Shisha-men, Hezbollah i Jeita Grotto, czyli jak pobiec maraton „nazajutrz” po wojnie....
Dlaczego Beirut? Powodów było kilka.
Po pierwsze – jest to jedno z najstarszych miast świata. Pierwsze wzmianki o Bejrucie zachowały się w tekstach pisma klinowego z początków XV w. p.n.e. W starożytności było tutaj nieduże miasto - fenickie Birutu, potem zwane Berytos. W czasach imperium rzymskiego Berytos było prężnym ośrodkiem szkolnictwa prawnego - tutaj powstała jedna z pierwszych szkół prawa na świecie, dzięki której miasto stało się jednym z największych ośrodków kulturalnych w basenie Morza Śródziemnego i pozostawało nim aż do połowy VI wieku n.e.
Fot.1 Hotel Holiday Inn zniszczony podczas działań wojennych
Po drugie – w lipcu i sierpniu 2006 trwała tu wojna, której skutki widać jeszcze teraz na każdym kroku, a więc adrenalina i dreszczyk emocji, jak to teraz wygląda.
Po trzecie – jest grudzień, więc chciałoby się gdzieś „do ciepełka”... ;)))
Zmontowanie naszej grupy poszło szybciutko, podobnie, jak logistyka i wszystko (oprócz wiz) mieliśmy załatwione już w sierpniu. Oprócz nas, z Warszawy zadeklarowało wyjazd jeszcze troje maratończyków i w sumie na miejsce dojechało ośmioro przedstawicieli naszego kraju. My wybraliśmy trasę z Berlina przez Budapeszt, Warszawa poleciała od siebie przez Pragę.
W Beirucie wylądowaliśmy w nocy z czwartku na piątek. Pierwsze, co nas uderzyło po wyjściu z terminala, to unoszący się wszędzie, nieprzyjemny zapach będący połączeniem uryny i nieświeżych ryb, trochę nietypowy dla krajów arabskich.
Miał na nas czekać bus z hotelu i rzeczywiście, po wyjściu z hali odpraw ujrzeliśmy gościa z tablicą z nazwą Mozart Hotel. Po dotarciu do „fury” pierwsze zdziwienie. Facet otwiera drzwi starego mercedesa średniej wielkości. Na uwagę, że jest nas pięciu plus bagaże, zachowuje stoicki spokój i zaprasza do zajęcia miejsc. Jedna osoba wsiada z przodu, a pozostała czwórka upycha się z tyłu. Dla nas to był szok, ale później okazało się, że będzie to nasz standardowy sposób poruszania się po mieście i poza nim.
Fot. 2. Biuro maratonu
Do hotelu (dzielnica Hamra) docieramy przed czwartą rano. Przy wysiadaniu następna niespodzianka; cena za kurs – 60 zielonych. Dobrze, że na 5-ciu :))). Trochę drogo, ale przecież taryfę przysłał hotel, a więc, wg naszych dotychczasowych doświadczeń, powinno być najtaniej... Płacimy i zgłaszamy się do recepcji.
Ponieważ nasze pokoje będą dostępne dopiero od 14-tej a my mamy już trochę dość podróży, wynajmujemy dodatkowy pokój na jedną dobę, żeby w piątkę trochę odpocząć przed czekającym nas ciężkim dniem.
Liban leży na Bliskim Wschodzie, na wybrzeżu Morza Śródziemnego, graniczy z Syrią i Izraelem. W ostatnich kilkudziesięciu latach, co jakiś czas, wybuchają tu wojenne konflikty, w których biorą udział wszystkie pobliskie kraje, a więc Izrael, Syria, Jordania, Egipt i Irak. Ostatni konflikt z Izraelem (wspomniałem o tym wcześniej) miał miejsce trzy lata temu.
Pracownicy ambasady libańskiej w Polsce zdecydowanie odradzali nam podróżowanie na południe od Beirutu, w stronę granicy z Izraelem, informując, że wiele miejsc w tamtych okolicach jest jeszcze teraz zaminowanych. Z rad skwapliwie skorzystaliśmy :))) Polacy na wjazd do Libanu muszą posiadać wizę turystyczną. Miesięczna wiza jednokrotnego wjazdu do koszt 35USD. Ważne: w paszporcie nie można mieć pieczątki wjazdu do Izraela ani żadnego kraju Autonomii Palestyńskiej.
