4 września 2004 r. po raz trzeci (a niektórzy liczą, że nawet czwarty) miała miejsca impreza sportowa o nazwie mBank eXtreme Sielpia 2004. Jak sama nazwa wskazuje sponsorem tego wydarzenia o niespotykanym rozmachu i fantazji organizacyjnej był mBank, a główną jego postacią nasz znakomity himalaista Piotr Pustelnik.
Konkurencji było kilka:
1. Bieg terenowy na 40 km
2. Bieg terenowy na 25 km
3. Szosowy rajd rowerowy na 160 km
4. Terenowy rajd rowerowy na 80 km.
5. "Maraton" chodziarski na 50 km
6. Chód na 25 km
7. Chód na 12 km.
W sumie ok. 600 osób wzięło udział we wszystkich konkurencjach, przy czym trzeba było się na którąś zdecydować, bo rozgrywane one były właściwie jednocześnie. Ośrodkiem imprezy była letniskowa miejscowość Sielpia niedaleko Końskich na kielecczyźnie o niezapomnianej atmosferze polskiego kurortu z lat 70-tych. Organizatorzy starali się klimatem mBank eXtreme nawiązać trochę do tamtych czasów.
Ale tak w ogóle była to okazja do wypróbowania swojej "twardości", a na brak różnego rodzaju przygód nie można było narzekać, zwłaszcza będąc uczestnikiem biegu terenowego na 40 km. Byłem nim po raz pierwszy, o tym że wziąłem w nim udział zdecydowały znakomite recenzje pochodzące od bywających tam wcześniej kolegów. Potwierdziło się, Sielpia okazała się rewelacyjna.
Właściwie zaczynało się wszystko w piątek 3 września, bowiem w przeddzień startu po weryfikacji w biurze zawodów (dostałem "na szczęście" numer 13, wpisowe: zero) można było wziąć udział w wieczorze wysokogórskim prowadzonym oczywiście przez Piotra Pustelnika. Zasadniczym punktem tego spotkania była filmowa relacja z mBank Annapurna Expedition, czyli zorganizowanej przez Piotra w maju próbie zdobycia południowej ściany Annapurny, niestety z powodów pogodowych zakończonej niepowodzeniem. No nie takim znowu niepowodzeniem, bardzo obfite opady śniegu i zagrożenie lawinami zmusiły polsko-słowacko-słoweńsko-rosyjską ekipę himalaistów do odwrotu tuż przed atakiem na szczyt. Ale wszyscy cało i zdrowo wrócili do domów, to przecież jest najważniejsze.
Potem zbyt długo balować nie można było, gdyż na 6:30 zaplanowano odprawę techniczną biegu terenowego, a już od 7:00 startowaliśmy, wyposażeni w mapy topograficzne 1:25 000 (aktualizacja z lat 80-tych) z naniesionymi 18 punktami kontrolnymi (PK), 11 punktami na których zaplanowano zadania specjalne (ZS) oraz trzema odcinkami specjalnymi (OS). Pomiędzy tymi miejscami ciągnęła się trasa biegu w formie dwóch pętli. Przy, nierealnym oczywiście, założeniu, że biegniemy pomiędzy punktami najkrótszą drogą po liniach prostych, pierwsza poprowadzona na północny-zachód od Sielpi pętla miała długość 25 km, a druga wiodąca na północny-wschód od niej 15 km. Uczestnicy konkurencji na 25 km kończyli w Sielpi po pierwszej pętli, ci co biegli na 40 km zasuwali dalej, by zakończyć bieg w miejscu startu. Trasa był poprowadzona w zróżnicowanych warunkach terenowych, dominował las, ale nie brakowało też pól, łąk, bagien, gęstych chaszczy, czasami zabudowań wiejskich i otwartej wody. Trzeba było mieć jakieś doświadczenie w imprezach na orientację. Okazało się że umiejętność wyszukiwania zaznaczonych na mapie punktów była co najmniej tak samo istotna jak szybkie nogi i psycho-fizyczna wytrzymałość.
