Przebiegnięty z poślizgiem, ale uczciwie.
W dniu poprzedzającym maraton toruński miałem jechać do Sielpi na jubileuszowy 100 MARATON Wojtka Paska. Jest to mój dobry przyjaciel od lat. Zaliczyliśmy razem niejeden maraton zagraniczny i razem biegaliśmy w Budapeszcie, Londynie, Koszycach, Paryżu, Sztokholmie, Wiedniu i Nowym Jorku. Ale jak na złość złapała mnie rwa kulszowa i bóle spowodowane jej atakiem były na tyle silne, że miałem kłopoty z wstawaniem z pozycji siedzącej i z wsiadaniem za kierownicę samochodu. Musiałem wybierać albo Sielpia, albo Toruń? Przebiec dwa maratony dzień po dniu z RWĄ w półdupku to ponad moje siły. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jest grupa biegaczy, która zawsze na wiosnę biega z rwą, a niektórzy zmagają się z nią jeszcze w lipcu. Kiedyś jeden z maratończyków, górników podał mi nazwę leku, który uśmierza częściowo ból, a bez którego oni nie zjeżdżają podobno pod ziemię.
Rys.1 - Wieś Niebo
Mimo, że sprzedawany na receptę to udało mi się go zdobyć. Zażyłem na początek tzw. dawkę uderzeniową leku i poprawiłem Paracetamolem. Ale o Sielpi nie mogło być mowy. Z czwartku na piątek przeleżałem dodatkowo na poduszce elektrycznej wygrzewając połączenie półdupka z plecami (a podobno przy rwie tego się nie robi). Rano bez przekonania spakowałem torbę i zamiast do Sielpi obrałem kierunek Toruń. Tam właśnie wieczorem w sobotę, gdy obolały leżałem na podłodze w Hali Sportowej przyjechała grupa maratończyków, która startowała w Sielpi. Niektórzy widzieli mnie zgłoszonego na liście startowej i pytali dlaczego mnie nie było? Gdy wstawałem z podłogi zrozumieli przyczynę mojej absencji na tym maratonie. Krzysztof Gawrysz z Gliwic pokazał mi nawet medal w kształcie podkowy. Na obwodzie podkowy wykaz miast w których Wojtek biegał maratony i na jednej ze stron jego wizerunek - popiersie w garniturze a jakże, przecież to jego jubileusz.
Medal mi się tak spodobał, że postanowiłem go zdobyć i powiesić na moich tablicach wśród innych medali z maratonów jakie mi się udało przebiec. Ale chciałem oczywiście by wisiał tam legalnie. Postanowiłem już tam, że przebiegnę go choćby samotnie. Mogłem sobie to poświęcenie darować bo Wojtek, gdy przyjechał na II Maraton w Bełchatowie medal przywiózł i próbował mi go wcisnąć do ręki przekazując jako pamiątkę. Medalu nie przyjąłem. Powiedziałem dasz jak go przebiegnę, a stanie się to już niedługo. W dniu 21.07.06 miałem umówioną wizytę w Ambasadzie USA na rozmowę z Konsulem w sprawie wizy. Cała rozmowa nie trwała nawet minuty. Konsul wspaniałomyślnie dał wizę na 10 lat.
Rozradowany wypadłem z Ambasady i popędziłem na Okęcie po bilet do Nowego Jorku. Tu następna miła niespodzianka. Cena w obydwie strony 1805 zł. W budynku naprzeciwko Ambasady proponowali za 2180 zł, a przez internet propozycja z międzylądowaniem w Londynie to koszt 2640 zł i do tego odlot z Gdańska. Wszystko to wprowadziło mnie w tak dobry humor, że postanowiłem na drugi dzień zapracować na medal i przebiec maraton k/Końskich. W sobotę rano zjadam talerz owsianki popijam kawą do torby wrzucam koszulkę, majtki, buty i batona energetycznego. Z lodówki zabieram butelki z dorobionym wcześniej isostarem o smaku jabłkowym i jazda w kieleckie. Pod zaspany Ośrodek Wypoczynkowy zajeżdżam o 6:30.
