Przygotowania do maratonu w Lęborku zaczęły się u mnie praktycznie zaraz po Dębnie. Nie ma co ukrywać – pomimo, iż poprawiłem wówczas swój najlepszy czas o niespełna pół minuty, byłem trochę zawiedziony. Głównie tym, że znowu spotkałem ścianę i dotarłem do mety w kiepskim stanie. Dlatego wywnioskowałem, że jednak brak mi odpowiedniego kilometrażu i muszę coś z tym zrobić ;)
Takiego miesiąca jak maj nie miałem jeszcze nigdy. Siedem startów w zawodach plus 6-dniowa sztafeta w ramach akcji Polska Biega. W sumie 13 dni startowych i prawie 240 km w nich poczynione. A do tego jeszcze oczywiście treningi. Często po dwa razy dziennie. Ech, to poranne wstawanie o szóstej, poezja! ;) W pierwszą niedzielę czerwca, będąc na firmowym pikniku w Nieporęcie, zrobiłem sobie 30-kilometrowe wybieganie. A tydzień później szybki start w Półmaratonie Słowaka w Grodzisku. Wszystko to dla tego najważniejszego, dla tego big-one!
Najpierw Elbląg
Na piątek wziąłem sobie urlop. Postanowiłem, że pojadę do Lęborka wcześniej, by odpocząć po długiej podróży, a i trochę sobie poleżeć na plaży w pobliskiej Łebie :) Jeszcze kilka dni wcześniej na wyjazd zdecydowana była moja rodzina, ale w ostatniej chwili jednak się wycofała i wyszło, że pojadę sam. Ale wiadomo jak to jest samemu – nudno. Pytam więc Tomka, z którym ostatnio często trenujemy wspólnie i na zawody jeździmy, czy nie chciałby na wycieczkę pojechać. Ten stawia warunek – pojadę, ale najpierw jedziemy do Elbląga, gdzie w sobotę odbędzie się pierwsza edycja Biegu Piekarczyka. Zgadzam się od razu :) To będą moje pierwsze zawody, gdzie nie wystartuję, a będę kibicem. W ostatniej chwili decyduje się pojechać z nami również Marysieńka, która miała jechać w sobotę, ale wiadomo jak to jest, jak się biegowy niepokój zasieje ;)
Wyjechaliśmy ok. południa. Dotarliśmy na miejsce pod wieczór. Ależ jest wielki ten nasz kraj jak nie ma autostrad. W sobotę 8-kilometrowy poranny trening po pagórkach elbląskich, a zaraz potem zmierzamy do centrum, zarejestrować Tomusia do zawodów. A zawody te były zgoła inne od znanych mi miejskich biegów, do których zdążyłem już przywyknąć. Po pierwsze – 7 pętli po ok. 1.400 m każda (kobiety miały 3 pętle do pokonania), po drugie – 90% nawierzchni to kostka brukowa, zmora biegaczy, po trzecie – trasa zabezpieczona barierkami i taśmami tak, że jedyne co mi od razu na myśl przyszło to to, że za biegaczami pewnie jakiego byka puszczą, po czwarte – bieg prowadzony był momentami wąskimi na metr przesmykami i bramami (pewnie po to, by zgubić byka?), po piąte – zamiast numerów startowych zawodnicy byli ubierani w specjalne koszulki startowe z nadrukowanymi numerami oraz dostawali chipa zakładanego za pomocą opaski z rzepem na nogę… Faaaajnie!!! :)
Wkrótce spotkaliśmy naszych teamowych przyjaciół – Grażynkę W. i Gulunka. Przeszliśmy sobie wspólnie całą trasę przyglądając się uważnie każdej nierówności (no prawie każdej ;). Kątem oka spostrzegłem, że coś Marysieńkę męczy. „Zastanawiasz się, czy pobiec?” pytam. Nie musiałem pytać ;) Sam wiem jak to ciężko jest być i nie wystartować. Jednak kobiety mają tylko 3 pętelki i… na 10 minut przed startem Marysia krzyczy „biegnę” i zapisuje się jako ostatnia z numerem 107. Szalona, na dzień przed maratonem… po kostce brukowej… :)