Ruszam punktualnie o 7:00 w pierwszej grupie. Druga do biegu na 40 km wystartowała 10 minut później, a po niej jeszcze ci co biegli na 25 km. Początkowo biegniemy razem, szybko jednak rozpraszamy się w lesie. Pogubiłem się od razu na początku skręcając w złą stronę na rozwidleniu dróg, nie ja jeden. W końcu trafiam na miejsce, które zgadza się z opisem PK1: odległe od siebie o kilkadziesiąt metrów dwa przepusty cieków wodnych pod drogą. Jest nas tu kilku, bez powodzenia szukamy "lampionu" punktu kontrolnego. No to musi być tutaj, wszystko się zgadza z mapą, a punktów kontrolnych nie ma. Uczestnicy zeszłorocznego biegu pamiętają, że pod jednym z przepustów, w zalanej do połowy wodą betonowej rurze, był ukryty perforator punktu kontrolnego. Włazimy do rury, nic nie ma. Przez jakieś 20 minut przeszukuję okoliczne krzaki, jest rześki i słoneczny poranek, pokryte drobnymi kropelkami rosy pajęczyny rozpięte na gałęziach młodych sosenek pięknie lśnią. Jest też sporo dojrzałych jeżyn, trochę ich zjadam. Patrzę jeszcze raz na mapę i... okazuje się że 400 m na zachód od zaznaczonego na mapie PK1 jest drugi identyczny układ przepustów i najprawdopodobniej właśnie na nim jestem.
No to zasuwam leśną drogą na wschód i trafiam na PK1, podzielony dodatkowo na PK1a i PK1b. Pierwszy z nich rzeczywiście jest schowany w betonowej rurze, jest przy nim gromadka zawodników. Jeden z nich zdjął buty i brodząc w wodzie dociera do przepustu. Dajemy mu wszyscy nasze karty startowe, a on dziurkuje je perforatorem. Niech żyją uczynni rywale! Niedaleko przy drodze jest PK1b, bilecik do kasownika i dalej. Po trzystu metrach jest ZS1 o nazwie "Złote Piaski". Pierwsze zadanie specjalne polega na czołganiu się w piachu pod "zasiekami" z biało-czerwonej taśmy i wspinaczce po piaszczystym, osypującym się zboczu pagórka. Dziewczyny z obsługi punktu potwierdzają zaliczenie zadania także dziurkując karty startowe perforatorami w odpowiednim miejscu.
Teraz ponad kilometr biegu polną drogą wzdłuż cieku wodnego. Drogę przecina mi wypasiony zając, na oko z siedem kilo żywej wagi. Jeszcze długo jest widoczny w trawie, robi zygzaki choć nikt go nie goni. Na szczycie zalesionego wzgórza powinien być PK2, ale znowu mamy problemy z jego znalezieniem. Bo wzgórków jest cały łańcuch. Jest też nowy cmentarz i prowadząca do niego droga, których nie ma na mapie, i trochę się gubimy. Poszukiwaczy PK2 zbiera się kilkunastu, obłazimy okolicę znowu przez jakiś czas nic nie znajdując. Najpewniejsza okazuje się analiza rzeźby terenu, to element który dezaktualizuje się chyba w ostatniej kolejności. Jeden z wierzchołków łańcucha pagórków okazuje się właściwym, jest lampion i perforator.
Teraz poprzez pola biegnę do wsi Dziebałtów, gdzie czeka nas drugie zadanie specjalne o nazwie "Strażak". Kierunek pomaga utrzymać linia energetyczna zaznaczona na mapie i dobrze z daleka widoczna w terenie (jak się okazało te druty jeszcze kilkakrotnie pozwalały mi dziś nie pobłądzić). Towarzyszy mi rosły chłopak, mocny w biegu, ale w ogóle nie używający mapy (schował ją do kieszeni) tylko podczepiający się do biegnących grup. Wpadamy do wsi omijając ogrodzenia, ale dostęp do boiska szkolnego blokuje nam szereg ogrodzonych posesji. Omijamy je szerokim łukiem i wpadamy na boisko gdzie stoi wóz strażacki, kilku strażaków w strojach bojowych i obsługa ZS2 ubrana na żółto. Najpierw musimy rozwinąć strażacki wąż, podłączyć go do hydrantu i zwinąć. Potem chwytamy dwa wiadra z wodą i pokonujemy z nimi krótki tor przeszkód w postaci dwóch płotków (jeden trzeba było pokonać górą a drugi dołem) i bramki do koszykówki (na szczęście tylko do obiegnięcia). Trzecim i ostatnim zadaniem było wepchnięcie przy pomocy strumienia wody z
e strażackiej sikawki piłki od koszykówki do bramki. Mało brakowało a poleciałbym dalej bez kasownika, ale w porę się zorientowałem i poprosiłem o dziurki na karcie.
Teraz przed nami parę kilometrów otwartych pól i łąk. Docieramy nimi do ZS3 o nazwie "Przodownik pracy" na skrzyżowaniu polnych dróg. Tym razem zadanie polega na załadowaniu taczki ciężkimi workami z piaskiem i przejechaniu z nimi kilkudziesięciu metrów. Potem biegniemy do kolejnego punktu kontrolnego, ponownie zagłębiając się w lesie. PK3 określone jest jako sadzawka przy grobli. Okazuje się, że rzeczywiście na środku niewielkiego stawu umieszczono lampion z perforatorem. Tym razem ochotnikiem do moczenia nóg jestem ja, zbieram od kilku obecnych karty startowe i brnę przez wodę, muł i resztki trzcin zanurzony niemal do pasa.
