Start w Sochaczewie zaplanowałem z myślą przeprowadzenia sprawdzianu przez startem w XXX Maratonie Warszawskim. Jak zaplanowałem, tak zrobiłem i pomimo niesprzyjających warunków pogodowych (w zasadzie sprzyjających jedynie do wylegiwania się na plaży, ale niesprzyjających dla długich dystansów), w niedzielę 7 września wybrałem się do niezbyt odległego Sochaczewa.
Po przybyciu na miejsce, moje plany musiałem zdecydowanie zweryfikować, bo warunki pogodowe były takie, że osiągnięciem okazało się ukończenie tego półmaratonu. Z nieba lał się żar (termometr w samochodzie na słońcu pokazał 35 stopni), a zbliżający się front powietrzny pchał to gorące powietrze z zachodu, była duchota i jednocześnie silne podmuchy wiatru na niektórych odcinkach trasy. To, że będą ciężkie warunki, to się spodziewałem, bo w Sochaczewie, ponoć zawsze jest ciężko, ale żeby aż tak, to jeszcze tego nie było, jak mówili najstarsi bywalcy z Sochaczewa.
Na dodatek, ten półmaraton, przez cały dystans lekko się wspina i posiada jeden poważniejszy podbieg na 18 km. Podbiegi na 18 km nigdy nie są witane z entuzjazmem! To wszystko powoduje, że ten półmaraton generalnie jest wymagający i trudny do pokonania, pomimo, że pierwotnie nie sprawia takiego wrażenia. A ponieważ start ostry był dopiero o g.13, to słońce już było w zenicie i niewielkie fragmenty leśne nie pozwalały uciec od wszechobecnego upału. Poza tym formuła tego biegu jest taka, że po oficjalnym otwarciu biegu na stadionie w asyście orkiestry dętej i po odegraniu hymnu państwowego, następnie po przebiegnięciu jednego okrążenia w koszulkach sponsora (każdy otrzymał w pakiecie startowym) organizatorzy wywożą wszystkich biegaczy 20 km za Sochaczew i trzeba wrócić „do domu” biegiem! W tym roku liczna uczestników przekroczyła 200 wraz z zawodnikami na wózkach.
Czyli, najpierw w autokarze, czytaj w piekarniku, 20 km na stojaka (w moim przypadku) ociekając z potu i później 21 km, też na własnych nogach po gorącym asfalcie. Piekło z góry i z dołu, czyli, jak w zaawansowanej technologicznie kuchni elektrycznej z termoobiegiem, do opiekania kurczaka lub wypieku ciast.
Jadąc na miejsce startu, kolumna autokarów zatrzymała się przy moście na Bzurze, w miejscu upamiętniającym walki i przedstawiciele biegaczy złożyli wiązanką kwiatów.
Start był w miejscowości Kamion, nieopodal kościoła. Ponieważ akurat skończyła się suma, to miejscowy proboszcz dopełnił przed startem obowiązku i poświęcił startujących, co w tych okolicznościach pogodowych mogło mieć, tak sądzę, niebagatelne znaczenie i pozwoliło przetrwać tą swoistą golgotę.
Żarty, żartami, ale faktycznie było ciężko. Ale na szczęście miejscowa ludność już nie pierwszy raz oglądała zmagających się z dystansem i z upałem biegaczy i wiedziała jak ulżyć w tej niedoli. Miejscowi ludzie wystawili na drogę stoły z wiadrami z wodą ze studni i już było więcej okazji do ochłody. Mnie postawiła na nogi kwaterka zimnej wody ze studni, wylana na głowę, na 12 km. Później jeszcze było przebiegnięcie przez ścianę wody, którą zrobił jeden z mieszkańców, bo zamiast podlewać ogródek, postawił wąż pionowo i można był się dodatkowo schłodzić. Organizatorzy też zadbali o startujących, bo były trzy punkty z wodą i z ćwiartkami pomarańczy, a na mecie każdy dostał półtora litrową butelkę wody mineralnej.
Dzięki tym wszystkim zabiegom chłodzącym dobiegłem do mety w czasie 1:56:04 (mieszcząc się w pierwszej setce uczestników), co jest dosyć słabym wynikiem jak na półmaraton, w moim wykonaniu, i nie daje mi odpowiedzi na pytanie, w jakim jestem stanie przez maratonem. Z drugiej jednak strony, średnia 5:35 na kilometr, na całym dystansie, to jest to, co chciałbym osiągnąć w Warszawie i byłbym bardzo zadowolony. Poza tym mam przekonanie, że przy sprzyjających warunkach, mógłbym z tego wyniku urwać kilka minut. Nie mniej jednak, wolałbym uniknąć takich warunków atmosferycznych i pójdę dać na mszę, aby warunki pogodowe były bardziej sprzyjające dla biegaczy podczas 30 Maratonu Warszawskiego.
Na mecie był piękny (jak zawsze tutaj) medal, specjalnie bity z okazji półmaratonu, grochówka wojskowa, opieka medyczna (byli zawodnicy, którzy dali z siebie wszystko i faktycznie potrzebowali pomocy medycznej) i natryski z gorącą wodą. Chociaż tym razem, kąpiel w chłodnej wodzie, była jak najbardziej wskazana.
W tym miejscu pragnę złożyć podziękowania organizatorom za wkład pracy i troskę o biegaczy, jaki włożyli w zorganizowanie tego półmaratonu.
Na uwagę zasługuje jeszcze jeden fakt. W zeszłym roku podczas wymierzania trasy, w wieku 72 lat zmarł Jan Cebrzyński - pomysłodawca i organizator Półmaratonu Szlakiem Walk nad Bzurą. Uczestnicy tegorocznej edycji otrzymali medale z wizerunkiem Pana Jana, tym samym oddając Cześć Jemu i Jego Rodzinie obecnej na oficjalnym otwarciu półmaratonu.
Podsumowując, każdy, kto chce się sprawdzić w ciężkich warunkach i na pozornie łatwej, ale trudnej trasie półmaratonu, to powinien wybrać się do Sochaczewa w przyszłym roku.
|