2013-05-06
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Cracovia Maraton - moim okiem (i nogami) (czytano: 4047 razy)
Na początek o sobie - biegam od ok. 4 lat, głównie biegi średnie, do których raczej pilnie się przygotowuję. NIE ZNOSZĘ ZA TO MARATONÓW - za długi dystans, za wolne tempo, zbyt żmudne i jednostajne przygotowania (na które zwyczajnie nie mam czasu). Po prostu - za słaby efekt jak na włożone w to środki. Dlatego też nie udało mi się nigdy zejść poniżej magicznych 3 godzin, choć wyniki z innych dystansów dają mi prognozy na dużo szybszy maraton - pod warunkiem oczywiście ćwiczenia pod tenże dystans.
Dlatego do Krakowa jechałem niejako dla formalności - złamać 3 godziny - mieć w końcu "odpowiedni" wpis w biegowym CV. Poświęciłem całą praktycznie zimę i mroźne początki wiosny na treningi w oparciu o zmodyfikowany plan Danielsa, w którym zastąpiłem elementy budujące szybkość składnikami wytrzymałościowymi - czyli mniej interwałów i biegów progowych w tempie zawodów na 5 lub 10 km, więcej pracy z prędkością maratońską (dziwne uczucie - człowiek biega dużo wolniej niż się przyzwyczaił). Dodałem też biegi długie - co tydzień ok. 30 km biegu ciągłego w tempie maratońskim (ostatnie sesje to już było nawet dużo szybciej, na co oczywiście z chęcią się godziłem). Odstawiłem też na bok starty w zawodach (od zimy wystartowałem 1 raz). Dzięki temu wiedziałem, że się "wydłużam", zmieniam szybkość w wytrzymałość. Wiedziałem też, że organizm się przyzwyczaja i raczej nie grozi mi "odcięcie" prądu w trakcie maratonu (pod warunkiem rozważnego rozkładania sił). Treningi z powodu swojej specyfiki - wolniejszego tempa - niestety często mi się dłużyły, szukałem jakiegoś sposobu złamania monotonii, zwłaszcza długie wybiegania starałem się robić w urozmaiconym terenie (kilka tras w górach). Ani razu nie
udało mi się zrobić 100 km w tygodniu, co niby gwarantuje sukces w łamaniu 3 godzin. Moje maksymalne przebiegi to 70-75 km na tydzień, więcej się nie mieściło...
Mając już "zakodowane" w nogach tempo maratońskie (rozplanowałem "ostrożne" łamanie, czas 2:58:00, tempo na km ok. 4:13) i będąc w końcu przyzwyczajony do dłuższych dystansów (a więc powyżej 21 km), byłem zupełnie spokojny o wynik. Im bliżej maratonu, tym bardziej spokojny. Totalny automat, zero emocji, stresu. Jedyne co mogło przeszkodzić, to pogoda. Tydzień wcześniej wprawdzie, podczas "rutynowego" rozbiegania nabawiłem się ogromnego pęcherza pod małym palcem stopy, który na moment kazał mi się zastanowić nad drobiazgami, które mogą wpłynąć na tygodnie przygotowań, na szczęście dzięki radom mojej żony, maści nagietkowej oraz plastrom żelowym udało się zreperować dziurawą stopę.
