Część pierwsza - przygotowania.
Pora przedstawić kogoś, kto jest naszym najlepszym polskim ironmanem. Nie patrząc na zasługi, patrząc na wynik sportowy, a ten wygląda imponująco.
Pragnę przedstawić relację niezwykle skromnego i pracowitego Roberta Stępniaka.
W następnej relacji pokażę plan treningowy, który pozwolił mi upowszechnić, aby każdy mógł zobaczyć jak trenuje mistrz "z naszego podwórka" i odnaleźć w tym inspirację oraz przedstawię relację z samych zawodów - Ironman w Zurichu.
Jak to mówią w reklamie: czytajcie "im226"!
Dzisiaj zapraszam do relacji z przygotowań.
Rok przerwy w treningach.
Sprawy zawodowe, organizacja zawodów w Borównie i kilka jeszcze innych rzeczy sprawiły, że w 2008 roku udało mi się potrenować tylko do lutego. Mógłbym jeszcze, jak to się potocznie mówi ,,rzeźbić” i trenować po łebkach ale po co? Robić coś byle jak, nie ma w przypadku sportu sensu. Przynajmniej dla mnie. Gdybym w innych dziedzinach życia, np. w biznesie był tak ambitny i solidny, jak w sporcie to Kulczyk, czy Solorz mogli by u mnie praktykować. Ale wróćmy do tematu.
Dzięki przychylności niebios wszystkie priorytetowe sprawy związane z sezonem 2008 udało się pomyślnie zamknąć i od grudnia mogłem z czystym sumieniem ruszyć do boju. Do mojego ulubionego stylu życia, który dostarcza mi tyle satysfakcji i radości, że nie jestem w stanie tego opisać.
Pierwszy dzień ostatniego miesiąca w roku był punktem wyjścia. Koniec z drinkami, piwem, wieczornym oglądaniem filmów, kasynem i innymi uciechami. Włączam wariant pokutniczo ascetyczny. Spanie o 22.00 pobudka o 5.30. I tak przez pięć dni w tygodniu. W sobotę i niedzielę leniuchowanie do 7.30, maksymalnie 8.00.
Plany treningowe układałem w mezocyklach sześciotygodniowych. Trochę je ewentualnie później modyfikowałem. Grudzień to miesiąc wprowadzający. Bez olbrzymich dawek kilometrażowych i oczywiście bardzo spokojnie. Tylko "tlen". Nawet podbiegi i podjazdy robiłem bardzo spokojnie, żeby się przypadkiem nie zmęczyć i za bardzo nie spocić.
Na tym pierwszym etapie w skali miesiąca udało mi się przepłynąć 56,6 km, przejechać na rowerze 800 km i przebiec 250 km. W tygodniu wypadało po pięć jednostek pływania, cztery, do pięciu jednostek kolarskich i tyle samo biegowych.
Dodatkowo raz w tygodniu obowiązkowo zaliczałem siłownię. Taki trening stricte ogólnorozwojowy, z uwzględnieniem wszystkich partii mięśniowych, najczęściej zaraz po basenie. Serie na górne partie przeplatałem z partiami dolnymi, a na koniec mięśnie brzucha i grzbietu. Brzuch i grzbiet starałem się zresztą dodatkowo katować każdego dnia.
W połowie stycznia zmieniałem plany. Kolejny mezocykl. Dłuższe treningi, więcej siły (wiosła (tzw. łapki - przyp. DS) na pływalni, spokojne podjazdy na rowerze, cross pasywny w bieganiu). Siłownia klasyczna też pozostawała. Corocznie cały ten cykl nieco mi zaburzał wyjazd z pracy na obóz narciarski do Bukowiny.
Poza obowiązkowymi nartami i snowboardem koncentrowałem się głównie na treningach biegowych i rowerowych. Basen ewentualnie co trzeci dzień, o ile w COS-ie w Zakopcu było wolne miejsce. Nowy Aquapark w Bukowinie nie dawał bowiem możliwości na normalny trening.
Przy takiej olbrzymiej inwestycji nikt z inwestorów nie wpadł bowiem na pomysł aby zrobić kilka torów dla ludzi, którzy nie tylko lubią pławić się w termach i zjeżdżać w rynnie ale mają ochotę zwyczajnie popływać.
Zresztą mój pobyt zatytułowany "Bukowina Tatrzańska 2009” nie należał do najlepszych. Najpierw lekkie zaziębienie. Dla świętego spokoju przeleżałem jeden dzień w łóżku.
Niby przeszło. Poczułem się na tyle mocny, że następnego dnia w niedzielę, pół dnia jeździłem ostro na nartach (no nie szło się oprzeć, lekki mrozik, bezchmurne niebo, i górka przygotowana ratrakiem na tzw. "sztruksik”), a po południu 28 km wybiegania po terenie co tu dużo mówić nie płaskim (Bukowina, Jurgów, Łysa Polana, Bukowina – polecam!). No i wieczorem było jeszcze prawie wszystko o.k. Gorzej na drugi dzień. Umierałem.
Cudem dotrwałem do końca obozu, a potem ... leżałem jeszcze w domowych pieleszach przez ponad tydzień! No, ale tak to już jest u dziadków po czterdziestce. Myślałem, że będę wyjątkiem ale nie byłem. Znajomy na moje rozterki zdrowotne powiedział tak: - Długo przechodziłeś przeziębienie? No to już się z tym teraz pogódź, bo tak będzie zawsze. Bardzo śmieszne!
Po takim okresie kiedy nie możesz trenować i potrzebujesz znowu kilku dni aby organizm wszedł na normalne obroty kilkakrotnie zadawałem sobie pytanie, czy aby ten pomysł ze startem w Zurichu nie zakończy się spektakularną porażką?