Beirut – stolica Libanu - nazywany kiedyś Paryżem Bliskiego Wschodu – to trochę nietypowy widok, jak na kraje arabskie. To unikalna mieszanka paryskiej elegancji i starej arabskiej architektury. Skwery i place, jakby żywcem przeniesione z Paryża, łączą wąskie, kręte uliczki jak w Kairze czy Damaszku.
W szybach nowoczesnych wieżowców odbijają się minarety osmańskich meczetów, z których kilka razy dziennie muezini nawołują do modlitwy Osiedlowy meczet położony był przy naszym hotelu, po drugiej stronie ulicy, więc mogliśmy (i musieliśmy...) słuchać modlitw do woli, bo nagłośnienie, niestety, mają super.
A oprócz nawoływań muezinów, o czwartej rano budziło nas pianie koguta, jakby żywcem wyjętego z naszego kurnika. I piał, o dziwo, po polsku ;)))
Fot. 3. Wnętrze Hard Rock Cafe - mekka fanów the Beatles
Orientalne sklepiki i smażalnie kebabów sąsiadują tu z wyrafinowanymi restauracjami i eleganckimi salonami mody. Zaśmiecone ulice pełne są luksusowych samochodów, które walczą o miejsce z autobusami, ciężarówkami i wózkami ulicznych sprzedawców. Walczą, bo zasady ruchu drogowego (przynajmniej w pojęciu Europejczyków) praktycznie tu nie istnieją.
Ale przede wszystkim w Beirucie rzuca się w oczy las budowlanych żurawi, obecnych praktycznie wszędzie. Wielki boom budowlany jest wynikiem bardzo dużych zniszczeń, powstałych w czasie ostatnich działań wojennych. W czasie spacerów można spotkać, oprócz mnóstwa budów, wiele ruin budowli, zniszczonych podczas działań wojennych, których się nie odbudowuje, jak np. widoczny na fotce hotel Holiday Inn.
O braku pełnej stabilizacji w tym regionie świadczą również niezliczone, uzbrojone patrole wojskowe, które można spotkać na każdym kroku, czasami również w towarzystwie czołgów. Pilnują praktycznie wszystkich większych instytucji publicznych. Spotyka się również posterunki, chronione barykadami z worków z piaskiem.
A do tego – absurdalny dla Europejczyka z Unii – zakaz fotografowania nie tylko żołnierzy na posterunkach, ale również bardzo wielu obiektów publicznych. Przypomina to, jako żywo, znany z czasów „komuny” zakaz fotografowania dworców kolejowych, budynków poczty, itp. A więc do takiego miasta i kraju wybraliśmy się na maraton ;)))
Fot. 4. Czołgi i uzbrojone patrole to częsty widok na ulicach Beirutu
Dzień pierwszy.
Wstajemy około 10-tej i idziemy „w miasto”. Aura, o dziwo, jest dla nas łaskawa. O dziwo, bo wszystkie portale pogodowe przed wyjazdem pokazywały opady non stop przez cały tydzień.
Mieszkamy w dzielnicy Hamra, o 5 minut spaceru od deptaku Corniche i słynnych Gołębich Skał. Na dzisiaj planujemy zwiedzanie Hamry i Neimeh (Downtown) – położonej w pobliżu najstarszej części miasta, gdzie odnaleziono mury pierwszych beiruckich budowli sprzed 4 tysięcy lat. Przy okazji odwiedzimy biuro maratonu, które, wg naszych skromnych informacji, znajduje się właśnie w Neimeh.
Skromnych dlatego, że w większości krajów arabskich praktycznie nie istnieje pojęcie adresu. Taksówkarzowi nic nie mówi nazwa ulicy, ani nawet pokazanie konkretnego punktu na mapie miasta. Trzeba podać nazwę dzielnicy i jakiegoś punktu orientacyjnego (nazwa hotelu, ciekawostki turystycznej – np. Rawsheh, itp.). Powoduje to sporo problemów, które dotknęły również nas. Będzie o tym w dalszej części.