Do Krakowa przyjechałem z rodziną już w piątek wieczorem, mieliśmy wspaniałe zakwaterowanie dzięki naszym sąsiadom, rodowitym Krakusom. W sobotę wspólne zwiedzanie starego miasta, Rynku, Wawelu, ot - turystyczna wycieczka. Posiłek w McDonald"s (a, co? chudemu wolno!), a potem na stadion po pakiet startowy. Zaparkowaliśmy bez problemów na sporym parkingu obok niezbyt urodziwego stadionu Wisły. Trochę
trzeba było naszukać się biura zawodów i Expo, brak było stosownych oznaczeń (pierwsze ostrzeżenie!) - poszliśmy na drugi bok stadionu, przez co trzeba było obejść całość, ale to drobiazg. Biuro - sprawna i szybka obsługa, weryfikacja, pakiecik z materiałami reklamowymi i kuponami, fajny t-shirt (z przodu, ogromne logo na plecach wzbudza jednak pewne kontrowersje), kontrola chipa, wszystko w 2-3 minuty. Po wizycie w biurze poszliśmy obejrzeć stoiska Expo, tłoku nie było, można było kupić sprzęt, książki, zrobić sobie fotkę z ikoną (dla wielu, zwłaszcza początkujących marzycieli) polskiego maratonu - J. Skarżyńskim (też nie było większego zainteresowania), coś zdegustować. Mnie szczególnie interesowało stoisko pewnej firmy, która chwaliła się przed maratonem, że bada chętnym stopy. Na stoisku pustki, a pani informuje, że nie ma za bardzo czasu, bo trzeba się wcześniej przez neta zapisać, bo kolejka - poszedłem sobie, jak zwykle przekaz medialny swoje a rzeczywistość swoje. Uznaliśmy że pójdziemy teraz na pasta-party, szkoda potem wracać na stadion, a była już pora obiadu. Dzieciaki radośnie polecialy ze mną (córka uwielbia makarony na wszelkich pasta-party) i tutaj zgroza: ŻARCIE GORSZE NIŻ... w szpitalu? w przytułku? Talerz suchego makaronu wymieszany z jakimś jeszcze bardziej suchym sosem. Chyba talerzyk był najmniej suchy. Nie dało się tego zjeść, szkoda było marnować energię na żucie tego "czegoś", za mało herbaty dali ;) Inni uczestnicy biesiady, zarówno biegacze, jak i wolontariusze, bez ceregieli wywalali to "coś" do kubłów. Na szczęście nie byłem skazany na posiłek organizatora, na naszej kwaterze zjadłem porządny, domowy makaron z sosem i kurczakiem. Ale byłem wkurzony nieco na jakość posiłku - jak można tak marnować jedzenie?
Po powrocie na kwaterę, a przed "prywatnym" pasta party, poszedłem się lekko rozbiegać - 20 minut biegu w jedną stronę (nie znałem okolicy), 20 minut z powrotem. Tempo maratońskie, może nawet nieco szybsze, ważne by czuć w nogach lekkość ale i pewne mięśniowe napięcie, czuć moc - staram się mieć takie uczucie w nogach przed każdym startem. Początek biegu w dosyć parnym, przedburzowym powietrzu - lało się ze mnie strumieniami, powrót w bardzo mocnej ulewie - znowu się ze mnie lało. Dystans - ok. 10 km, kondycyjnie było dobrze. Potem rozciąganie mięśni, makaron, piwko (a co? zawsze uważam je za doskonały napój
potreningowy), wieczorem przy telewizorku spokojne szykowanie ekwipunku. Do biegu przygotowałem sprawdzony komplet: moje stare buty Kalenji (miękkie, średnia bardzo półka cenowa), spodenki biegowe z Lidla (bardzo tanie, zaleta - mają wbudowaną bieliznę z siatki, więc odpada ryzyko ran od gumek z majtek), zdobyczna koszulka techniczna bez rękawów, uchwyt na telefon na ramię (chętnie używam, często mnie ludzie pytają, czy nie przeszkadza - absolutnie nie przeszkadza). Jedyny "wypas" jaki miałem, to skarpety kompresyjne (na szczęście dostałem je kiedyś do zrecenzowania i mi zostały). Z chemii na drogę przygotowałem sobie dwa żele energetyczne (saszetki po 90 g), jeden miałem w ręce podczas biegu (nie przeszkadzał), drugi podrzucił mi sąsiad ok. 33 km. Żadnych bidonów, pasów, plecaków. Poszedłem spać o 23:30, obudziłem
się o 6:00, zupełnie wyspany.
Rano emocje odrobinę zaczęły działać, ale bardziej czułem skupienie na tym, co mam zrobić. Śniadanie - słodka kawa z mlekiem (zawsze lubię kofeinę przed biegiem), kilka lekkich kanapek z dżemem, herbata, trochę czystej wody. Odczucia "brzuszne" - dobrze, żadnych sensacji, nie musiałem obawiać się kolejek do toalety. Dojechaliśmy autami na stadion - spory ruch, kilkanaście minut szukania wolnego miejsca -
brakowało obsługi kierującej ruchem na parkingu, była totalna wolnoamerykanka, momentami niebezpieczna (kierując autem bardzo trudno jest zauważyć płaskiego hand-bike"a). W końcu zaparkowałem, wyładowaliśmy
się i mogłem iść się rozgrzewać. Chwilka truchtu, potem trochę wymachów kończynami, lekkie rozciąganie, pożegnanie z moimi wiernymi kibicami i szukanie strefy startowej.
