|
| morito Jacek Karczmitowicz zgierz Tygodnik Zgierski
Ostatnio zalogowany ---
|
|
| Przeczytano: 442/65456 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Walc na bałałajce | Autor: Jacek Karczmitowicz | Data : 2009-03-05 | Bieganie bywa magiczne i wie o tym każdy biegacz. Bo komu nie zdarzyło się przeżyć na trasie biegowej chwil z pogranicza magii i iluzji, chwil, które niekiedy zmieniają światopogląd a nawet życie.
Gdy tak myślę i wspominam magiczne chwile z biegowej przeszłości zawsze tęskno wspominam te z zimowych poranków, które upiększone są szadzią oblepiającą gałęzie i „Walcem na bałałajce” skrzypiącym spod zamarzniętego śniegu. Siedem lat temu Janek Goleń umieścił na tej stronie bardzo osobisty tekst pod tym właśnie tytułem i w nim znajduje się fragment, który doskonale opisuje urok porannego biegania w mroźny poranek:
„A na zewnątrz po prostu bajka. Dnieje, słońca jeszcze nie widać, wiatru nie ma, gałęzie krzewów gęsto obrośnięte lodowymi igiełkami, wszystko czyściutkie, bielutkie, ażurowe, nieruchome, puste. Pamiętacie film „Doktor Żywago” z Omarem Sharifem, ten fragment kiedy z piekła rewolucji wraca w środku zimy do bezludnego rodzinnego majątku gdzieś w zasypanej śniegiem Rosji? Wszystko wyglądało właśnie tak.
I ten piękny walc który przewija się przez cały film, grany na różnych instrumentach, czasem chyba na bałałajce.
W nosie mi zamarza ale po kilku minutach biegu wcale nie jest mi zimno. Żadnych samochodów na ulicach...”.
Zgierz nie jest tak uroczy jak Warykino, a w niedzielny wczesny poranek mróz był jakby mniej konkretny ale...
Wstałem dobrze przed szóstą rano. Miałem w planie dwa duże zadania: po pierwsze zaliczyć długi trening. Taki naprawdę długi. I po drugie wycieczka z córką do kina. O szóstej rano wbiegałem już do lasu. Dzień leniwie zwyciężał walkę z nocnymi ciemnościami i tu spotkała mnie niespodzianka. W tą noc nie byłem osamotnionym biegaczem w kompleksie leśnym nadleśnictwa Grotniki. Okazało się, że biegacze zgierscy zrobili sobie bieg „na azymut” zakończony około czwartej nad ranem przy ognisku z kiełbaskami i rozgrzewającą zupką.
Niestety na mnie czekał, jako punkt odżywiania, tylko sklep spożywczy, który miał być otwarty o 10 rano. Bajkowe krajobrazy upiększone, niczym tandetne ladschafty, umykającymi stadkami sarenek i dzików tak umiliły mi trasę, że kolejne miejscowości i siedliska mijały niczym w kalejdoskopie. Bieganie bez zegarka ma jednak sporą wadę. Dobiegając do sklepu okazało się, że jest zamknięty. Jednak przemykająca cyklistka poinformowała mnie, że sklep otwierany dziś jest „po mszy” czyli ... o 11-tej.
Miałem czekać 70 minut na mrozie? Zawinąłem się i na oparach napoju w butelce po 80 minutach wylądowałem w domu. Trening udał się połowicznie wyklepałem 40km z górką w niesamowitej scenerii, ładując akumulatory te biegowe oraz estetyczne na kolejne kilka tygodni zapowiadanych odwilży.
Shine on You Crazy Diamond
Przygoda ta rozpoczęła się od mojego złego znoszenia klimatyzacji. Jednak w przeciwieństwie do Prezesa, ja po prostu dostaje regularnej grypy z gorączką zbliżającą się do stany ścinania białka. Próbowaliście w takim stanie biegać? Nie jest to najmądrzejsze. Ja jednak odważyłem się wystartować w biegu na 100km.
Jeśli już przyjechałem do Biel to jak tu nie wystartować na koronnym dystansie? Pokombinowałem i nafaszerowany parafarmaceutykami przekonany argumentacją Prezesa, że resztę wypocę na trasie ruszyłem do rywalizacji. Entuzjazmu starczyło mi na niewiele ponad godzinę biegu. Dziś już nie wiem co mnie bardziej zniechęciło do biegania, czy wynik meczu Orłów Janasa z Ekwadorem, czy po prostu gorączka wróciła?