Fot. 5. Byblos - jedno z najstarszych miast świata
Wychodzimy z hotelu i ulicą Hamra kierujemy się w stronę Neimeh. Mijamy po drodze liczne sklepy, instytucje, hotele, restauracje. Dość często można spotkać również popularne tutaj Shisha Lounge, o czym dalej będzie troszkę szerzej ;)))
Najpierw idziemy do Centrum Informacji Turystycznej, gdzie zaopatrujemy się w mapy i informatory. Obsługa jest uprzejma, zna język angielski, ale niestety, mimo kilku telefonów w różne miejsca, nie jest w stanie dokładnie wskazać, jak trafić do biura maratonu, więc jesteśmy skazani na siebie.
Po dwudziestu minutach marszu, połączonych z robieniem fotek, jesteśmy w Downtown. Neimeh została niemal całkowicie zburzona w czasie wojny domowej (1975-91). W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć o Hezbollahu (Partii Boga), który stworzył w Libanie swoiste państwo w państwie. Partia Boga jest finansowana i utrzymywana przez Islamską Republikę Iranu. Hezbollah to zarówno organizacja terrorystyczna, której celem jest walka z Izraelem oraz obrona Libanu, ale także partia polityczna, która posiada swoją reprezentację w parlamencie oraz ministrów w rządzie.
Hezbollah prowadzi szpitale, kliniki, szkoły; posiada własne radio oraz telewizję; utrzymuje świetnie zorganizowaną siatkę wywiadowczą i kontrwywiadowczą, oddziały zamachowców -samobójców oraz armię bojowników; posiada wreszcie ogromny arsenał broni, w tym tysiące rakiet oraz własną infrastrukturę komunikacyjną (o którą toczyła się niedawno bitwa w Bejrucie). I oczywiście posiada olbrzymi wpływ na obraz dzisiejszego Libanu.
Obecnie Neimeh została praktycznie całkowicie odbudowana. Udało się zachować klimat dzielnicy i charakter zabudowy z przełomu XIX i XX wieku. Dochodzimy do placu d’Etoile, będącego centrum dzielnicy. Mijamy monumentalne budowle – kościół św. Jerzego, ormiańsko – katolicki kościół św. Eljasza, meczet Jami’a Al-Omar Al-Kabir i meczet Amir Assai. Po lewej stronie ponure ruiny wspomnianego już wcześniej hotelu Holiday Inn, zniszczonego podczas działań wojennych i pozostawionego jako pamiątka po tych niespokojnych czasach.
Fot. 6. Byblos - wykopaliska sprzed 4 tysięcy lat
W międzyczasie rozglądamy się za biurem maratonu. Nikt z napotkanych przechodniów nie potrafi nam pomóc. Postanawiamy chodzić po Downtown dotąd, aż znajdziemy go sami. Po kilkunastu minutach kluczenia po pasażach i wąskich uliczkach JEST!!! Biuro to 3 stragany-stoiska, umieszczone pod arkadami, sąsiadującymi z nadmorskim pasażem. Pobieramy pakiety startowe (numer, chip, mapka maratonu i agrafki...) i kierujemy się w drogę powrotną.
Ponieważ powoli zbliża się pora obiadu, szukamy czegoś „na ząb”.
Nikt przed biegiem nie chce ryzykować problemów żołądkowych, więc decydujemy się na bezpieczniejsze dania kuchni włoskiej, kosztem miejscowej kuchni orientalnej. Wybieramy dużą pizzę i dania makaronowe, które na fotce w menu wyglądają bardzo apetycznie. Wielkość porcji, które przyniósł kelner, wprowadziła nas w osłupienie. Tace 30 na 25 cm, a na nich danie 5 cm grubości.
Fot. 7. Zachód słońca przy Gołębich Skałach - jednym z symboli Beirutu
Wszystko bardzo smaczne, ale nawet my – maratończycy, zaprawieni w spożywaniu dużych porcji, byliśmy bez szans. Po najedzeniu się na maksa zostało nam jeszcze ponad połowę specjałów. Poprosiliśmy o zapakowanie i mieliśmy wspaniałą kolację, z którą również ledwie sobie poradziliśmy. Powoli kierujemy się w stronę hotelu. Przed nami pierwsza od dwóch dni normalna noc.Na jutro planujemy wyjazd do Byblos i zwiedzanie Jeita Grotto.
Dzień drugi.
Do Byblos jedziemy autobusem z dworca Charles Helou – jednego z trzech miejsc tego typu w Beirucie. Na miejsce (około 40 km) docieramy po niecałej godzinie.