Kasuję perforatorem z sześć kart startowych i przedzieram się z powrotem przez zamuloną sadzawkę, by rozdać je zawodnikom. Od tej pory mojemu biegowi towarzyszyć będzie chlupotanie w butach, których dla bezpieczeństwa i z oszczędności czasu nie zdejmowałem. Kolejny etap to jakieś półtora kilometra gęstym lasem na południe. Tu nie da się biec, trzeba iść poprzez młodnik, rumowiska gałęzi i wysokie trawy. Nogi boleśnie kaleczą kolce jeżyn (jako jeden z nielicznych biegnę w krótkich spodenkach), ale w zamian można się cieszyć owocami. Odfajkowany zostaje PK5 na szczycie leśnego wzgórza, niedaleko za nim jest ZS4 o nazwie "Barman". To zadanie polega na przetoczeniu (lub przetransportowaniu inną techniką) dużej blaszanej beczki po niezbyt długiej pętelce wśród drzew, można też napić się tu wody i uzupełnić jej zapas w butelce u pasa. Towarzyszy mi nadal kolega z mapą w kieszeni. Po leśnym odcinku wybiegamy na łąki, a miejsce ukrycia PK5 podpowiada umieszczona na drzewach tej głuszy reklama mBanku.
Po doświadczeniach z przedzieraniem się leśną gęstwą postanawiamy nadłożyć trochę drogi ale poruszać się raczej leśnymi duktami. Kiedy wbiegamy na jeden z nich niemal zderzamy się ze sporą ekipą. Była to drużyna Jurka Natkańskiego (także himalaisty, ostatnio kojarzonego głównie z zimową próbą wejścia na K2), w której oprócz niego biegło dwóch młodszych zawodników (jeden z nich miał na imię Mikołaj) oraz wyposażona w numer startowy suczka-owczarek niemiecki o imieniu Klucha, którą już nie pierwszy raz widziałem u boku Jurka na zawodach biegowych. Tempo mają lepsze od naszego, biegniemy ich śladem leśną drogą z grubsza w tym kierunku co powinniśmy. Zadziałało prawo tramwaju, chyba dość częste na imprezach na orientację. Jak widzisz że ktoś pewnie gna do przodu, to myślisz że pewnie wie co robi i gnasz jego śladem, za tobą gnają ci co tak samo myślą o tobie i robi się tzw. tramwaj. Pasażerowie tramwaju zdają się na motorniczego i mniej uważnie śledzą mapę i busolę (w którą jak większość uczestników jestem wyposażony), co owocuje często pogubieniem się całej grupy. Muszę przyznać, że i ja wpadłem w tę pułapkę, nie wspominając już o koledze z mapą w kieszeni.
Wypadamy wszyscy z lasu na podmokły otwarty teren, szukając PK6 opisanego jako mostek nad ciekiem wodnym. Idziemy za grupą Jurka przez łąkę, a tu bagno... Buch i po uda lądujemy po kolei w błocie, ale inaczej pokonać się tego terenu nie da. Szybko okazuje się że pocięty jest on zarośniętymi rowami melioracyjnymi porozdzielanymi groblami. Rowy przeskakujemy, a jak się nie da to przechodzimy tonąc w błotku i bujnej, wysokiej trawie. Groble porośnięte są kolczastymi jeżynami, których owoce ze względu na dobre nasłonecznienie są tu wyjątkowo liczne, smaczne i dojrzałe. W trakcie błotnej przeprawy zjadam gdzieś z ćwierć kilo czarnych, pysznych jeżyn. Zakręt rowu i widoczna linia energetyczna pozwalają zorientować się, że szukany punkt kontrolny jest ok. 300 m na południe, przedzieramy się do niego przez podmokłości.
Na mostku jest rzeczywiście kartka z napisem „PK6”, ale płócienny pomarańczowy „lampion” wrzucony jest do wody, ani przy nim ani nigdzie w pobliżu nie ma perforatora, przy pomocy którego moglibyśmy udokumentować tu naszą obecność. Znowu gromadka zawodników, którzy nie wiedzą co z tym fantem zrobić. Jest tu Grześ Witkowski, wyposażony w GPS i specjalny biegowy plecaczek z podajnikiem napoju (z Grześkiem do Sielpi przyjechałem i u harcerzy przenocowałem), jest też rzecz jasna w czerwonym kapeluszu... no kto? Tak, Wojtek Gruszczyński. Jest także dziennikarz z kieleckiego „Słowa Ludu” który na mostku robi nam zbiorowe zdjęcie przy kartce z opisem punktu na dowód że tu byliśmy. No i dalej, wreszcie drogą więc biegiem.