Przed samym startem dostaję instrukcję od Tomka po której stronie mam podawać wodę, a od Marysi prośbę by liczyć ile zawodniczek jest przed nią. Rety, nie wiem czemu, ale okropnie się stresuję. Już dawno nie byłem taki podekscytowany. Czy dam radę robić zdjęcia, podawać wodę i liczyć dziewczyny… Czy czegoś nie pokręcę? Chyba wolałbym też pobiec. W końcu ruszają… Zaraz potem lecę z plecakiem i aparatem znaleźć dobre miejsce. Po kilku minutach pojawiają się znowu już po pierwszej pętli. Oglądam każdego biegacza od góry do dołu – chłopczyk czy dziewczynka? Chłopczyk, chłopczyk, chłopczyk… Marysia… Aaaaa!!! Jest pierwsza! (się nie pomylę w liczeniu ;). Dwadzieścia metrów za nią pierwsza konkurentka. Po drugim okrążeniu przewaga wzrasta do ponad stu metrów. Marysia pewnie gna po zwycięstwo. A ja latam jak szalony z aparatem i plecakiem pomiędzy jedną stroną pętli a drugą (niczym w jakimś biegu towarzyszącym?). Ani się człek obejrzał Marysia dobiegła do mety. Wygrała, a jakże! Z uśmiechem od ucha do ucha. Cała Marysia ;)
Wkrótce wspólnie poszliśmy dopingować Tomka, który dawał z siebie co miał najlepszego. Ale pomimo wysiłku i zmęczenia, za każdym razem jak nas mijał robił pięknego rogala do kamery. Ech, Tomuś ;)
Zaraz po dekoracji i zakończeniu zawodów, wsiedliśmy do autka i obraliśmy kierunek na Lębork. Jechaliśmy m.in. przez Gdańsk, w którym nigdy jeszcze nie byłem. Ależ piękne jest to miasto! Niestety było też i trochę korków, ale gdzie ich nie ma w takich aglomeracjach?
Rejestracja – znowu mam nr 69!!!
W Lęborku od razu udajemy się do Biura Maratonu. Trwa tu już niemały ruch, mimo sobotniego popołudnia. Najpierw wypisanie karty, potem… do lekarza! Rety, na samą myśl o doktorze ciśnienie mi podskoczyło. A jeszcze okazało się, że to była pani doktór. I co zrobiła? Zmierzyła ciśnienie. O cholerka 140 na coś tam… ale przeszedłem ;) Uff… Idę po numer i… 69 – dokładnie taki sam, jaki miałem w Dębnie!!! Ale jajca! :) Pytamy o noclegi i dostajemy namiary na pobliski internat, gdzie za symboliczną opłatą się lokujemy. Zostawiamy bagaże i ruszamy do Łeby przywitać się z morzem ;) Po drodze zatrzymujemy się w jakiejś tawernie, gdzie serwują nam niedogotowany makaron.
Chwilę spacerujemy po plaży i moczymy nogi w chłodnym Bałtyku. Temperatura wody +14°C. Nie widać kąpiących się. Obiecujemy sobie przyjechać tu po maratonie, a Marysia zarzeka się, że z przyjemnością odda się wówczas pływanku – brrrr…
Poziom stresu = 0
Cholera, co jest grane? W ogóle się nie denerwuję! Coś chyba ze mną jest nie tak? Wieczorem robimy przygotowania do startu. Decydujemy się w czym pobiec, jakie buty założyć (wziąłem 3 pary, a i tak padło na te co zwykle), przypinamy numery startowe… Popijamy drinka, żartujemy, śmiejemy się… A stresu jak nie było tak nie ma. Noc też minęła w miarę spokojnie. Były małe przebudzenia. Ale nadal zero myślenia o biegu.
Start
Niedziela rano. Budzę się przed szóstą. Otwieram jedno oko – niebo błękitne i bezchmurne. Otwieram drugie – liście na drzewach nieruchome, ani drgną. Czyli nie ma wiatru. Jest cicho. Ale nie długo cisza trwa. Słychać jak maratończycy powoli budzą się ze snu ;) Najlepsze odgłosy dochodzą z toalety ;) Zaczyna się. Jemy lekkie śniadanie. Sprawdzone już bułki z miodem. Dziwne, nie przepadam za bułkami, ale przed maratonem smakują mi wyśmienicie. Potem poranna kawusia (też na co dzień rano nie pijam). I… zaczyna nas łapać wreszcie mały stresik. Z każdą chwilą narasta. Dopiero co śmialiśmy się z odgłosów w toalecie. Teraz sami dołączamy do „orkiestry” ;)
W końcu wychodzimy na start. Lekki truchcik i stres mija jak ręką odjął. Robię kilka przebieżek, by się rozruszać. Dochodzi 8:50. Spiker zaprasza zawodników na metę, która znajduje się ok. 200 metrów od startu. Następuje uroczyste otwarcie 18. Międzynarodowego Maratonu Ekologicznego pamięci Tomasza Hopfera Lębork 2009. Zostaje odegrany hymn państwowy, po czym 212 zawodników robi start honorowy i rusza do linii startu ostrego. Punktualnie o 9-tej strzał z pistoletu daje nam znak do biegu.
