Jak kują formę najlepsi z najlepszych w Europie i nie tylko ?
O obozie w St. Moritz dowiedziałem się na początku czerwca. Kiedyś obijało mi się o uszy, że biegacze jeżdżą w Alpy aby trenować, więc o Fort Romea czy Sankt Moritz już słyszałem. Początkowo do wyjazdu podchodziłem z pewnym dystansem i niedowierzaniem. Skupiałem się na treningu i zajęciach na uczelni. Jednak czerwiec mignął mi tylko przed oczyma. Ostatniego dnia miesiąca byłem już spakowany i czekałem tylko na resztę ekipy (Zbyszka, Karolinę i Tomka ), która to była w drodze z Poznania. Późnym wieczorem zapakowaliśmy się do firmowego busa naszego Sponsora i wyruszyliśmy, w jak się później okazało przygodę mojego życia.
Sama podróż była męcząca i strasznie się dłużyła... Czechy... Austria... Niemcy... po 16 godzinach męczarni cel został osiągnięty - Szwajcaria (St.Moritz). Na miejscu czekała już na nas Grażyna która to wcześniej zajęła się wynajęciem dla nas mieszkania.
Rys.1 - ja i moje Sankt Moritz...
Pierwszy dzień pobytu był bardzo chaotyczny... w ciągłym "biegu". Po zakwaterowaniu i rozpakowaniu się wyruszyłem w "teren" aby zrobić obchód, zobaczyć miasto, stadion oraz przyzwyczaić się do nowego otoczenia. Przed wyjazdem wiele mówiono mi o hipoksji wysokościowej, sam również "pochłonąłem" kilka książek o tej tematyce, ale to co mnie spotkało na miejscu zupełnie zweryfikowało moje zdanie na temat aklimatyzacji w warunkach wysokogórskich. Ogólnie rzecz ujmując zajęła mi ona trzy tygodnie ponieważ tyle czasu "umierałem" na każdym wybieganiu. Zdecydowanie można było nazwać mnie "człapaczem" bo truchtu to raczej nie przypominało. Prędkość jaką rozwijałem w ciągu pierwszych dni pozostawiała wiele do życzenia podobnie jak tętno podskakujące do wartości dotąd osiąganych przy mocno bieganym crossie. O oddechu wole nie wspominać, gdyż pomijając ogromne sapanie, brakowało tlenu co czasami odczuwałem boleśnie. Wiedziałem, ze w Hipoksji wysokościowej zachodzą zmiany prawie we wszystkich układach (krążenia, oddechowym, nerwowym oraz we krwi jak i zmienia się metabolizm wysiłkowy) jednak to czego doświadczyłem dalece odbiegał od książkowej teorii.
Jednak nie zmienia to faktu, że w tym mieście można prowadzić iście "Królewskie" życie treningowe... jak zauważyliście przez duże "K".
W pierwszym tygodniu zwiedzałem tereny wokół jezior, stadionu a nawet zapuściłem się pod lodowiec o szczycie Coraz położonym na wysokości 2358m n.p.m. Wrażenie niesamowite gdyż nigdy wcześniej w lipcu ubrany zaledwie w spodenki i koszulkę nie biegałem sobie po śniegu gdy temperatura jest około20*C.
W centrum St. Moritz znajduje się jezioro, wokół którego tłumnie mijali się biegacze wymieniając się pozdrowieniami... Hi... ...Hi... więc i ja truchtając z uśmiechem na twarzy pozdrawiałem kolejno mijających mnie zawodników znanych mi dotąd z telewizyjnych relacji z Mistrzostwa Świata, Europy czy też z Igrzysk Olimpijskich.
Po pewny czasie stało się dla mnie normalnym, że mistrz olimpijski z Aten w maratonie Stefano Baldini przebiegając obok mnie machnie ręka pozdrawiając mnie.
Tuz za St.Moritz znajduje się kolejne miasteczko Silvaplana z jeziorem w centrum. To właśnie na trasach biegowych wokół tych dwóch jezior najczęściej spotykałem czołówkę świata i europy w biegach długich i nie tylko a tempo w jakim "truchtali" czasem mnie przerażało. Warte podkreślenia jest różnorodność terenów nadających się zarówno na długie wybieganie jaki i cross. Nawierzchnie na trasach z są szutrowe, miejscami pojawia się asfalt, po którym można robić kilka rytmów. Każdy wiec znajdzie coś dla siebie.