Szykuję się na mokrą przygodę, bo za chwilę będzie OS1. Pierwszy odcinek specjalny zaznaczony jest na mapie jako mniej więcej półtorakilometrowa linia wiodąca dokładnie równoległym do rzeki Czarnej prostym kanałem. Na tym odcinku umieszczono PK7 i PK8 ale nie zaznaczono ich dokładnej lokalizacji, musieliśmy sami je odnaleźć posuwając się wzdłuż OS1. Kiedy docieramy do oznaczonego na mapie trójkątem i wcale nie oznaczonego w terenie początku OS1 okazuje się, że zamiast wody mamy wyschnięte piaszczyste koryto. Po krótkich oględzinach okolicy, czy aby mokrego kanału nie ma jednak w pobliżu, ruszamy grupą tym wyschniętym korytem wypatrując dwóch ukrytych na trasie punktów kontrolnych. Piachem biegnie się szybciej i wygodniej niż okolicznym lasem, oba PK bez kłopotów zostają odnalezione, ale teren robi się coraz bardziej podmokły i zarośnięty. PK9 kończy odcinek specjalny. Teraz musimy znaleźć położony nad pobliską Czarną ZS5 czyli "Most pontonowy".
Zadanie niby proste, ale nie tak bardzo. Najwygodniej poruszać się teraz na wschód drogą po przeciwnej niż rzeka stronie wyschniętego kanału, aby po przebiegnięciu jakichś 800 m odbić w prawo w stronę Czarnej. Nie ma jednak punktów orientacyjnych, trzeba mieć wyczucie odległości, a dość duża liczba zawodników oczywiście powoduje wspomniany już efekt tramwaju. Liczyłem na to, że ukazująca się czasem po prawej stronie rzeka pokaże nam ten "most", ale nie. W końcu wraz z dwoma innymi zawodnikami przeprawiamy się w bród na lewy, południowy brzeg Czarnej i idziemy jeszcze trochę pod prąd na wschód, czasem brodząc po łydki, bo to szybsze od przedzierania się przez zarośla. Poza tym chłodna woda rozkosznie obmywa obolałe już nieco i nieźle podrapane nogi. W prześwicie między drzewami widzę zabudowania wsi Wiosna, co oznacza że jesteśmy za daleko na wschodzie i musimy się cofnąć z biegiem rzeki o jakieś pół kilometra.
No i w końcu trafiamy na "most pontonowy". Okazuje się że jest to niezbyt gruba nieheblowana deska przywiązana do samochodowych dętek, przerzucona przez rzekę. Po desce należało się przeprawić na drugą stronę rzeki, wszystko jedno w którą stronę. Ta dowolność okazała się niedobra, gdyż zaraz za mną punkt odnalazło kilkunastu zawodników. Ponieważ przybiegali z obu brzegów ciężko było obsłudze określić kolejność przybycia na punkt, a co za tym idzie kolejność przeprawiania się. Postanawiam pokonać most na kolanach, ale konstrukcja jest mało stabilna, d
eska co i rusz mocno odchyla się od poziomu i nagle cały wpadam do wody, dobrze że mapę zostawiłem na brzegu. Woda jest tu zaskakująco głęboka, nie sięgam dna. Wdrapuję się ponownie na dechę i docieram do przeciwległego, północnego brzegu. A że dziewczyny obsługujące ZS5 są na południowym, więc wracam wpław i po skasowaniu karty startowej biegnę w stronę Wiosny na poszukiwanie PK10.
Wiem, że następnemu zawodnikowi most też zajmie trochę czasu. Rośnie więc moja przewaga nad grupą, uzyskana dzięki w miarę szybkiemu odnalezieniu mostu. Od tej pory już wiadomo, że jeśli ktoś wpadnie nawet o kilka sekund wcześniej od rywala na kolejny punkt z zadaniem specjalnym, to może dać mu to nawet kilkuminutową przewagę. Skończyła się współpraca, a na dobre zaczął wyścig. Docieram do Wiosny i skrajem lasu biegnę na południe, bez kłopotu znajdując PK10 w narożniku prostokątnej dużej polany, której centrum zajmuje wieś a resztę łąki i pola. Teraz trzeba szybko dostać się na drugą stronę wsi, żeby nad Czarną znaleźć ZS6. Jest kilka wariantów, można obiec zabudowania z jednej lub drugiej strony, ja decyduję się na bieg w stronę zagród. Pracujący w polu człowiek wskazuje mi przerwę w ogrodzeniu, widzę że moim śladem już ktoś podąża przez łąki. Teraz gnam szutrową drogą napotykając zdziwione spojrzenia mieszkańców. Biegnę Wiosną, choć to wrzesień, fajnie się zasuwa. W końcu skręcam w lewo w polną drogę w stronę rzeki, widzę terenową toyotę, którą dwie dziewczyny towarzyszące Jurkowi Natkańskiemu podróżują od punktu do punktu i dopingują swojej drużynie. Chcę z nimi zagadać, ale widzę nadbiegających z różnych stron biegaczy walczących o pierwszeństwo na kolejnym zadaniu specjalnym. Przyspieszam i dosłownie o kilka sekund wyprzedzam kogoś meldując się na ZS6 o nazwie „Tyrolka”. Tu już nie ma dowolności kierunku, po założeniu uprzęży wspinaczkowej trzeba po prowizorycznych stopniach wejść na drzewo, doczepić się do przerzuconej nad rzeką liny i zjechać na drugą stronę. Mam lekkiego stracha rzucając się z gałęzi, ale bez kłopotu przejeżdżam na drugi brzeg Czarnej, wypinam z uprzęży i biegnę dalej jej północnym brzegiem. Ale jazda, to już chyba czwarta godzina biegu a poziom adrenaliny ciągle wysoki.