Byblos (Dżubajl), jedno z najstarszych na świecie miast, które nieprzerwanie zamieszkiwali ludzie, w różnych okresach swej długiej i skomplikowanej historii należało do prawie wszystkich największych cywilizacji świata.
Obecnie jest to niewielkie miasteczko, żyjące głównie z rybołówstwa i turystyki. Rozciąga się od granicy wykopalisk do starego portu, osłoniętego urwistym przylądkiem. Hotele i restauracje skupiły się wokół portu. Naprzeciw wejścia na teren wykopalisk są kolejne restauracje i bary z kanapkami, a także kilka bazarów pełnych niezliczonych sklepów z pamiątkami.
Przechodzimy przez wąskie, urokliwe uliczki i kierujemy się w stronę wykopalisk. Na teren wykopalisk wchodzi się przez odbudowany zamek krzyżowców, który wznosi się nad średniowiecznymi murami obronnymi. Pochodzącą z XII w. twierdzę zbudowano z monumentalnych bloków – jednych z największych, jakie kiedykolwiek użyto do budowy na całym Bliskim Wschodzie. Cena biletu = 6600 funtów libijskich (1500 LBP to około 1 $).
Z murów budowli rozciągają się wspaniałe widoki na Byblos. Podziwiając panoramę miasta, można się też zorientować w położeniu i organizacji terenu wykopalisk oraz zadumać nad tym, co pozostało z 17-tu cywilizacji, jakie zaznaczyły swą obecność na tych terenach. Najstarsze są tu neolityczne chaty sprzed 7000 lat ze spękanymi wapiennymi podłogami i niskimi ścianami.
Fot. 8. Na trasie maratonu - bez Grzesia, który właśnie foci
Pozostałości rzymskiej kolumnady prowadzą do budowli, która powstała w okresie rzymskim na miejscu świątyni Baalat Gubal (opiekunki miasta), datowanej na 2800 r. p.n.e. Była to największa i najważniejsza świątynia Byblos, wielokrotnie przebudowywana podczas dwóch tysięcy lat, które przetrwała.
Robimy fotki w przepięknej scenerii i trochę spoceni (temperatura grubo przekracza 25 stopni) wracamy do miasteczka. Można tu jeszcze zwiedzić Muzeum Figur Woskowych mieszczące się przy drodze, prowadzącej do portu. Przedstawiono w nim – w cyklu dziwacznych i czasem przerażających scen – historię i kulturę Libanu na przestrzeni wieków. Ponieważ w planie mamy jeszcze zwiedzanie Jeita Grotto, rezygnujemy z wejścia do środka.
W pobliżu muzeum wznosi się kościół św. Jana Chrzciciela - duża katedra w stylu romańskim z trzema apsydami. Jego budowę rozpoczęli krzyżowcy w 1115 r. Kościół jest interesującą mieszanką stylu arabskiego i włoskiego. Na przylegającym do niego terenie zachowało się nieźle kilka mozaik bizantyjskich.
Wracamy do głównej ulicy i czekamy na autobus powrotny. Do Jeita Grotto mamy około 20 km w stronę Beirutu. Jeśli chodzi o autobusy, to są tu one wybitnie „user friendly” :))) Wystarczy, stojąc na chodniku w dowolnym punkcie, machnąć na przejeżdżający autobus, który natychmiast się zatrzymuje. Zresztą zatrzymuje się również bez machania, jeśli widzi potencjalnych pasażerów. Po prostu luksus... :)))
Prosimy kierowcę, żeby nas wysadził jak najbliżej Jeita Grotto i obserwujemy ruch na drodze i widoki w około.
Poruszanie się pojazdami w krajach arabskich nie ma nic wspólnego z ruchem miejskim w Europie, nawet na jej południowych krańcach, gdzie Grecy, Włosi czy Hiszpanie jeżdżą „trochę” inaczej, niż u nas. Tu jedyną zauważalną regułą jest całkowity brak reguł :))) Wyprzedzanie z lewej strony, wymuszanie pierwszeństwa na skrzyżowaniu i ciągłe używanie klaksonu to standard. Ale jednocześnie w ciągu całego pobytu nie zauważyliśmy ani jednej stłuczki.