Wszędzie pusto. Gdzieniegdzie między drzewami przemykają się zjawy. To skacowani letnicy szukający z rana piwa, przeważnie mężczyźni, ale są i dwie panie, które już obciągają w krzakach na ławeczce piwo z dwóch szklanych butelek. Obok ławki siatki z towarem. Próbują częstować, ale mówię, że ja tu jestem w innym celu. Wchodzę do recepcji hotelu Energetyk i pytam o pana dyrektora maratonu. Recepcjonistka mówi jest chyba na ośrodku, jeździ rowerem w żółtej koszulce jest z psem.
Okazuje się, że pół godziny po ośrodku szukam osoby ale nie tej. Wracam do recepcji młoda pani przeprasza za nie zrozumienie i proponuje bym zadzwonił do Wojtka na komórkę. Ale po chwili się waha, czy aby nie obudzimy szefa za wcześnie?. Biorę wszystko na siebie i zapewniam dziewczynie dyskrecję. Jak co - się z panią nie widziałem. W tym czasie trwają imprezy z okazji KUŹNICE KONECKIE i wiem, że Wojtek ma na pewno masę spraw organizacyjnych. Pani mnie łączy z telefonu służbowego rzucam krótko - Szanowny Jubilacie jestem na miejscu gotowy do walki o medal. Zaraz przyjeżdżamy słyszę odpowiedź.
Godzina 7:50. Wracam do samochodu wskakuję w sprzęt sportowy. Jeszcze na czoło opaska Maniaka Poznań. Słoneczko przedzierające się przez drzewa już nieźle przygrzewa. Trzeba jeszcze się posmarować olejkiem do opalania. Do pojemniczka przy bucie wkładam 17 zł to na picie kupowane w sklepie. Pod bramę podjeżdża dyrektor maratonu Wojciech Pasek ze świadkiem. Gontek Zbigniew to prawa ręka szefa. Ich cały samochód wypełniony pucharami i upominkami. Jadą potem do muzeum przeprowadzać jakiś konkurs. Zapraszają do biura szefa. Szukają numeru startowego dla mnie, ale bezowocnie. Dostaję jednak do ręki mapkę trasy maratonu. Medal i dyplom przekazują do recepcji po czym prowadzą mnie na start.
Mają cyfrowy aparat fotograficzny. Dokumentują start. Zajmuję pozycję jak w blokach startowych w jednej ręce napój w drugiej mapka i start. Idący na śniadania letnicy przyglądają co się dzieje? Start godzina 8:20. W/g. mapki początek to cały czas bieg po ścieżce rowerowej prowadzącej przez las. Dodatkowymi znakami są żółte kropki na drzewach i słupach energetycznych. Od początku tempo rozsądne, moja średnia krajowa jak nazywam. Bez problemu docieram do Piekła (jak chyba większość ludzi na tej ziemi). Wszędzie pusto i gorąco.
Z jednego z gospodarstw wychodzi starszy pan z małym białym pieskiem. Piesek mnie obszczekuję. Pytam jak z Piekła wydostać się do Nieba. To cały czas prosto potem w lewo będzie około półtora kilometra informuje. Podziękowałem i w drogę. Teren odsłonięty. Czuję że słońce niosę na plecach. Docieram do przystanku autobusowego. Na asfalcie strzałka nakazująca nawrócić. Mam wątpliwości bo grot strzałki zamalowany częściowo niebieską farbą. Biegnę dalej, ale nie znajdują już na słupach żółtych kropek. Zawracam. W/g mapki wracając z Nieba mam za Drogą Pożarową skręcić w prawo. Informują też o tym dwie żółte strzałki na drzewach.
Droga przez las, ale pod górę. Znikają żółte znaki, ale są na drzewach znaki ścieżki rowerowej. Dobiegam do jakiegoś śmietnika z prawej strony jakieś skały przypominające pomnik i stół ze stanowiskiem do palenia ogniska. Zaczynam mieć wątpliwości. Dlaczego nie ma żółtych znaków? Zawracam ponownie. Do rozwidlenia gdzie szukam, czy nie pomyliłem trasy. Stoi tam jakiś samochód osobowy koło, którego już przebiegałem jest on ludzi zbierających jagody. Słyszę jak ostrzegają się, że ktoś kręci się przy samochodzie. Uspakajam ich, że nic samochodowi nie grozi. Ponownie wspinam się ścieżką rowerową do góry.