Do następnego zadania specjalnego są jakieś dwa kilometry, mógłbym odbiec od Czarnej do leśnej drogi ciągnącej się równolegle niedaleko, wzdłuż suchego kanału, ale boję się przegapić kolejny punkt i trzymam się koryta rzeki. Na szczęście okolica nie jest zbyt gęsto zarośnięta, jest sporo piaszczystych kawałków, da się biec. Tylko raz wpadłem w pułapkę, jaką był zarośnięty trawą mały lecz głęboki wąwozik zbiegający z wysokiego brzegu do rzeki, obiłem sobie dość boleśnie tyłek. Widzę tamę spiętrzającą Czarną (to pewnie przy jej udziale powstał sztuczny zbiornik wodny – Jezioro Sielpeckie), a zaraz za nią ZS7, czyli „Ponton”. Tym razem zadanie polega na przeprawieniu się po spiętrzonej, więc głębokiej w tym miejscu Czarnej na drugą stronę, tam skasowaniu perforatorem karty startowej i ponownej przeprawie na północny brzeg. Kładę się na jednej z dwóch dostępnych nadmuchanych samochodowych dętek i płynę żabką, nawet nieźle idzie. Kiedy wracam nadbiegają następni, wśród nich kolega z mapą w kieszeni, który chce żebym na niego zaczekał. Ja widzę że ma już innych kompanów w zasięgu i uciekam, jakby nie było to jednak wyścig.
Teraz trzeba dostać się do plaży niedaleko centrum Sielpi, ze względu na zabudowany teren nie mogę biec najkrótszą drogą, nadkładam trochę wzdłuż rzeki a potem głównej drogi. Drugi odcinek specjalny poprowadzono po wodzie. Na przystani każdy z nas dostaje kapok i wsiada do roweru wodnego (jest ich sporo, nie trzeba czekać). Musimy dotrzeć do dwóch wysepek na Jeziorze Sielpeckim, na których są PK11 i PK12, w sumie jest do przepłynięcia jakieś półtora kilometra, zakładając oczywiście najkrótszą drogę. Jednak rower wodny obciążony niesymetrycznie tylko jedną osobą okazuje się niezbyt sterowny i płynę do pierwszej wyspy zakosami. Pomyliłem kolejność i najpierw odklikuję PK12 na sporej zalesionej wyspie, dwieście metrów na zachód od niej jest malutka wysepka przy sztucznie usypanym nabrzeżu, na którym widzę spotkane już przy moście pontonowym i tyrolce kibicujące dziewczyny. Natomiast na wysepce przy lampionie PK11 widzę kolegę z mapą w kieszeni, któremu rower odpłynął na kilkanaście metrów od brzegu. Ratownik wiosłową łodzią stara się podepchnąc rower do kolegi, ja po przybiciu swoim do wysepki wpław dostaję się do plastikowego uciekiniera i płynąc doholowuję go do brzegu. Kiedy oddaję go skwaszonemu zawodnikowi, ten zapowiada zejście z trasy po pierwszej pętli, bo jednak ten typ zawodów mu nie odpowiada.
Kasuję PK11 i, zygazkami oczywiście, dopływam rowerem wodnym do przystani, kończąc OS2. Nogi nawykłe do biegania a nie pedałowania trochę bolą w łydkach. A tu „dla odmiany” zaraz po OS2 mamy OS3 czyli „Quady ekologiczne”. Trzy- lub czterokołowymi żelaznymi wózkami napędzanymi pedałami jak rowery musimy przejechać asfaltową drogą jakiś kilometr do końca wychodzącego na środek jeziora nabrzeża, skasować na karcie PK13 i wrócić tą samą drogą. Wózki nie są zbyt ekonomicznie skonstruowane, bo ostro pedałując ledwo dotrzymuję tempa truchtającemu obok zawodnikowi. W końcu docieram do linii startu, zostawiam ekologicznego quada. To koniec pierwszej pętli, dla tych co biegną na 25 km to meta.