Fot. 9. Na mecie, w tle meczet Imran - jeden z większych w Beirucie
Zespół jaskiń, będący naszym celem, oddalony jest od głównej drogi o około 3 km, więc bierzemy taksówkę, negocjujemy cenę i za 10 000 LBP (półtora dolara „na twarz”), zjeżdżamy serpentynami do celu i kierujemy się do kasy. Bilet dość drogi – 18 150 LBP, ale w cenie zawarte są; przejazd linową kolejką gondolową do górnej groty, jej zwiedzanie, przejazd kolejką turystyczną do groty dolnej, i zwiedzanie jej łódką.
Jeita Grotto to jaskinie, wyrzeźbione w wapiennych przez czas i wodę. Tylko kilka jaskiń w świecie zbliżonych jest swym zadziwiającym bogactwem i rozmiarem do grot znajdujących się w Jeita. W tych jaskiniach znanych człowiekowi od czasów Paleolitu, woda stworzyła coś wręcz nieprawdopodobnego. Geologicznie, jaskinie te przede wszystkim są tunelem oraz drogą ujścia podziemnej rzeki, która jest źródłem rzeki Nar el Kalb.
Fot. 10.We are the champions, my friends
Na zwiedzanie obu jaskiń trzeba przeznaczyć minimum dwie godziny, gdyż to, co można zobaczyć, urzeka swym pięknem i czasem ciężko jest oderwać wzrok od niesamowitych formacji. Jaskinie posiadają dwa poziomy. Pierwszy poziom, niższy, odkryty został w 1836 roku, a otwarto go dla zwiedzających w 1958r. Zwiedza się go podróżując w kilkuosobowych łódkach po podziemnym jeziorze.
Jaskinia górna, oddana została do użytku w 1969 roku. Część, przeznaczona do zwiedzania liczy około 750 m długości (w całej jaskini odkryto do tej pory ponad 8 km tuneli na dwóch poziomach), a zwiedza się ją pieszo, poruszając się po specjalnym pomoście. Przez całą trasę możemy podziwiać faliste kamienne zasłony oraz inne niesamowite formy skalne, a spoglądając w dół - wspaniałe kaniony.
Fot. 11. Jeita Grotto - jaskinia górna - prawie kilometr widoków, zapierających dech w piersiach
Uwaga: w obu grotach obowiązuje całkowity zakaz fotografowania, aparaty fotograficzne należy zdeponować przed wejściem. Autor „przemycił” aparat, co skończyło się sporymi problemami, ale i opłaciło się, bo widoki (w załączeniu), potęgowane odpowiednim podświetleniem, są niesamowite.
Wchodząc do jaskini dolnej, pierwszymi wrażeniami, jakie rejestrujemy, są szum płynącej wody oraz uczucie lekkiego chłodu. Później już tylko pozostaje nam, płynąc łódką po podziemnym jeziorze, napawać się przepięknymi kamiennymi rzeźbami stworzonymi w ciągu milionów lat przez dwóch wspaniałych architektów - wodę i czas.
Czas wracać. Nasz taksówkarz cierpliwie czekał cały czas i teraz wiezie nas do hotelu. Niestety, ponieważ start maratonu jest wyznaczony na godzinę siódmą rano, musimy wstać około 5:30, więc dziś temat „Beirut by night” z bólem serca sobie odpuszczamy.
Dzień trzeci.
Rano pobudka i lekkie śniadanko. Wyglądamy na zewnątrz – nie jest źle – nie pada, temperatura około 14 stopni. Stroje startowe, na wierzch dresik, torba z rzeczami do depozytu, aparat fotograficzny (planujemy biec całkiem lajtowo) i wychodzimy z hotelu żeby złapać taksówkę. Podjeżdża prawie natychmiast, negocjujemy cenę, upychamy się w 5-ciu i w drogę. Widzimy, że mimo pokazania kierowcy na mapie dokładnego miejsca, gdzie znajduje się start, wiezie nas całkiem w innym kierunku.
Fot. 12. Jeita Grotto - jaskinia dolna (płyniemy łodzią)
Oczywiście nic nie rozumie w żadnym „ludzkim” języku. Po jakimś czasie sam się orientuje, że coś jest nie tak (wyjechaliśmy już za Beirut), więc próbuje się coś dowiedzieć od napotykanych co chwilę patroli wojskowych. Nikt nic nie wie. Jeździmy tak sobie po Beirucie ponad pół godziny a startu jak niema, tak nie ma. Zaczynamy się niepokoić. Całe szczęście, że wyjechaliśmy sporo wcześniej i mamy jeszcze w zapasie około 40 minut.