Mijam śmietnik i po jakimś czasie ląduję znów w Piekle. Co jest? Mapka pokazuje co innego. Biegnę ponownie do Nieba. Raz być w Niebie, a dwa w Piekle nie uchodzi. Jak będę po równo to przy remisie może wyląduję kiedyś w Czyśccu?. Z Nieba wracam ponownie w okolice Drogi Pożarowej. Żółte znaki wyraźnie nakazują mi biec w stronę skał. Niestety zaliczam po raz trzeci Piekło. Droga znajoma. Powrót w stronę Ośrodka. Druga godzina biegu. Biegnę przez las w jego stronę. Po drodze znajduję schowane wcześniej w jagodzinach moje picie. Wypijam do dna. Dobiegam do asfaltu pojawiają się ponownie żółte znaki zgodnie z mapką. W myślach obliczam czy mam już przebiegniętą połowę maratonu. Na mapce patyczkami porównuję przebiegnięte kilometry z odcinkiem Ośrodek Piekło. Zarówno pomiary jak i wewnętrzne przekonanie podpowiada mi, że przebiegłem już około 24 km. W ośrodku wpadam do recepcji by zobaczyć się z Wojtkiem i skonfrontować mapkę z trasą.
Po Wojtku ani śladu. Recepcjonistkę natomiast zastąpił starszy pan z sumiastym wąsem. Uspakaja mnie, że ma mój depozyt bo koleżanka mu przekazała. Kazałem mu zanotować tylko dotychczasowy czas biegu 2:22:00. Wybiegając z recepcji postanawiam nie błąkać się już po lesie. Biorę azymut na Końskie. Wszak to około 10 km. Dodamy coś jeszcze do 42 km 195 m, ze trzy kilometry by nie było wątpliwości. Do tego będzie grzało słońce i będziemy hartować ciało przed maratonem w Pucku. Docieram do drogi prowadzącej na Końskie. Znak drogowy informuje o 8 km. Ciekawe czy to pomiar do znaku miasta czy centrum? Ale przecież ja mam z drugiej strony miasta ciotkę na ul Mickiewicza, a to jak nic ze dwa kilometry jeszcze po mieście i to w jedną stronę.
Przebiegam przez Gatniki, następna miejscowość to Wincentów. Przypomina mi się, że w ręku trzymam kurczowo mapkę. Przecież już mi nie potrzebna, chowam w krzakach w rowie. Co jakiś czas obok mnie przejeżdżają radiowozy policyjne. Biegnę lewą stroną, ale czuję, że coś o mnie mówią. Ruch samochodowy duży. Naraz zbawienie. Wbiegam do miejscowości Brody. Czysta, schludna miejscowość. Mają chodnik wyłożony szara kostką. Wjazdy do gospodarstw wyłożone kostką czerwoną jednak z lekkimi wgłębieniami. Czuję jak biegnę techniką falującą raz z górki raz pod górkę. Powietrze też faluje. Policja już mi niegroźna. W gardle sucho. Na szczęście tablica informuje, że zaraz będzie sklep spożywczy. Czas napocząć te 17 zł.
Następna tablica reklamowa powoduje, że robi mi się słabo. Nie dość, że gorąco to jeszcze czytam Kożuchy - szycie - hurt detal. Miałem kiedyś kożuch poczułem w tym momencie jego ciepły furmański kołnierz na swojej spoconej szyi. Pot spływa z człowieka ciurkiem. Z tego wszystkiego zapomniałem o sklepie. Za płotem jakiś facet zbiera porzeczki. Pytam o sklep i jak daleko jeszcze do Końskich? Sklep pan już minął, a do Końskich jakieś trzy kilometry. Pytam czy po drodze będzie jeszcze jakiś sklep. Zaprzeczył - więc nie ma rady 200 metrów do tyłu. Naraz wzrok mój pada na znak drogowy Końskie. Pytam gościa co jest? mówi pan, że jeszcze trzy km a to już tu. Na to on - zgadza się ja mieszkam w Brody, a sąsiad już w Końskich. Kiedyś by miasta miały Prezydenta, czy Burmistrza trzeba było coś dołączyć i przestawili znak.