Do półmetka
Po ok. trzech kilometrach wzajemnych „przepychanek” zaczyna się w końcu klarować nam mała kilkuosobowa grupka, którą podążamy razem przez jakiś czas. Niekwestionowanym „szefem” jest w niej Marysieńka, która zgodziła się poprowadzić mnie w tempie 4:36 min/km, czyli na wynik w okolicach 3 godz. 15 min. Rety, założenia dla mnie nieco abstrakcyjne! Przecież to o całe dwie minuty szybciej niż w Dębnie, gdzie trasa była o wiele łatwiejsza a i pogoda łaskawsza. Ale nic nie mówię. Nie wiem czemu jestem spokojny i nie myślę o czasie. O czasie myśli Marysia :) A robi to w iście mistrzowski sposób. Żadna sekundka jej nie umknie. A ile sobie pożartuje przy tym?
Trasa jest przepiękna. Cudowne panoramy. Pofałdowany teren. Wciąż albo biegniemy pod górkę, albo z górki. Biegnąc idealnie równym tempem „połykamy” co jakiś czas kolejnych biegaczy, którzy zbyt ostro wystartowali, a teraz zwolnili. Przez chwilę dołączają do naszego „wagonika”, by w końcu zostać z tyłu. Co odważniejsi decydują się przyśpieszyć, bo wydaje im się, że biegniemy za wolno. Błąd. Wszystkich ich potem dogonimy… Teraz jak sobie to przypominam, to wydaje mi się to niewiarygodne. A jednak!
Biegnie mi się rewelacyjnie. Czuję powera. Ale nie poddaję się emocjom i ślepo wierzę Marysi, że wie co robi. Co pewien czas, zwłaszcza przy fotoreporterach, musi mnie jednak strofować bym nie przyśpieszał. Co ja na to poradzę, że kogut się we mnie odzywa jak mnie fotografują, albo co insze się na trasie pojawi w spódniczce ;)
Do mety
Na 23 kilometrze, na podbiegu nagle mam atak kolki. Bardzo silny, pod prawym żebrem. Nie mogę wręcz złapać oddechu, w oczach mam gwiazdy. Znacznie zwalniam, za co dostaję tak na ucho od Zajączka, że aż się kolka przestraszyła i jakoś przeszła ;) Pagórki teraz stają się coraz bardziej pagórkowate i to nie tylko dlatego, że ileś tam już mamy w nogach. One naprawdę są zarąbiste! A do tego jest bardzo ciepło. Niby jak się biegnie to trochę wiaterku się robi, ale… Dobrze, że co kilka kilometrów są punkty odświeżania z gąbkami. Bez nich byłoby nie do zniesienia. Nie wiedzieć czemu na jednym z nich dostajemy wyciśnięte, zupełnie suche gąbki. Gościu zamaczał gąbkę w wodzie, następnie łapką jak bochenek wyciskał ją do sucha i podawał… Przed każdym następnym punktem darliśmy się już z daleka: „nie wyciśnięta!!!”.
Po 30-tym kilometrze zaczynają się ostatnie podbiegi. To znaczy każdy jest ostatni. A za nim jeszcze jeden ostatni. Jakoś cudem udaje mi się je przeżyć ;) W końcu słyszę od Marysi „teraz już cały czas z górki”. I czuję, że mi Zajączek przyśpiesza! Ale nic. Udaję, że nie czuję. Ale udawanie mi nie wyszło, bo… kurna czułem! I ni w cholerę nie mogłem tak samo. Jak ona to robi? Po pewnym czasie zaczynam zostawać dwa, trzy metry z tyłu… Marysia pewnie ma ubaw po pachy, a ja tu z koguta próbuję strusia wystrugać i nic! Zajączek zaczyna uskuteczniać metodę kija i marchewki w jednym. Przebiegając obok większych grup kibiców woła do mnie: „Dawaj Darek, dawaj!!!”. No tak, upokorzyć mnie chce. Nu pagadi!!! Dziwne to uczucie jak głowa czuje, że moc jest, a nogi nie słuchają. Ale widać jeszcze wiele się muszę nauczyć. Oj wiele!!!