Rys.2 - ośrodek w Sankt Moritz w całej okazałości
W tym czasie w mieście była również kadra narodowa Polski przygotowująca się do zbliżających się Mistrzostw Europy w Sztokholmie. Nie zapomnę zdziwionej miny 800-metrowca Grzegorza Krzoska, który niemal osłupiał kiedy to mijając mnie usłyszał cześć zamiast Hi.... Z wrażenie zatrzymał się i wyciągną rękę na przywitanie. Najwyraźniej był zdziwiony widząc na obozie w Szwajcarii kogoś spoza kadry narodowej. Przykład Kszoska nie był jednak odosobniony, gdyż na stadionie wielokrotnie rozmawiając z B. Nowickim czy M. Kaczmarkiem słyszałem pytanie w jaki sposób się tam znalazłem.
Podczas kolejnych dni pobytu zdołałem przywyknąć do otoczenia w jakim się znalazłem. Czasami czułem się jakbym był jedną z gwiazd tam trenujących. Obecność już wcześniej wspomnianego Baldiniego, M. Mutola czy mojego idola, rekordzisty świata w biegu z przeszkodami (czyli mojej koronnej konkurencji) Saif Saaeed Shaheem stała się codziennością mojego treningu. Stadion stał się niejako moim obserwatorium, gdyż na nim zazwyczaj robiłem lekkie treningi siły biegowej, gimnastykę czy też gibkość.
Ale gdzież chciałoby mi się "pocić" skoro wokół mnie tyle gwiazd... więc czas na stadionie wykorzystywałem również na podpatrywanie treningów oraz nieznanych mi ćwiczeń, które mógłbym wprowadzić do swojego treningu. Z czasem swobodnie prowadziłem się przez murawie stadionu rozsyłając uśmiech w prawo i lewo a moi rodacy nadal się dziwili skąd mnie przywiało. I zapewne czekali kiedy pokaże co jestem wart podczas treningu tempowego.
Po długim okresie aklimatyzacji, gdy byłem już w stanie wykonać "normalny" trening tempowy, nie ryzykując narażenie organizmu na szwank zjeżdżaliśmy do Włoskiej miejscowości Hiawena, gdzie stadion jest na wysokości 300m n.p.m. Tam doznałem kolejnego szoku, gdy po trzech tygodniach truchtania, rozciągania się i obserwowania co robią inni, nogi moje "kręciły się" w niesamowitym tempie. Biegając odcinki 500-metrowe w czasie zbliżającym się do prędkości światła (bynajmniej w moim mniemaniu) 1:14 – 1:16 sprawiły, że musiałem co 100 metrów kontrolować czas bo nosiło mnie co najmniej jakbym gonił Shaheem’a na finiszowych metrach biegu z przeszkodami. Niestety po treningu wracając na wysokość 1856m n.p.m. (bo właśnie na tej wysokości znajduje się stadion w St. Moritz) płaciłem frycowe i musiałem wracać do "człapania".
Rys.3 - dla tych którzy wątpią że tam byłem :-)
Cztery tygodnie w mieście, które wg mnie śmiało można nazwać mekką dla biegaczy upłynęły błyskawicznie. Jednak to czego tam doświadczyłem i co zobaczyłem trwale wpisało się w moją pamięć i często powracam do tego podczas samotnych treningów w Bytomskim lesie. Warto również wspomnieć o zupełnie innej mentalności Szwajcarów (bynajmniej tych z St. Moritz) jak również Azjatów, których można tam spotkać za każdym rogiem jednak to temat na zupełnie inną opowieść.
Z obozu wyruszyliśmy prosto do Bydgoszczy na Mistrzostwa Polski w Lekkiej Atletyce... i tak jak przypuszczałem "złota" nie było. Był to mój pierwszy obóz wysokogórski bo do takich się on zalicza. Wiadomo więc, że coś zapewne wniósł jednak start po 2 dniach od zjazdu z gór nie zapewnia szczytu formy....co było widać nie tylko po moich wynikach (3km z przeszkodami zbliżony do r.ż; 5km – życiówka o 10sek.), ale i kadrowiczów. Co więcej niektórzy z startujących nawet po miesiącu na Mistrzostwach Europy nie mogli się odnaleźć.
Zachęcam więc do wyjazdy do St. Moritz nie tylko pod katem budowania formy, ale również przeżycia własnej niepowtarzalnej przygody. Musze tez podkreślić, że wyjazd taki nie należy do najtańszych. Sama żywność w Szwajcarii jest droga podobnie jak i zakwaterowanie. Miesiąc pobytu w sezonie letnim kosztuje około 7 –8 tyś złotych. Jednak warto zapłacić te pieniądze za przygodę swojego życia.
Teraz z perspektywy czasu wiem, że nie ważna jest ilość kilometrów przebiegniętych w ciągu miesiąca czy też czas osiągnięty na mecie... najistotniejsze jest to by wkładać serce w prace którą się wykonuje, jakakolwiek by nie była skromna. To właśnie na tym obozie zrozumiałem tę od dawna głoszoną prawdę.
Sankt Moritz obiecuje - powrócę !
Darek Laksa
|