Widzę przy karetce punkt opatrunkowy. Ponieważ trochę krwawią mi obtarte w wodzie kolana podchodzę i proszę o małe samoprzylepne opatrunki. Ale takich tu nie ma, kiedy zaczynają mi okręcać kolana długim plastrem zrywam go i biegnę dalej. Okazało się to słuszną decyzją, bo to nie była dziś ostatnia woda. Przez niemal całą nieźle pogrodzoną Sielpię trzeba dostać się do kolejnego punktu kontrolnego. Omijając ogrodzenia biegnę wraz z ekipą Jurka Natkańskiego przez letnisko, po raz kolejny przeprawiamy się przez dość płytką tym razem Czarną, na drugim brzegu znów gubię towarzystwo. Od tej pory do końca biegnę już samotnie, koniec z mylącymi tramwajami, trzeba zdać się na samodzielną nawigację. Trochę błądząc znajduję w lesie PK14, potem właściwie bez kłopotu ZS8 o nazwie „Kamiński”. Nazwa punktu miała nawiązywać do sań ciągniętych polarnymi krainami przez Kamińskiego, tylko że zamiast toboganu była duża opona na linach, a zamiast śniegu piach. Tu także można się napić i nalać sobie wody do plastikowej butelki po powerade, którą mam przytroczoną do pasa. Od uprzejmego (jak zresztą wszyscy z obsługi biegu) chłopaka obsługującego punkt dowiaduję się, że jestem jak na razie dwunasty.
Kolejne półtora kilometra leśną drogą na wschód do PK15 na podmokłej polanie. Polana jest w obniżeniu wyglądającym na bagno, a lampion punktu kontrolnego jest na samym środku. Obchodzę polanę dookoła aby wybrać możliwie krótką i bezpieczną drogę do lampionu. Kiedy w końcu schodzę w zagłębienie, starając się iść po gęstych mchach omijając błoto, okazuje się że jednak jest w miarę sucho, nogi zapadają się w mech najwyżej d
o kostek. Przypatrując się żywemu podłożu dostrzegam jego wyjątkową urodę: mchy mają najróżniejsze kolory i kształty, są rdzawe, żółte, w różnych odcieniach zieleni a nawet błękitu i srebra, wszystko pięknie wygląda oświetlone wrześniowym słońcem. Miejsce wyjątkowo czarowne, ale zabawić tu długo nie można, kasuję na karcie PK15 i do Piekła.
Bo Piekło to kolejna zagubiona wśród sielpeckich lasów wioska na trasie biegu. Nie jestem pewien czy skręciłem w dobrą drogę na północ, bo ta którą biegnę w wielu miejscach zalana jest wodą. Po raz kolejny wątpliwości rozstrzygają druty, które identyfikuję na mapie. Tak, to dobra droga, zalane fragmenty można ominąć usypanymi po bokach ścieżkami z pociętych gałęzi i cieńszych pieńków. Mijam pojedyncze zabudowanie i przekraczam brodem po raz kolejny rzekę, zaraz za nią jest ZS9 - "Hydraulik". Zadanie polega na wypełnieniu grubej plastikowej rury wodą przynoszoną jednym wiadrem z rzeki. Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że między rurą a rzeką było kilkadziesiąt metrów zbocza pokrytego głębokim, sypkim piachem. Żeby cała rura była napełniona trzeba trzykrotnie obrócić z wiadrem do rzeki i jeszcze znaleźć na tyle głębokie w niej miejsce, żeby dało się napełnić całe wiaderko. Jak zwykle spotykam na punkcie dziewczęcą obstawę czekającą na ekipę Jurka Natkańskiego.
Po zaliczeniu zadania docieram do Piekła, mijam je, a pół kilometra za nim jest ZS10 "Piekielna Skałka". To pojedynczy wapienny ostaniec wynurzający się w lesie z piaszczystego otoczenia, nieźle już zresztą zerodowany. Obchodzę go dookoła i znajduję punkt z zadaniem specjalnym. Znowu zakładam uprząż wspinaczkową, tym razem tylko do asekuracji, gdyż muszę wspiąć się na wysoką na kilka metrów skałkę o niemal pionowych ale pociętych szczelinami ścianach. Po dotarciu do szczytu zjeżdżam po linie asekuracyjnej. W chwili kiedy potwierdzam na karcie zaliczenie zadania pojawia się z małą kamerą Piotr Pustelnik, mówię do kamery kilka słów i biegnę dalej. Jestem nadal dwunasty, ale zespół dwóch zawodników jest tylko dziesięć minut przede mną, więc podkręcam tempo biegnąc leśną drogą dalej na północ, tym razem w stronę wsi Niebo.