Finisz
Niemal do samej już mety walczyłem ze sobą biegnąc kilka metrów za swoim Zajączkiem. Potem dowiedziałem się, że to był taki chytry plan, by mnie do walki zmusić ;) I powiem tak – cieszę się :) Cieszę się, bo plan się powiódł. Mimo wszystko nie byłem za bardzo zmęczony. Nie potrafiłem tylko zapanować nad nogami, które nie chciały tak przebierać, jakbym chciał. Poza tym czułem się świetnie. Na 40-tym kilometrze i ostatnim punkcie z wodą usłyszałem jak kibicują Marysi: „Brawo! Jest pani trzecia!”. Przypomniałem sobie Jastrzębie Zdrój, gdzie podczas sztafety Polska Biega przymierzałem spódniczkę biegową marki Puma ;) Dlaczego jej dzisiaj nie włożyłem – byłbym czwarta!? :)
Na przedostatnim kilometrze słyszę taki mniej więcej dialog kibiców po przebiegnięciu Marysieńki: – „Stachu, słyszałeś? To babcia biegła!!!”, – „No widzisz! A ty jak wyglądasz! Wzięłabyś się za siebie!” padła odpowiedź ;)
Wreszcie kończę 42-gi kilometr. Ostatnia prosta do mety. Owacja kibiców. Nie wiem czemu zaczynam się uśmiechać. Nie mogę się powstrzymać. Normalnie się śmieję, tak zupełnie naturalnie. Na zegarze widzę 3:13:… sekund nie pamiętam. Przekraczam linię mety 17 sekund po Marysi. Jestem… szczęśliwy. Autentycznie, niekłamanie szczęśliwy!!! Jakże warto było przebiec te kilometry, by móc się tak właśnie poczuć. Tego uczucia nic nie jest w stanie opisać, nic nie jest w stanie zastąpić. To trzeba przeżyć samemu! :) Wpadamy sobie z Marysią w ramiona. Dziękujemy za wspólny bieg. Ode mnie to szczególne podziękowania, bo jeszcze nikt nigdy nie prowadził mnie na maratonie od startu do mety. Taki luksus zdarza się wśród amatorów tylko szczęściarzom. I ja jestem szczęściarzem! :) Dzięki Marysiu raz jeszcze! Dzięki, dzięki, dzięki…
Uff… Ciężko jest ochłonąć po takich przeżyciach. Nawet teraz, kiedy to piszę dwa dni po nich, odczuwam podobnie :) Ech, życie jest piękne!!!
Duda obudź się!!! Ludzie czytają!!! OK. Tak na „trzeźwo” – czas podany na zegarze elektronicznym nieco kłamał i pokazywał o ok. pół minuty lepiej niż było faktycznie i jak pojawiło się w komunikacie końcowym. Ostatecznie mój czas brutto to 3:14:16, czyli o prawie 3 minuty lepiej niż w Dębnie! :)
Mój Zajączek zajął 3. miejsce w open i 1. w kat. wiekowej. O Cholerka, a może to ja byłem zającem? ŻARTOWAŁEM!!! :) Gratulacje Marysiu! Jesteś WIELKA!
Kąpiel w Bałtyku
Tak jak wcześniej planowaliśmy, po zakończeniu zawodów pojechaliśmy znowu do Łeby. Pierwszą rzeczą jaką Marysia zrobiła to oczywiście zanurzenie się w morzu. Była czerwona flaga. Zakaz kąpieli. Kiedy robiłem właśnie jej zdjęcia przybiegł ubrany od stóp do głowy ratownik (w kapturze) i zaczął krzyczeć, że nie wolno się kąpać. Uspokoiłem go mówiąc, że to Marysieńka. Powiedział „Skoro tak to OK. Byle nie za długo!”. ;)
Ja jakoś nie bardzo miałem odwagę wejść do wody. W końcu jej temperatura +14°C aż tak nie zachęcała. Jednak po kilkusetmetrowym pobieganiu brzegiem morza i ochlapaniu sporej rzeszy spacerowiczów, nie wypadało nie wejść ;) Woda była super!!!! Cieplutka i mokra! :)
To był wspaniały weekend! Nigdy go nie zapomnę! Powtórzę raz jeszcze to co powiedziałem w Dębnie – CUDOWNIE JEST BYĆ MARATOŃCZYKIEM!!!
Zdjęcia wykonał Tomek Kufel.
|