I na dobitkę, po powrocie na jednym z treningów rowerowych spotkałem Sylwka Szmyda, najlepszego obecnie polskiego kolarza jeżdżącego w zawodowym peletonie. Dla niego domyślam się, że to był zwykły rozjazd ale ja ledwo nadążałem. Gdybym miał chociaż szansę wskoczyć mu na "koło” to by nie było problemu. Ale nie, jechaliśmy obok siebie i gadaliśmy. No może ja za bardzo rozmowny to nie byłem i ograniczałem się do krótkich odpowiedzi starając się ukryć w głosie coraz większą zadyszkę.
Realizacja treningów w tym drugim okresie przygotowań zmieniła się głównie pod kątem ilości "przetrenowanych kilometrów” (w całym mezocyklu - pływanie: 80 km, rower: 1100 km ,bieg: 450 km). Intensywność wzrosła niewiele.
Kolejny etap, to już nieco większe podkręcanie tempa (m. in. II zakresy intensywności, biegi z narastającą prędkością) z zachowaniem dotychczasowego kilometraża, a nawet z jego wzrostem (głównie na rowerze).
Wprowadzenie drugiego zakresu to dla mnie bardzo ważna sprawa. Po tych treningach widać też, jak się przepracowało miniony kwartał. Zwłaszcza w bieganiu, gdzie warunki pogodowe nie mają takiego wpływu na przebieg zajęć.
Na rowerze drugi zakres realizowałem stosując raczej te same ilości przejechanych kilometrów (od 40 do 70), w bieganiu natomiast z każdym treningiem zwiększałem ilość przebiegniętych kilometrów w WB2 o dwa (np. trening w jednym tygodniu 12 km WB2, w następnym 14 km itd.). Maksymalnie 18 km. Lubiłem tę formę wysiłku i zawsze miałem po jej zrealizowaniu dużo wewnętrznej satysfakcji.
Oczywiście na pływalni tempo też wzrosło, ale mam tę świadomość, że pływaka ze mnie się już nie zrobi. Trenując swego czasu pod okiem trenera Borowicza, wychowanka takiej gwiazdy naszego pływania, jak Alicja Pęczak zdałem sobie sprawę ile trzeba włożyć pracy i ile mnie to kosztowało aby na 400 lub 1500 m urwać kilka sekund. Na szczęście w Ironmanie pływanie nie jest aż tak istotne. No, ale za to o sprincie i olimpijce to tacy goście jak ja mogą naprawdę zapomnieć albo traktować je jako przerywniki i przetarcia przed głównym startem.
Przepływane, przejechane i przebiegnięte kilometry w tym okresie przygotowawczym wyglądały następująco: pływanie: 100 km, rower: 1700 km, bieg: 520 km.
Trzy pierwsze etapy miałem już za sobą i dzięki Bogu odbyły się one bezproblemowo (z wyjątkiem wspomnianego powyżej przeziębienia na żadne inne dolegliwości nie mogłem się uskarżać, no może jeszcze tylko na bardzo niski poziom hemoglobiny i hematokrytu). Tak więc do najtrudniejszego, czwartego mezocyklu, przystąpiłem można powiedzieć w pełni sił. Na samo wspomnienie tego okresu mam ciarki na plecach. Nie było tam bowiem już miejsca na zabawę i opier...lanie.
Chcąc później spijać śmietankę teraz trzeba było "upuścić nieco krwi”. Treningi tempowe, na zakładkę, mocne podjazdy pod różne kąty nachylenia trasy w seriach po dwadzieścia razy, to elementy bez których roczny plan treningowy nie ma sensu. Trochę odpuściłem z kilometrami (ale nie za wiele) kosztem intensywności wykonywanych ćwiczeń. Nadzieja jaka mi wówczas przyświecała sprowadzała się do stwierdzenia, że potem będzie już tylko lżej i że za chwilę pojawią się pierwsze kontrolne starty.
No i z końcem maja nadszedł ten długo wyczekiwany okres bezpośredniego przygotowania startowego. Bardzo ograniczałem w nim intensywność w tygodniu, realizując najwyżej elementy drugiego zakresu ale za to starałem się w każdy weekend startować kontrolnie w wyścigach kolarskich lub w biegach ulicznych. W planach miałem także duathlon, ale coś, nie pamiętam już co, pokrzyżowało mi plany.
Pierwszy start w tym okresie miałem 30 maja. "Dyszka” w Kowalewie Pomorskim na atestowanej trasie w deszczu. Czas - 34:41. Całkiem nieźle. Planowałem złamać 35 minut i się udało.
Z nastaniem dni czerwcowych i pojawieniem się pierwszych zawodów triathlonowych próbuję swoich sił na różnego rodzaju dystansach z crossduathlonem włącznie. Przyznam się, że w crossduathlonie startowałem w po raz pierwszy i bardzo mile to wspominam. Zawsze jakaś odmiana i nowe doświadczenie.
Również po raz pierwszy w życiu przyszło mi się zmierzyć z dystansem 70.3. I co tu dużo mówić, piąte miejsce na Mistrzostwach Polski dla czterdziestoletniego dziadziusia było super nagrodą.
I na deser pokonanie na ostatnich kilometrach Darka Czyżowicza, ikonę polskiego triathlonu było wisienką na torcie.
Docelowy start w pierwszej części sezonu przypadał na dzień 12 lipca (oczywiście planowałem jeszcze jeden występ na Hawajach ale życie, czytaj: finanse) nieco te plany skorygowały.
|