W sklepie biorę wodę Maksymiliana. Ekspedientka z 10 zł wydaje mi samą drobnicę. By mi nie brzęczało chowam drobne w rabatkach z kwiatkami. Przyda się w drodze powrotnej. Woda smaczna i stawia mnie na nogi. Podkręcam tempo. Wbiegam do miasta. Zapamiętałem, że najwięcej sklepów jest z częściami samochodowymi i aptek. Przez ul. Mickiewicza gdzie mieszka ciotka przebiegłem na palcach. Wypadało by się przecież zatrzymać na dłużej i pogadać, ale nie ma na to teraz czasu. Wybiegam z miasta. Na wysokości Stacji Paliw tablica informuje Sielpia 9 km.
A więc jest dobrze. Druga połówka będzie ze znacznym zapasem. Samochody spychają mnie do rowu. Na łące blisko rowu stoi bocian i się wcale mnie nie boi. Mam do niego jakieś dwa metry wyciągam rękę. Naraz czuję po plecach, że zachodzi słońce. Ale nie doczekanie to przyfrunął drugi bociek, skrzydłami zasłonił słońce i zajmuje pozycję obroną. Słyszę jak zwalniają samochody, a z nich głosy dzieci. Nowy przybysz wymachuje dziobem. Ten pierwszy stoi spokojnie. Nie ma co, jak mam dobiec do mety to trzeba się wycofać. Palnie mnie jeszcze dziobem w łepetynę i na co mi to.
Niedaleko znów Brody i upragniony chodnik. Na koleinach nogi wyginają się w różne floresy. No i jest znajomy sklep. W sklepie jest już zmienniczka i z otwartych drzwi z zaciekawieniem patrzy jak czegoś szukam w rabatkach. Zjawia się właściciel sklepu, który tacha jakieś skrzynki. Pyta czego szukam? Słyszałem, że u pana w ogródku rosną pieniądze odpowiadam. Zdziwiony patrzy jak z pod krzaczka kwiatów wyciągam garść monet. Kupuję wodę i kawałek pasztetki. Wychodząc z podwórka widzę następny znak drogowy odchodzący w bok trasy, którą biegnę - Brody Stare 1 km. Dla rozwiania wątpliwości dołożymy i te Stare Brody. W tę i z powrotem to będzie dodatkowe 2 km i spokojnie zjem pasztetową. Po posiłku wstępuje nowa energia.
Dodatkowym dopingiem jest to, że do mety już blisko. W Wincentowie zabieram z rowu mapkę, będzie na pamiątkę. W ośrodku ruch powrotny z plaży. Pora obiadowa. Rodzice ciągną na siłę dzieci za ręce, które chcą z powrotem nad jezioro. Przekraczam linię mety chociaż już jest słabo widoczna. Nikt nie gratuluje, nikt nie wiesza medalu. Wpadam do recepcji. Pan z sumiastym wąsem zapisuje czas 13:22:15. Zajęło mi to 5 godzin i 2 minuty. Wydaje mi depozyt kluczyki od samochodu, dyplom i medal. Żadnych zakwasów. Nogi mnie nie bolą. Ostatnio dużo jeździłem rowerem. Może dlatego. Myję się pod szlauchem. Dwie letniczki z pod Krakowa .przyniosły mi mydło i szampon. Miłe dziewczyny. Zrobiły kawę o którą poprosiłem. Po kąpieli i kawie biorę koc i idę na ławkę poleżeć. Dookoła mnie sklepy. Obok fontanna. Dalej kusi lodziarnia.
Odczuwam wśród wczasowiczów dużą nerwowość. Większość sennie snuje się po ośrodkach. To upały. Część skraca pobyt. W recepcji wisi wywieszka, że ośrodek nie zwraca należności za niewykorzystane dni pobytu. Zadowolony z osiągniętego celu zrealizowanego dla tylko własnej satysfakcji odpoczywam na ławce. Odczuwam jednak głód. W pewnym momencie wzrok mój pada na tabliczkę menu, gdzie obok frytek, piersi z kurczaka jest pozycja mała chrupiąca golonka. O nie trzeba się zwijać. Jak będę tu dłużej mogę się złamać i skusić, a za tydzień czeka mnie Puck. Z Wojtkiem i Zb. Gontkiem uściśniemy sobie dłonie innym razem. Wieszam sobie medal na szyi i jadę do domu z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Medal już wisi na mojej tablicy dokumentującej starty w maratonach. Z czasowym poślizgiem i lekką zmianą trasy, ale przebiegnięty w pełnym wymiarze, a nawet z naddatkiem. Wojtek G.
|