Znów zatrzymujemy się przy patrolu z bronią gotową do strzału, ale tu widzimy, że dowódca ma jeszcze radiostację. Po krótkiej wymianie zdań przez radio i informacji, udzielonej naszemu kierowcy wygląda na to, że w końcu trafimy do celu. I rzeczywiście tak się dzieje. Po 5-ciu minutach jesteśmy na starcie. Spotykamy grupę warszawską, okazuje się, że przeżyli identyczny horror z dojazdem.
Deponujemy torby i czekamy na start. Towarzyszy nam dyskotekowa muzyka arabska, słyszymy, jak piosenkarka co chwila wymienia słowa „maraton” i Beirut”. Potem dowiadujemy się, że to utwór, specjalnie skomponowany na okoliczność maratonu. Koło nas kolorowy tłumek biegaczek i biegaczy, Strzał startera i już jesteśmy na trasie. Nasi młodsi stażem biegowym koledzy biegają maraton trochę poniżej 5-ciu godzin, więc umawiamy się z Piotrem i Tomkiem, że będziemy im towarzyszyć przez cały bieg, może uda im się zrobić życiówki...
Trasa jest raczej płaska, biegniemy częściowo wybrzeżem, częściowo przez miasto, jedna z pętli prowadzi nas aż za rogatki. Pogoda dzisiaj w kratkę. Co jakiś czas łapie nas przelotny deszcz, ale nie jest zbyt intensywny i przy temperaturze około 18 stopni nie robi na nikim większego wrażenia.
Biegniemy wolno, w ciekawszych miejscach robimy fotki. Ponieważ utrzymujemy równe tempo, od około 15-go kilometra zaczynamy powoli wyprzedzać wolniejszych zawodników. Jest dużo biegaczy z egzotycznych krajów. Widzieliśmy biegaczy z Australii, Luxemburga, USA, Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Ukrainy. A przecież nie wszyscy biegną w strojach narodowych. Co jakiś czas grupy kibiców, które mijamy, biją brawo i krzyczą „bulunija! bulunija!”. To reakcja na napis „Polska” na naszych koszulkach.
Fot. 13. Shisha - Grzesiu zmienia węgielki na nowe, Tomek nie może się doczekać
Gdzieś po 30-tym kilometrze słyszymy z tyłu głośne „brawo, Polska!”. Odwracam się i pytam: jesteś z Polski? Ne, i sem Czech – słyszę odpowiedź. Za chwilę dowiaduję się, że to Jan Čížek – od 2006 roku Ambasador Nadzwyczajny i Pełnomocny Republiki Czeskiej w Libanie. A więc szycha. I całkowicie sam, bez obstawy. Rozmawiamy jakiś czas, mówi, że to jego pierwszy maraton. My stajemy chwilkę na punkcie z napojami, on biegnie dalej. Po kilku kilometrach dobiegamy do Jana, mówi, że jest „crazy”, że porwał się na coś takiego i zostaje z tyłu. Kończy maraton kilka minut po nas.
Na metę wbiegamy wszyscy razem, trzymając się za ręce i wzbudzając tym aplauz dużej grupy kibiców. Jeszcze tylko medale (bardzo dobrej jakości – jak na nieduży w sumie maraton), torba z koszulką i upominkami, pamiątkowe fotki i następny maraton przechodzi do historii.
W ocenie biegu należy wspomnieć również o bardzo dobrym logistycznym przygotowaniu trasy i pracy wolontariuszy na punktach odżywiania i odświeżania. Woda i Gatorade podawane w butelkach, ponadto banany i suszone daktyle. Każdy mógł pić i jeść do woli. Maraton ukończyło 352 biegaczy z 31 krajów. Wyniki Polaków podał wcześniej w newsie Krzysiu Bartkiewicz, więc nie będę ich tu powielał.
Przyjeżdżamy do hotelu, prysznic, krótki odpoczynek i ostatnie wyjście do miasta. Bo jutro rano, niestety, powrót do szarej, polskiej rzeczywistości. W pierwszej kolejności interesuje nas dobry, orientalny posiłek. Wybieramy orientalną knajpkę, serwującą miejscowe dania. Wybieramy pięknie wyglądające i – jak się za chwilę okazało – wspaniale smakujące dania mięsne (skomplikowane arabskie nazwy są nie do powtórzenia), popijamy miejscowym piwkiem (nic specjalnego...) i kierujemy się w stronę Corniche i Gołębich Skał.
