W pewien szary, bezśnieżny, zimowy piątek jechaliśmy z Gosią przez Polskę na zawody. W przeciwieństwie do większości biegaczy nie do Trzemeszna ani do Stoczka Łukowskiego, a w góry. W śniegi. Na zawody w rakietach śnieżnych. Podobno gdzieś w kraju śnieg był, ale na trasie naszej podróży nie było go widać. Również na stacji w Wiśle było sucho i tylko posypane okoliczne górki dawały nadzieje na coś więcej niż garść białego puchu. Zresztą słowo puchu to za wiele. Powiedzmy, czegoś białego, by wystarczyło.
Rys.1 - widoczek...
By dotrzeć na miejsce zawodów musieliśmy dojść do schroniska PTTK na Hali Przysłop – w miarę podchodzenia do góry czarnym szlakiem śniegu przybywało z każdym zakrętem i gdy w końcu zobaczyliśmy zapraszające światła schroniska przed nami, otaczały nas zaspy a świerki uginały się pod ciężarem świeżego śniegu. Okazało się więc, że warto wierzyć w zapewnienia organizatora imprezy o dobrych warunkach na miejscu zawodów!
Jeszcze tego samego wieczoru w schronisku zjawił się sam Organizator i dostaliśmy mapki z terenem działania a w sobotę z samego rana odebraliśmy nasze wspaniałe rącze rakiety śnieżne i nauczyliśmy się je dopasowywać i zakładać. Czas płynął błyskawicznie i punktualnie o godz. 9.00 usłyszeliśmy START i towarzystwo się rozbiegło. Dokładnie - rozbiegło.
Rys.2 - na jednym z punktów do odszukania
Zawody Winter Adventure Trophy to zawody na orientacje. Zawodnicy posiadają mapki z zaznaczonymi punktami (PK), które trzeba odnaleźć. Punktami są najczęściej szczyty górskie, skałki, brzegi strumieni, dolinki itp. Adventure w tych zawodach to trudny teren, czysto dowolna trasa no i użycie jakby nie było egzotycznych w Polsce rakiet śnieżnych. Z dziesięciu punktów do sklasyfikowania potrzebnych jest zaliczonych pięć w limicie czasu. Limit czasu na naszych zawodach to było 9 godzin. Trasa według organizatora liczyła około 30 km w optymalnym wariancie.
Gdy więc usłyszeliśmy START i towarzystwo poleciało na wszystkie strony, my pokłusowaliśmy w dół stoku do strumienia, który miał nas wyprowadzić na pierwszy wybrany przez nas punkt. Podobny początek wybrała ekipa „Zaginionych w akcji”, z którą dzielnie współpracowaliśmy na trasie. Po kilkuset pierwszych metrach założyliśmy rakiety na nogi i zaczęliśmy naukę chodzenia w tym sprzęcie. Bardzo ciekawe wrażenia. Rakiety były stosunkowo lekkie i bardzo pomagały w głębokim śniegu, który nie był dla nich żadną przeszkodą. Piękna słoneczna pogoda zapowiadała udany dzień. Pierwszy PK i pierwsze małe zwycięstwo, pamiątkowe fotki, łyk picia i dalej.
Rys.3 - śnieg, śnieg i jeszcze raz śnieg...
Wyszliśmy na bardziej odkryty teren i wiatr dosłownie w nas uderzył. Kaptury na głowy, buzie pochowane w szalikach i z pochylonymi głowami naprzód przed siebie, wężykiem do kolejnego rozdroża, kolejnej decyzji o dalszej trasie. Drugi PK ukryty był w głębokiej dolince. Zejście i zjazd na tyłkach do niego było niezłą zabawą, wejście z powrotem po stromym zboczu było za to niezłym wyzwaniem. Trasa do następnego PK była przedeptana przez zespół ścigaczy, który nas minął w międzyczasie, więc pozostało nam tylko szybko poruszać się do przodu, coraz niżej z finałowym stromym podejściem, które po poprzednim już nas nie zdziwiło. Kolejny PK z kolei atakowaliśmy bez rakiet – rakiety wędrowały przytroczone do plecaków - gdyż trasa prowadziła przez głębokie doliny i w końcówce po raz pierwszy tego dnia na totalny azymut – kierunek północ i prosto pod górę. Zadymka i wiatr zamieniały się co kilkadziesiąt minut miejscami ze słońcem i piękną spokojną aurą, co stanowiło miłe urozmaicenie i tak emocjonującego dnia.
Rys.4 - zmienna pogoda - raz słońce, raz zamieć
Po raz kolejny weszliśmy w głęboki śnieg, więc rakiety na nogi i konsternacja – awaria sprzączki w jednej z moich rakiet. Głęboko w górach, daleko od szlaków i od schroniska – zrobiło mi się chłodno przez moment. Ku zdumieniu chłopaków wyczarowałem z plecaka nożyczki i agrafkę i po krótkiej walce i zastosowaniu niezawodnego wiązania w postaci supła sytuacja była opanowana. Nie ma jak dobre przygotowanie :)
Czas upływał szybko, godziny na trasie mijały błyskawicznie i było już poważne popołudnie, gdy zaliczyliśmy nasz piąty punkt – od tej pory byliśmy sklasyfikowani. Pozostało nam „tylko” pilnować czasu i przemieszczać się do kolejnego – szóstego – PK, który znajdował się w rejonie szczytu Baraniej Góry. Poprowadziłem szybkie podejście pod którąś z gór o wdzięcznej nazwie Magurka do czerwonego szlaku i stamtąd sprawnie podeszliśmy na Baranią. W międzyczasie zrobiło się późno i poszukiwania, niestety bezowocne, szóstego punktu nabrały tempa, gdy po krótkim rachowaniu okazało się, że do końca limitu czasu pozostała niecała godzina. Szlak z Baraniej był przedeptany, więc rakiety po raz drugi tego dnia powędrowały na plecy a my w dół.
Rys.5 - do przodu !
Goniliśmy nie tylko czas, ale też dwójkę z naszych „Zaginionych” chłopaków, którzy szybciej odpuścili poszukiwania ostatniego punktu. Końcówka była szybka. Przez las, w dół, gdzie się dało biegiem. Nie było czasu na wyjmowanie czołówek z plecaka, więc jedynie księżyc czasami przyświecał i pozwalał na przyspieszenie. Wreszcie zobaczyliśmy światła schroniska i chłopaków zdejmujących rakiety, więc w duchu rywalizacji przeskoczyliśmy na skróty przez zaspę i o włos ich wyprzedziliśmy, kończąc niemniej zawody we wspólnym imponującym czasie 8 godzin 50 minut.
W schronisku czekało na nas ciepło, uśmiech, OBIAD, o którym od kilku godzin wszyscy myśleliśmy no i grzaniec. Jak mogło być inaczej, skoro motto naszych "Zaginionych" to:
"Piwo przed, piwo po, AR to jest to"
I coś w tym jest ;)
Link do wyników, galerii zdjęć i mapy zawodów:
http://www.compass.krakow.pl/wat/etap2.php
|