Tak czy inaczej po 17km zrobiłem to co wojska napoleońskie u bram Moskwy czyli obróciłem się o 180° i marszem wracałem do Biel. Po kilku kilometrach odniosłem wrażenie, że majaczę. Była godzina dobrze po pierwszej w nocy a ja słyszę gitarę Davida Gilmoura. Po prostu gorączka? Nie okazało się, że na tarasie siedzi sobie w fotelu bujanym Luzak.
W lewej dłoni trzyma kieliszek koniaku natomiast w prawej raczy się cygarem na którym bez wątpienia można znaleźć DNA kubańskich dziewcząt zwijających te cuda na swych nie mniej cudnych udach. Luzak się mnie zapytał czy przypadkiem nie zabłądziłem. Ja mu wytłumaczyłem przekrzykując muzykę co i jak. Jakież było moje zaskoczenie, gdy już po chwili Luzak przywitał mnie kieliszkiem cudownego koniaku. Za cygaro podziękowałem. Prośbę o coś do picia tak sobie zinterpretował, na pohybel mojej grypie.
Być może koniak nie jest tym czego najbardziej potrzebuje biegacz, jednak alkohol z aromatem desek pochodzących z 100-tu letniego dębu jest najprzyjemniejszym lekarstwem na dolegliwości grypowe. I tak sobie przysiadłem z Luzakiem na jego podwórku o godzinie 1 w nocy w odległej szwajcarskiej Jurze popijając VSOP Rémy Martin w oparach palących się całych liści kubańskiego tytoniu i słuchając hipnotycznego dźwięku gitary Gilmoura w życiowej formie. Pięknie było!
Śniadanie wśród orłów
Bardzo lubię Tatry Zachodnie, a do Zuberca mam stosunek bardzo osobisty. Tatry zachodnie doskonale nadają się do budowania wytrzymałości. Tutejsze szlaki wprost zachęcają do wycieczek biegowych, nawet kilkunastogodzinnych. Zuberec ma tą zaletę, że zawsze zakręcając ze szlaku na głównej grani na zachód do noclegu mamy maksymalnie 90 minut. Moja ulubiona trasa zaczyna się na Siwym Wierchu, z reguły krótko po świcie i wiedzie głównym grzebieniem do Wołowca a bywało, że kończyła się na Barańcu czy Otargańcach. Czysta rozkosz.
To było w moje urodziny. Wstałem przed piątą rano, wpakowałem do plecaka dwie butle wody, kilka „sojowych cukrowinek” jedną kanapkę z „wędzoną słoniną” i jednego „RED BULLA” i truchtem ruszyłem asfaltem do początku szlaku na Siwy Wierch. Potem już szlakiem ku szczytowi. Pierwszy punkt odżywiania zrobiłem sobie przed Salatynem, gdzie wciągnąłem kanapkę i dalej potruchtałem. Kanapkę przewidziałem właśnie na ten moment, bo potem rozpoczynają się odcinki, gdzie bieganie raczej jest niemożliwe i spokojnie żołądek może sobie ją strawić.
Przed wejściem na Hrubą Kopę zachciało mi się pić i pomyślałem o odrobinie słodyczy zawartej w „SOJOWEJ CUKROWINCE” zeszedłem trochą z szlaku i usiadłem na kamieniu rozkoszując się widokiem na WIELKI BARANIEC. Nagle kilka metrów obok mnie upadł krwawy kawał mięsa. Zdębiałem. Po chwili poczułem drganie powietrza i jego szum. Obok mięsa wylądował jego właściciel, orzeł.
Przez chwilę sobie się przyglądaliśmy, mnie opanowała taka głupia myśl, że ten ogromny ptak może zechcieć zamienić ten krwawy łach mięsa, który kiedyś był zającem /może świstakiem???/ na 70kg świeżego mięsa. Poczułem się trochę nieswojo w roli śniadania. Ze strachu różne głupoty przychodzą do głowy. Mi chyba też rozum odebrało, bo postanowiłem się podzielić z orłem ... batonikiem. A ten skubany do mnie podszedł i spróbował.