Mniej więcej po kilometrze trzeba odbić z drogi nieco w lewo w las, na szczęście jest on dość dobrze przebieżny (tzn. nie jest zbyt gęsto zarośnięty). Niestety odbijam trochę za bardzo na zachód i nie mogę trafić na towarzyszącą wsi polanę z Niebiańskim Wzgórzem, na którego szczycie znajduje się PK16. Znowu pomagają się odnaleźć elektryczne druty, znajduję na porośniętym łąką obszernym wzgórzu punkt kontrolny. Do następnego muszę się przemieścić lasem ponad dwa kilometry na zachód. Widzę na mapie leśną drogę z grubsza równoległą do odcinka łączącego PK16 i PK17, odsuniętą od niego 200-300 m na północ. Na tak długim kawałku zdecydowanie lepiej wybrać drogę niż przedzieranie się przez las, tym bardziej że pozwala to ominąć dwa łańcuchy pagórków. Przebiegam więc kawałek drogą na skraju polany na północ i skręcam w leśny dukt wiodący na zachód. Przyznam że indywidualna analiza mapy i terenu sprawdza się znacznie lepiej niż bieganie kupą i sugerowanie się poczynaniami innych, co miało miejsce na pierwszej pętli. No i zostało jeszcze sporo pary w nogach mimo ponad trzydziestu zaliczonych już dziś kilometrów, może to zasługa batonu energetycznego Power Bar (od Dargcha herbu Łosiowe Błota o Świtaniu), który pierwszy raz w życiu został tu przeze mnie wypróbowany na początku drugiej pętli. Doskonale się sprawdził.
Wypadam z lasu na kolejną polanę, na przeciwległym jej końcu z daleka widzę pomarańczowy lampion, o dziwo nie widzi go dwóch rywali których tu dopędziłem. Dopadam PK17, oni zaraz po mnie. Ja odbijam na południowy wschód zgodnie z azymutem na kolejny punkt, oni o dziwo idą w przeciwną stronę. Kiedy znowu docieram do brzegu lasu zniechęca mnie on bardzo gęstą barierą zarośli. Podobnie jak poprzednio postanawiam ominąć tę barierę posuwając się skrajem lasu i porośniętej wysoką trawą łąki w stronę widocznej na mapie drogi. Tym razem decyzja okazała się nie najlepsza, bo jak się dowiedziałem potem od kolegów zaraz za zaroślami przy polanie las był tu niezbyt gęsty.
Chyba zaczyna działać coś w rodzaju zmęczenia psychicznego. O ile bieg nie sprawia mi trudności, chyba że napotykam terenowe przeszkody, o tyle po siedmiu godzinach intensywnego wysiłku (jest już koło 14.00), połączonego z kombinowaniem przy użyciu mapy i busoli oraz napięciem wzroku, mam coś w rodzaju otępienia. Z trudnością przychodzi mi orientowanie mapy i utrzymanie kierunku, coraz gorzej jest z oceną odległości przebieganych odcinków i spostrzegawczością. Znam to z innych imprez na orientację, zawsze znalezienie kilku ostatnich punktów sprawia mi sporo kłopotu, nie mogę się skoncentrować.
Przedzierając się gęstą trawą i przeprawiając przez zarośnięty rów z wodą dotarłem do rozwidlenia dróg, ale wybrałem podobnie jak na początku złą, wiodącą granicą łąki i lasu. Dopiero odgłosy samochodów z asfaltowej drogi między Gatnikami i Wincentowem i ich konfrontacja z mapą uświadamiają mi, że odbiłem przynajmniej kilometr na zachód od trasy biegu. Postanawiam wrócić do rozwidlenia i pobiec w głąb lasu drugim wariantem. Ten okazuje się słuszny, porównując zróżnicowaną tu rzeźbę terenu z poziomicami na mapie dotruchtuję do ZS11 na skrzyżowaniu leśnych dróg o nazwie "Quady mniej eklogiczne".
