rodzinnie “ Bieg Sylwestrowy” w Poznaniu. Byłem szczerze zaskoczony frekwencją. Pomimo pogody zbliżającej się w notowaniach do tzw. “psiej” /ciekawe z czego się wzięło takie określenie mój pies przy takiej pogodzie dopiero odżywa/; i biorąc pod uwagę termin, w którym raczej społeczność główkuje nad formą pożegnania starego roku frekwencja dopisała. Jak zdążyłem sprawdzić w innych “sylwestrówkach” również frekwencja dopisała. Rozglądając się po miejskich skwerach i podmiejskich laskach w soboty i niedziele widać całkiem sporą grupę biegaczy. Tu nasuwa się inne pytanie czy oni aby marzą o przebiegnięciu maratonu?
Przez analogię zapytam czy każdy miłośnik jazzu powinien dążyć do wirtuozerii w grze na np. trąbce?
Nie! Ba mało tego, wielu słuchających miłośników jazzu nie zna nawet podstaw zapisu nutowego a słuch....
I chyba podobnie jest z problemem- bieganie a maraton. Są to dwa osobne problemy które można łączyć, ale stawianie jako pewnika, znaku równości, między nimi powoduje błąd logiczny. Każdy maratończyk jest biegaczem ale nie każdy biegacz jest maratończykiem!!! Każdy maraton /no poza może maratonem filmowym i innymi tego typu/ jest imprezą biegową czyli biegiem, nie każda impreza biegowa jest maratonem. Tu przytoczą z pamięci pewną wypowiedź autora artykułu o “Maratonie Sobótka”, że maraton to 42195m i ani mniej i ani więcej!!! Więc 33km i 333m to nie maraton!
Rozpisałem się na temat błędu logicznego jaki mi się wydaje wkradł w tok rozumowania naszego, a zmierzającego do poprawy wizerunku maratonów, jako zjawiska społecznego. Maratony mają nikłe szansę aby stać się zajęciem dla szerokich mas. Michał podał przykład porównując dźwiganie jedną ręką 100kg z maratonem. I jedno i drugie jest zajęciem dla hobbystów i w tym jak się wydaje tkwi urok i romantyzm biegania 20km o poranku w 20° mrozie w śniegu po pachy. Ale są masy ludzi biegających w, powiedzmy, normalnych warunkach, normalne dystanse. Sądzę, że nikłe są szanse nakłonienia ich do biegania maratonów. Podkreślam MARATONÓW- liczba mnoga! Ale uważam, że nakłonienie tej szerokiej rzeszy: biegaczy, joggerów czy miłośników zdrowego trybu życia; do pojedynczego pojedynku z maratonem jest możliwe. Spotkałem się z opinią na temat maratonu sformułowaną na podstawie tego co można zobaczyć dość często na lokalnych biegach. Wielu biegaczy, o ile startuje w zawodach, ogranicza się tylko do tych najbliższych miejscu zamieszkania. Źródłem takiego postępowania jest przekonanie graniczące z pewnością, że na innych /oddalonych/ zawodach, w tym na maratonach, panuje taka sama “bryndza”. Aby zwiększyć frekwencję na maratonach należy rozpocząć pozytywistyczną pracę u podstaw, czyli ucywilizować wiele biegów lokalnych, aby już na takich biegach przyszły maratończyk mógł poczuć, że jest właśnie “kilkusekundowym herosem”. Niestety obecnie organizatorzy takich właśnie lokalnych biegów, traktują nierzadko rozpoczynających swoją przygodę z bieganiem jako dostarczycieli wpisowego, zakłócających spokojne, harmoniczne tło. I już tu właśnie pies jest pogrzebany!
Mając takie przeżycia, marzenie o starcie w maratonie może wydać się koszmarem z ulicy Wiązów, nie zaś wyjątkowym wydarzeniem, czymś jak studniówka czy noc poślubna;-))
Niestety stereotypowego wizerunku jaki jest skutkiem takich doświadczeń nie jesteśmy władni, póki co zmienić.
RECEPTA
Wielu z czytających te słowa w jakimś stopniu ma wpływ na organizację imprez biegowych w swoich społecznościach, więc może wymóc na organizatorach takie działania aby startujący w tych biegach mogli po przekroczeniu mety poczuć się jak “kilkusekundowi bohaterzy”.
Drugie antidotum to propagowanie maratońskiego biegania w lokalnej prasie. Mamy taką rzeczywistość, że każde najmniejsze miasto ma swoją gazetę. Co tam w niej wypisują to już całkiem inna sprawa. Ale może właśnie w takich gazetach tak jak tu piszemy i czytamy Michałowy serwis, rozpocząć atak /pozytywnymi;-))/ opisami imprez maratońskich. Tu sugerowałbym aby skupić się raczej na takich zwyczajnych biegaczach, darując sobie opisy czołówki. Opisując biegi i przygotowania oraz sylwetki biegaczy takich zwyczajnych, prędzej nakłonimy innych zwyczajnych do próby podjęcia rękawicy. Można przedstawić sylwetki weteranów biegania którzy rozpoczęli swoją przygodę z maratonami dopiero po przejściu na emeryturę, czy osoby które dzięki maratońskiej pasji zeszli z wagą ze np. 110 kg do 70kg etc. Takie przykłady mogą poruszyć i pobudzić naszą polską ułańską fantazję i podjąć próbę zmierzenia się z Królem Maratonem.
Nie wierzę, że możliwe jest aby bieganie maratonów wyparło grillowanie jako ulubioną formę spędzania wolnego czasu. Tak samo jak niemożliwe wyparcie disco-polo przez jazz. Nie o to tu chodzi. Natomiast wierzę, że taka akcja może w dalszej przyszłości sprowokować biegaczy do wyprawy na pojedynek z maratonem. Muszą oni jedynie być przekonani, że Król Maraton męstwo szczodrze wynagradza, a nie domniemywać, że król jest nagi.

Jacek Karczmitowicz
Zgierz 26.12-03.01.2002r.
morito@obywatel.pl

ps.
1)dziękuję mojemu bratu, Markowi za pomoc w opisie tego co dzieje się na młodej scenie jazzowej. Niestety o bieganiu nie chce słyszeć. Gra na trąbce bardziej go “bierze”.



Komentarze czytelników - brakskomentuj materiał



















 Ostatnio zalogowani
jaro109
06:18
biegacz54
05:04
Jarek42
04:24
Serce
00:08
przemek300
23:36
Citos
23:23
Namor 13
23:18
necropoleis
23:02
STARTER_Pomiar_Czasu
22:21
lordedward
22:21
maratonek
21:44
kos 88
21:38
Wojciech
21:25
troLek
21:07
jaro kociewie
20:51
VaderSWDN
20:50
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |