Już dużo słów napisano na temat maratonu Wojtka i wszystkie opinie są bardzo pozytywne. Postanowiłam opisać swoje wrażenia, związane z tą niesamowitą imprezą. Zacznę do początku. Wyjechaliśmy w piątek rano.
Podróż do Bełchatowa wcale mi się nie dłużyła, mimo iż to niemały kawałek drogi. To zasługa pięknych widoków, oglądanych zza szyby samochodu, widoków miejsc jeszcze przez nas nie poznanych. Ciekawa lektura i myśl o mającym się wkrótce odbyć maratonie sprawiły, iż nie odczułam trudów długiej jazdy. Mój mąż, który był sprawcą naszego bezpiecznego dotarcia do celu, miał nieco inne zdanie. W końcu to on prowadził, a ja odpoczywałam na tylnym siedzeniu. Do hotelu dzięki dobrej orientacji Henia (mój mąż), trafiliśmy bez przeszkód. Sytuacja wyglądałaby zgoła odmiennie, gdybym to ja była na jego miejscu, gdyż niestety brakuje mi jakiegoś genu, odpowiedzialnego za orientację w terenie. Potrafię zabłądzić na prostej drodze.
Ale do rzeczy. Rozpakowaliśmy bagaże, skorzystaliśmy z dobrodziejstw łazienki i wyruszyliśmy na poszukiwanie biura zawodów. Nie był to rzut beretem, ale co to dla nas maratończyków. Na miejscu byliśmy za wcześnie, więc postanowiliśmy pozwiedzać miasto, mając na celu znalezienie jakiejś restauracji, gdzie dalibyśmy naszym żołądkom trochę strawy. Potem po długim spacerze znów skierowaliśmy się w stronę biura. Wojtek był bardzo zajęty, dwoił się i troił. Zaczynali przyjeżdżać pierwsi biegacze. Z rąk Magdy, córki Wojtka, odebraliśmy numery startowe, ja – 33, Henio – 34 a następnie torby z upominkami. Bardzo podobał mi się mój numer i to aż z dwóch powodów, po pierwsze lubię cyfrę 3, a po drugie lubię nieparzyste. Wkrótce okazało się, że nie cieszyłam się nim zbyt długo, ale o tym potem.
Wracając do Wojtka, to zostaliśmy obdarowani super prezentami, dostaliśmy dużo fajnych i przydatnych gadżetów. Już na wstępie taka miła niespodzianka. Obładowani wróciliśmy do hotelu. Niestety okazało się, że po drodze gdzieś zgubiłam mój numer, co mnie zmartwiło, gdyż mogło być przyczyną kłopotów, a takich nie chciałam przysparzać. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy w ciągu prawie 7 lat biegania, po prostu pech. No cóż, jako że wszystkie problemy da się jakoś rozwiązać, zaczęliśmy kombinować co zrobić. W końcu zadzwoniłam do Kazia Musiałowskiego, bo mieliśmy akurat numer jego komórki i poprosiłam o poinformowanie Wojtka o całym zdarzeniu. Rano dostałam nowy numer 330, zagięłam 0 i znów miałam 33, tyle tylko, że nie był już taki ładny, jak oryginalny i bez wizerunku organizatora. Wyglądałam z nim trochę, jak nie z tego wesela, ale cóż za gapiostwo się płaci. W biurze z czasem zaczęło robić się tłoczno, wciąż przyjeżdżali nowi uczestnicy, znajomi i nieznajomi. Tak sobie wówczas pomyślałam, jak wielu ludzi biega, nigdy nie pozna się wszystkich, jest to fizycznie niemożliwe. Piszemy sobie w Internecie a potem następuje konfrontacja, spotkanie w realu i chęć rozpoznania jak największej ilości forumowiczów. Przed maratonem poznaliśmy Agnieszkę, uroczą żonę Janka Stasiczka (Jans). Przyjechali ze śliczną, rozkoszną córeczką Marylką. Oczywiście zjawiło się trochę starych, dobrych znajomych.
Na linię startu biegliśmy przez miasto dosyć spory kawałek. Pozdrawiali
nas mieszkańcy. Potem był czas na wręczanie Wojtkowi prezentów, gratulacje i pamiątkowe zdjęcia. Basia Gil jak zwykle przygotowała wiersz na tę okazję.
W końcu nastąpiło odliczanie i start. Rozpoczął się maraton. Pierwsze metry biegłam z tabliczką SOPOT, która spoczęła na chodniku. Przepraszam za zaśmiecanie, ale nie miałam innego wyjścia.
30 kilometrów biegłam z Andrzejem Karlakiem (AnKa) i przez 3 godziny przyjemnie sobie rozmawialiśmy, przez co czas szybciej płynął. To są właśnie uroki tego specyficznego, najpiękniejszego biegu, jakim jest maraton. Zawsze poznajemy kogoś nowego, zdobywamy nowe doświadczenia, korzystamy z rad i niejednokrotnie pomocy towarzysza biegu. Nasza pogawędka nie zakłócała podziwiania mijanych przez nas krajobrazów. Obserwowaliśmy trasę, która była urozmaicona i wcale nie łatwa. Przebiegaliśmy koło największej w Europie, konwencjonalnej elektrowni ‘Bełchatów’, opalanej węglem brunatnym z tutejszej kopalni. Z ogromnych kominów snuły się kłęby dymu, ale białego dymu, wyglądającego jak chmury. Później dowiedziałam się, że ta elektrownia jest bardzo ekologiczna. W przeddzień maratonu Wojtek zorganizował wycieczkę do elektrowni. Mijaliśmy również zbiornik wodny – sztuczne jezioro, bardzo urokliwe miejsce, będące obiektem rekreacji i wypoczynku.
Podbiegi, które pokonywaliśmy oraz pojawiające się słoneczko dały o sobie znać. Sygnały, wychodzące z głowy już chyba z dużym opóźnieniem docierały do dolnej części mojego ciała, a konkretnie nóg, które stawały się coraz cięższe, jak z ołowiu i zaczynały się buntować. O czasie, jaki chciałam nabiegać mogłam już sobie tylko pomarzyć. Planowałam 3:50, no ale nigdy do końca nie możemy przewidzieć, jak zachowa się nasz organizm.
Po 30 kilometrach Andrzej zrobił skok w bok, myślałam, że mnie dogoni, ale niestety dalej musiałam biec sama. Na 35 miałam swoją odżywkę z nr 33 i tam wyrzuciłam butelkę, którą po maratonie znalazł Wojtek, sprawdzający teren. Nie wiem czemu akurat moja była wśród dwóch znalezionych. Widocznie jakoś ukryła się przed wzrokiem sprzątających po nas wolontariuszy.
Wracając do maratonu. Sił miałam coraz mniej. Ratowały mnie punkty odżywcze i miski z wodą, wystawione przez mieszkańców. Jedna pani częstowała truskawkami, inni kawą i pepsi. To bardzo miłe gesty, świadczące o zrozumieniu. Jeśli chodzi o punkty odżywcze, to były one rzeczywiście dobrze zaopatrzone, można było wybierać: ciasteczka, cukier, czekolada, banany, woda i gatorade, z którego najczęściej korzystałam.
Służby medyczne, wolontariusze i kibicujący mieszkańcy sprawiali, że nie myślałam o drętwiejących nogach, tylko starałam się wciąż biec. I choć miałam uczucie, że biegnę na drewnianych szczudłach, nie poddawałam się. Okazało się, że po drodze minęłam jeszcze kilku znajomych m.in.: Edka Pokornego, Zbyszka Gawora, Tomka Pastuszkę, Piotra Żukowskiego, Christo Wasiliewa i Andrzeja Górnowicza.
Na 3 kilometry przed metą, kiedy myśl o złamaniu 4h stawała się coraz bardziej nierealna, zobaczyłam jak szybkim, długim krokiem ktoś biegnie. Zdziwiłam się, że ma jeszcze tyle siły, bo wszyscy byli już bardzo zmęczeni. Tym, który zachował na koniec tyle energii okazał się Andrzej Węcławek z Bytomia. Tak mnie zmotywował, że się zmobilizowałam i razem w szybkim tempie, nie wiem skąd wykrzesałam tyle sił, dobiegliśmy do mety. Czas – 3:59:34, no i udało się a już chciałam się poddać. Jestem zadowolona, że ukończyłam maraton i to w miłym towarzystwie.
Na mecie czekał na mnie Henio, mój mąż, który biegł półmaraton, razem z Dorotą Olejniczak - Kot z Rybnika.
Mój wysiłek nagrodzony został ładnym, ciężkim medalem, gustowną statuetką oraz różą. Było też piwo i bardzo smaczne bułki.
Jeszcze tylko krótki wywiad, jaki przeprowadziła ze mną, miła pani redaktor z mie
jscowej gazety i udaliśmy się do biura zawodów, gdzie były szatnie i prysznice. Po przebraniu wróciliśmy na miejsce mety, gdzie odbyła się dekoracja zwycięzców. I tu spotkała mnie miła niespodzianka, okazało się, że byłam III w kategorii a ponieważ nagrody się nie dublują, w rezultacie na podium stanęłam na II miejscu. Pierwsza w mojej kategorii była Ala Banasiak a trzecia Basia Szlachetka. Cieszę się, że przyjechała. Za II miejsce dostałam nagrodę pieniężną i ładną, szklaną statuetkę.
Spikerkę profesjonalnie prowadził p. Rafał Wilczyński.
Po maratonie zostaliśmy z Heniem zaproszeni do restauracji ‘Kleopatra’, jednak mój mąż, który przedtem długo leczył się antybiotykami, nie skorzystał z zaproszenia, gdyż był zmęczony. Naszą rodzinę godnie reprezentowałam ja.
W restauracji był oczywiście Wojtek z żoną i córką Magdą, przedstawiciele władz, Janek Stasiczek z żoną Agnieszką i małą Marylką, Piotr Żukowski i trzech biegaczy z Bełchatowa. Wśród nich był Edek Jurachno. Była dobra muzyka, szampan, tańce, rozmowy, po prostu świetna zabawa. Szkoda tylko, że nie było mojego małżonka i szkoda, że Janek z Agnieszką tak szybko musieli wracać do hotelu. No cóż, prawa natury, mała Marylka była już zmęczona.
Było przyjemnie i miło. Pierwszy taniec miałam zatańczyć z Kaziem Musiałowskim, ale niestety nie było go w Kleopatrze. O 22-ej gospodarz – Wojtek odwiózł mnie do hotelu i tak zakończyła się ta całodzienna, niesamowita impreza, która dostarczyła mi tylu wrażeń. Takich maratonów się nie zapomina.
Wojtkowi należą się szczere gratulacje i podziękowania za to, że podołał wszystkiemu i udźwignął ten ciężar i to jeszcze jak. Udało się w 100%!
Kaziu, masz rację, jest tylko jeden taki czerwony kapelusz!
Przepraszam tych, których strasznie zanudziłam, ale tak mnie jakoś naszło. Przy okazji pozdrawiam wszystkich.