Karmiliście kiedyś orła na wolności?Wiem, że nie jest to mądre, ale wtedy nic mądrzejszego mi nie przyszło do głowy, ewentualne straszenie go uznałem za ryzykowne, mógł przecież zechcieć powalczyć o swoje mięsko. Po kilku kęsach SOJOWEJ CUKROWINKI ten olbrzymi ptak odwrócił się złapał mięcho i wzbił się w przestworza. Odleciał, gdzieś w kierunku jagodników na Barańcu. Potem już schodząc z Ostrego Rochacza odniosłem wrażenie, że krąży nad moją głową. Ale może to tylko wrażenie?
Rainbow
Minioną jesień spędziłem w uroczym kurorcie w sercu uroczych gór. Choć wysokości nie były porażające nie brakowało tam skalnych urwisk i przeuroczych tras biegowych.
Każdy weekend przeznaczałem na wycieczkę biegową po okolicznych wzgórzach. Jedna z tras przypadła mi wyjątkowo do gustu.
Czy zdarzyło wam się w czasie jednego biegu „zaliczyć” wszystkie pory roku?
Wstałem około szóstej rano. Po lekkim śniadaniu i napełnieniu bukłaka. Ruszyłem w drogę. Żona mi się zbuntowała bo w taką pogodę to woli sobie pospać i później pójść na trening. A pogoda była po prostu psia.
Początkowe 8 kilometrów to bieg mało uczęszczaną drogą asfaltową, która skokami wznosiła się w górę. wg znaków drogowych nachylenie dochodziło do 18%.
Potem zakręciłem już na wrzosowe łąki. Potem leśna droga w błocie po kolana i ukazał się cel mojej wycieczki. W śniegu wygląda On wyjątkowo pięknie.
Wbrew pozorom na szczyt wiedzie dość wygodna ścieżka. Jednak, żeby tam wbiec trzeba się naprawdę na machać. Wbiegnięcie na szczyt bez zatrzymywania to była taka moja mała wojna ze sobą. W tym dniu ją wygrałem. Faktem jest zatrzymałem się raz ale po wywinięciu orła, więc to się nie liczy;-)
Na szczycie widok na całą okolicę. I wyjątkowo w tym dniu bonus dodatkowy – nieograniczona widoczność.
Dalsza trasa wiodła do zbiorników retencyjnych. PO wspięciu się na otaczające je wzgórza stanąłem na granicy dwóch pór roku>
Oto wzgórze w zimowej scenerii:
I zbiorniki retencyjne skąpane w jesiennym słońcu:
Dla takich chwil i takich widoków warto biegać.
Czy to jedyne czary z tras biegowych? Nie. Czy mogą was takie spotkać? Tak! Tylko wystarczy poczekać, zaczaić się ... w biegu;-)
|
| | Autor: Tom, 2009-03-05, 14:54 napisał/-a: Wspaniałe przeżycia i z przyjemnością przeczytałem ten artykuł. | | | Autor: Admin, 2009-03-05, 15:08 napisał/-a: Morito - jak zwykle Magia... | | | Autor: agnieszka_, 2009-03-05, 15:17 napisał/-a: Dzięki za ten artykuł, niezwykła lektura. | | | Autor: marysieńka, 2009-03-05, 15:35 napisał/-a: SUPER...PO PROSTU SUPER!!!! | | | Autor: Grażyna W., 2009-03-05, 15:52 napisał/-a: Jacku, Ty to potrafisz zaczarować, oczarować i zachwycić... | | | Autor: jusmar, 2009-03-06, 11:24 napisał/-a: Kapitalna opowieść. Aż człowiek chce wyjechać w siną dal pobiegać!!! | | | Autor: Wojtek_T, 2009-03-07, 14:43 napisał/-a: Jestem pod wrażeniem, pięknie się to czytało i oglądało. Z tego co widać warto brać za każdym razem ze sobą aparat i robić zdjęcia z wycieczek biegowych. Brawa dla autora za ciekawy artykuł. | | | Autor: BaskaK, 2009-03-09, 14:23 napisał/-a: A ja tam byłam;-) | |
|
| |
|