Tydzień się zaczął źle... bardzo źle... nie mam jak się dostać na zawody, bo moja Firma "podziękowała" mi za 8-letnia współpracę...
Wrzucam posta na portal napieraj.pl i koleś z ksywą "Chmarek", i z mottem -
"Lepsza zła sława, niż żadna!" z teamu GreenBeerTeam zabiera mnie ze sobą. Ciekawe, że kojarzę jego relacje jak gdzieś pije piwo na trasie – czyli swój chłop...
Przeglądam stronę zawodów i kalkuluję czy z moją kondycją psychiczną warto w ogóle jechać... "Największą przyjemnością w życiu jest robienie tego, co według innych jest niemożliwe" (Walter Bagehot) – do mnie jakoś nie przemawia, bo od jakiegoś czasu zajmuję się pokonywaniem własnych barier, własnych słabości. Choć przyznać muszę, że jak na motto zawodów jest ok.
Krótki rajd z plecakiem po Gliwicach i czekam rano na stacji Orlenu – są! – myślę sobie jestem na fali, teraz wszystko będzie ok... ale to tylko moja pobożna prośba – auto się psuje – jeździmy po mechanikach... długo by pisać... zaczynam się zastanawiać czy to mój pech, czy moich kompanów... przypominam sobie jak Tomasz zgubił kluczyki czy portfel....
Nie wiem jak, ale udało nam się naprawić auto i dotrzeć szczęśliwie do Kir pod Zakopanem – to nasz cel – baza zawodów – ośrodek biathlonowy. Zapisałem się, popłaciłem ubezpieczenia i czekałem spokojnie na Pawła – pojechał prostą drogą i utkną w korku w Zakopanem, jak to było do przewidzenia.
Start do biegu górskiego będącego prologiem do zawodów jest kilka kilometrów od bazy. Jedziemy razem z Seboradinem na start. Piękne miejsce na Gubałówce. Rozmawiamy o czasie biegu – ktoś deklaruje 1,5h... ktoś jeszcze dłużej. Widzę zawodników i jest paru biegaczy górskich – czasy będą wyśrubowane i główne nagrody zgarnięte.
I tak to jest – stawka stanęła i pognali wszyscy – a ja spokojnie, bo myślę sobie spuchną jeszcze... Trasa malownicza, typowo górska. Pogoda – może być, ani za ciepło ani za zimno... Wlokę się jako ostatni i krew mnie zalewa – chciałbym przyspieszyć, ale jakoś jestem zblokowany. "Na szczęście" na ostatnim zakręcie miła i sympatyczna koleżanka gubi się i dzięki temu nie jestem ostatni.
Analizuję swój czas – 9 km w 1,05 h na trasie górskiej – to jest całkiem znośmy wynik – tutaj po prostu stawka jest max wyśrubowana. Po biegu wracamy do pokojów szykować się. Na odprawie bez rewelacji. Trochę się boję tej długiej trasy. Nie wiem czy zdołamy ją ukończyć, czy wyrobimy się w czasie. Idziemy sprawdzić, o której startujemy – tu "Herci" opowiada o pechu jaki prześladuje go dzisiaj – nic mu nie mówię o moim, bo pewnie zwaliłby wszystko na mnie...
Start handikapowy powoduje, że spokojnie możemy czekać – startujemy prawie ostatni - spokojnie obserwujemy start innych drużyn. Ktoś czeka na partnera, ktoś czegoś szuka.... generalnie powiem, że ten pomysł nie jest zły.
PK1 nie nastręcza trudności choć jest ukryty. Potem walczymy z drogami zejścia i wejścia – generalnie kręcimy kółka lecz bez większych problemów osiągamy parking przy Gubałówce, gdzie w miarę sprawnie trafiamy na polanę z pojedynczym drzewkiem – to naprawdę wspaniały widok. Pogoda – taka sobie – a padający grad powoduje tylko moczenie obuwia. Mamy świadomość, że PK 3 – rozwidlenie potoków spowoduje, iż buty będą całkiem mokre, dlatego idziemy przez łąki i pola...
Trafiamy spokojnie na punkt i nawet nie jest specjalnie mokro. Osiągamy Mietłówkę i "walimy" prosto na zadanie specjalne – niestety znalezienie polanki zajmuje nam trochę czasu. Zadanie specjalne – trochę straty czasu, bo przygotowane fantastycznie – wpinasz się w linę, odpychasz nogami i jedziesz na drugi koniec - nie tak jak zwykle, że trzeba się wydrapać naście metrów na linie.
Coś po drodze przegryzam i czuję, że zapomniałem się umówić ze znajomym dentystą... fajnie ma w gabinecie – ma telewizor, bo to gabinet pod dzieci przygotowany (ja takie duże dziecko – jak jadę na rajd, pytam się Żony czy mogę się pobrudzić... jak za dawnych lat Mamy...)
Mniejsza o smak fleczeru... pędzimy dalej (to chyba za dużo powiedziane) do strefy zmian. I cóż tu ukrywać moi kochani – mamy taki czas, że "Herci" już dwa razy do nas dzwonił czy aby wszystko z nami dobrze. Oddać kartę startową czy nie... oto jest pytanie. Chowamy się do budynku, bo zaczyna lać...
Wsiadamy na rowery – trzeba twardym być, a nie miękkim - i tu nagle piękna pogoda... słoneczko... Z rowerami wkręcamy się na PK6 – bez problemów... no powiedzmy... nie lubię psów, a na tym rajdzie co kawałek jakiś wyskakuje... strasznie mnie to stresuje, ale dzięki Pawłowi, który broni mnie przed bestiami jedziemy dalej. Z PK6 do PK7 odstawiamy prawdziwy slalom gigant - tak, że ja tracę orientację gdzie jesteśmy – Paweł nas precyzyjnie wyprowadza do kościoła na Dzianiszu – stamtąd tyko kilka chwil i litry potu i... jesteśmy na PK7...
...7h od startu za nami i tym samym zamykają limit na PK8... trudno się wycofuje, ale... jak się startuje na trasie PROFI, a nie Open to tak najczęściej bywa. Różnie ludzie mówią - mierz siły na zamiary albo sięgaj gdzie wzrok nie sięga...
Co potem? Naście km grzania drogami do Kir, wspólne ognisko i rozdanie nagród... pewnie nie uwierzycie, ale chyba szczęście wraca do mnie, bo wylosowałem sympatyczną saszetkę Salomona na snowboard czy narty...
Podsumowując – przy naszym tempie (3 km/h pieszo i 7 km/h rowerem) powinni nas puszczać ze 4-5 h przed czasem startu, bo mamy moc, ale nie mamy szybkości!
|