Tym razem pojazdy są imponujące, to czterokołowe terenowe spalinowe wózki najbardziej chyba przypominające motocykle. Zakładam baniasty zawodowy kask, pokazują mi gdzie jest gaz i gdzie hamulec, zapalają kluczykami silnik. Tu także jest Piotr Pustelnik i dwóch rywali, których wyprzedziłem na poprzednim punkcie, a którzy jednak znowu przesunęli się do przodu dzięki mojemu pogubieniu się. Mam zrobić dwie kilkudziesięciometrowe pętle między drzewami z dodatkowymi sztucznymi pagórkami w postaci podestów. Jakoś się udaje, nie mam jeszcze dość wyczucia w operowaniu ręcznym gazem, więc na przemian quad jedzie szybko i niemal się zatrzymuje. W pewnym momencie, kiedy jadę nachylonym w bok odcinkiem, mam wrażenie że quad się wywróci, podpieram się nogą i jedno z kół przejeżdża mi po stopie, ale nic sobie nie zrobiłem. Parkuję w miejscu startu, zdejmuję kask, perforują mi kartę. Biorę mapę żeby określić kierunek do kolejnego, ostatniego już PK18, ale przez jakąś minutę nie mogę się na tym skupić. Dopiero po chwili udaje mi się zorientować mapę, wychodzi na to że leśny dukt zaprowadzi mnie prawie na miejsce.
Pokonuję niewielki lecz wyraźny garbik, dukt się kończy i biegnę lasem. Ostatni punkt kontrolny udaje się dość łatwo odnaleźć, do mety w centrum Sielpi zostało dwa kilometry, tu już nie da się zgubić. Biegnę ile sił w nogach, bolą już całkiem nieźle, leśne drogi przechodzą w asfalt letniskowych uliczek. Melduję się w biurze zawodów, mam czas 8:15. Koniec. Razem z błądzeniem mam za sobą z pięćdziesiąt kilometrów, lekko licząc.
Teraz dopiero czuję ogromne zmęczenie, ledwo chodzę. Miałem ochotę wykąpać się
po wszystkim w jeziorze. Idę na plażę, zdejmuję buty, wchodzę po kolana do wody, ale nagle robi mi się zimno, słońce towarzyszące nam cały czas podczas biegu chowa się teraz za chmury. Buty i skarpetki to obraz nędzy i rozpaczy, są brudne, podarte, pełne piachu. Przewidywałem że tak się skończy, więc zarówno skarpetki jak i buty wziąłem mocno już zużyte. Lądują w koszu na śmieci przy najbliższej budce gastronomicznej, choć poległy w boju i chwale, niczym król Theoden w szarży na wojska Mordoru.
Na bosaka idę do ośrodka harcerskiego, prysznic, potem obiad w pobliskiej restauracji. Grzegorz Witkowski w międzyczasie także dotarł do mety, ale nie mogliśmy się znaleźć, ja miałem klucz. Wymarzł więc biedak przez te pół godziny. Spotkany Andrzej Krochmal, zaprawiony orientalista, okazał się zwycięzcą biegu na 40 km. W końcówce walczył z drużyną braci Lisów, mocniejszych w biegach długodystansowych ale słabszych od Andrzeja w specyfice biegów na orientację. Weszli więc szybko odnajdującemu punkty kontrolne Andrzejowi na koło. Wiedział, że jeśli ich na ostatnich PK nie zgubi to na uliczkach Sielpi nie ma z nimi szans. Schował im się w końcu za jakimś pagórkiem. I dotarł do mety z ośmiominutową przewagą.
Na 19.00 przewidziano piknik w ośrodku harcerskim kończący imprezę. Wstęp na podstawie numerów startowych, wyżerka za darmo, piwo po złotówce, bardzo fajnie pogrywający przeboje z lat 70-tych zespół "Sweet Combo". W trakcie pikniku rozdano po kolei medale wszystkim uczestnikom obu biegów i pozostałych konkurencji, którzy dotarli do mety. Zdziwiony jestem swoim wysokim, bodajże siódmym miejscem. Jak było na pikniku później nie wiem, gdyż wróciłem do Warszawy wieczorem wraz z warszawskimi orientalistami, m.in. zwycięzcą.
Imprezę oceniam bardzo dobrze, szczególnie za pomysłowo zbudowaną trasę wykorzystującą cały potencjał turystyczny okolic Sielpi (tu podziękowania m.in. dla Macieja Tracza). W ciągu ponad ośmiu godzin biegu nie nudziłem się ani minuty, zaskakiwany kilkadziesiąt razy coraz to nowymi ciekawymi i emocjonującymi zadaniami. Teren okazał się całkiem zróżnicowany i doskonale nadający się do tego typu zawodów. Za drobne mankamenty uważam niezbyt wnikliwą kontrolę karty startowej na mecie, a także nie do końca określony tryb wykonywania niektórych zadań (np. na "moście pontonowym" nie było powiedziane z którego na który brzeg trzeba się przeprawiać i było zamieszanie z kolejnością). Ale to wszystko drobiazgi, było świetnie, lepiej niż się spodziewałem, bardzo mi ten tryb imprezy biegowej odpowiada i jeśli tylko będę mógł postaram się tu być za rok. Chwała mBankowi za to że funduje nam takie imprezy jak łódzki maraton czy sielpecką eXtremę.