Corniche to nadmorski deptak, będący popularnym miejscem spotkań mieszkańców Beirutu o każdej porze roku. Najpopularniejszy odcinek to aleja Corniche el-Manara, zwana też Paris Avenue. Są tu liczne kawiarnie, gdzie można wypić dobrą kawę, tradycyjną herbatę, zjeść słodki miejscowy specjał i wypalić nargilę ( o tym dalej...). Dochodzimy do miejsca, gdzie możemy zrobić sobie fotki na tle Gołębich Skał.
Skały Gołębie (arab. Rawsheh) to jeden z symboli Beirutu. Te dwie samotne skały, wyrastające wprost z morza, powstały w wyniku działań fal morskich, które przebiły je na wylot, tworząc w nich naturalne bramy. Jest akurat zachód słońca, więc fotki powinny wyjść niezłe. Wracając, „focimy” jaszcze wspaniały zachód słońca bez Skał Gołębich i wracamy do hotelu, bo jeszcze mamy jeden bardzo ważny punkt w programie – właśnie nargilę.
Najbliższa Shisha Cafe (lokal, gdzie można wypalić nargilę, znajduje się w naszym hotelu, więc nie musimy daleko szukać ;)))
Fot. 14. Beirut żegna nas przepięknym zachodem słońca
Nargilla lub shisha (wym. „szisza”), to bardzo popularna w krajach arabskich fajka wodna. Składa się z pojemnika na płyn, rurki na dym z ustnikiem i malutkiego „piecyka” na węgielki. Tytoń do nargilli wygląda jak miękka plastelina, bo jest bardzo wilgotny, i - jak się przekonaliśmy - smakuje wyśmienicie. Można wybrać różne smaki: wiśniowy, jabłkowy, grapefruitowy, pomarańczowy i wiele innych. Tytoń można nasączyć alkoholem (np. rumem) i wybrać różne dodatkowe „składniki”. My wybraliśmy tytoń bez nikotyny, o smaku jabłkowym, a jako dodatek kazaliśmy sobie [CENZURA ;)))].
Po półtoragodzinnej zabawie (jeden z nas w międzyczasie otrzymał ksywkę „Shisha-men”...) staliśmy się ekspertami w temacie obsługi sziszy i wspólnie skonkludowaliśmy, iż koniecznie powinniśmy zrobić sobie takie „śniadanko” przed maratonem. Wtedy na trasie byłyby nie dwie życiówki, ale pięć ;))) W końcu szisza, piwko i świadomość, że jutro musimy wstać o czwartej zrobiły swoje i idziemy lulu.
Tak zakończył się nasz krótki pobyt na Bliskim Wschodzie, ale nie dla wszystkich, bo Tomek i Bartek, którzy mieli jeszcze trochę urlopu, wpadli jeszcze na trzy dni do Damaszku. W tym roku pozostało jeszcze tylko roztrenowanie, ale już w lutym następny ciekawy wyjazd, o którym, być może, również uda się napisać parę słów.
I jeszcze uwaga na koniec. Za kurs na lotnisko (przypadkowa taksówka, złapana przez nas przed hotelem) zapłaciliśmy 12 $... To 5 razy mniej, niż w poprzednią stronę, gdy taksówkę zamawiał nam hotel. Wnioski?
1. Nawet dość doświadczeni podróżnicy czasami „dają ciała”...
2. W takiej sytuacji zawsze powinno się wcześniej spytać kierowcy o cenę (oczywiście należy mieć rozeznanie, co do faktycznej ceny – w tym przypadku nie więcej niż 15 $) i negocjować lub zrezygnować z usług naciągacza.
Dla zainteresowanych poniżej kilka ciekawych linków do materiałów filmowych z YouTube, pozwalających zobaczyć troszkę więcej, niż widać na fotkach :)))
Beirut, Liban
Jeita Grotto
Shisha
Shisha
(Uwaga: oglądanie tego filmu wymaga najczęściej zarejestrowania się w serwisie YouTube, lub w Google :))) )
|