No właśnie... Strefy... Można było poznać po ściśniętych na małej przestrzeni ludziach z balonikami. Ci na 3:30 stali praktycznie zaraz za "elitą", pomiędzy nimi "celebryci" tacy jak p. Janina, jacyś goście z transparentem (jeden co chwilę gubił kijek). Stanąłem gdzieś tam pomiędzy nimi, byle blisko wylotu i czekałem. Najpierw wystartowały wózki, wcześniej jeszcze chwila głośnej ciszy (bo nie wszyscy zakumali o co chodzi, tak im się udzieliły startowe emocje), po wózkach - my. Start w dosyć sporym ścisku i tłoku, ale pocieszałem się, że dzięki temu nie wyrwę się w euforii do przodu. Patrzyłem jak inni mnie wyprzedzają, ścigając się już od pierwszych metrów. I nie byli to zawodnicy "elity", ich budowa ciała mówiła raczej, że to najszybszy kilometr w całym ich biegu. Biegnąc, starałem się zorientować w trasie, na którym jestem kilometrze. Ważne było, bym znał swoje tempo początkowe. I problem. Jak wcześniej napisałem - pierwsze ostrzeżenie - brak oznaczeń przy biurze, tak teraz nie było widocznych, mimo zapewnień
organizatora, oznaczeń km. W końcu okazało się, że są, ale pod nogami - tyle że w tłumie łatwo o przeoczenie - a ja przecież szukałem wzrokiem pionowych tablic. Na szczęście miałem gps w telefonie, i choć jego wskazania są często zwodnicze, tym razem pokazywał całkiem dobrze (po biegu okazało się że dodał ok. 300 m, czyli ledwie 0,3 km), tak więc starałem się biec na równe tempo wskazywane przez Endomondo.
Rundka wokół Błoni pochłonęła ponad 4 km, słysząc rozentuzjazmowanego mojego "ulubieńca" z TV, p. Kurzajewskiego (w końcu również "wybitnego" maratończyka) wyleciałem jak z procy w miasto, tam przyłączyłem się do grupki 3 osób, marzących jak ja o złamaniu 3 godzin, i pobiegliśmy dalej. Uznaliśmy, że będziemy wspólnie pracować nad tempem. Chłopaki byli "zieloni", więc dostosowali się do mojej taktyki walki z dystansem. A plan był następujący: pierwsze 5 km spokojnie, "zdusić" tempo (zawsze na pierwszej piątce rwałem do przodu i się potem źle kończyło), potem rozwijać właściwą prędkość do 10 km, w tym czasie ciało się przyzwyczai i można biec dalej ustalonym tempem do 21 km, chodzi o to, by to ustalone tempo dawało mi poczucie równowagi - a więc brak zmęczenia, właściwy oddech, dobra praca rąk i tułowia - bieg "na komforcie". Po "połówce" dopiero miałem zaburzyć tą równowagę i atakować, a więc i przyspieszyć. Jak mantrę powtarzałem czasy odcinków: 5 km - 21 min, 10 km - 42 min, 15 km - 1h 3 min itd.
Tak więc słysząc mojego "ulubieńca" z TV wyrwałem do przodu, opamiętując się jednak na 5 km, gdzie była pierwsza "agrafka" - mijając się mogłem zobaczyć niesamowite morze ludzi wylewające się z Błoni.
Następnie wbiegliśmy na teren Starego Miasta, niesamowite uliczki i miejsca znane ze spacerów nabrały teraz zupełnie innego wymiaru. Bardzo przyjemnie się biegło pośród tej starej, majestatycznej architektury - Rynek, potem odbicie w kierunku Plant i Bramy Floriańskiej, następnie powrót do Rynku ul. Floriańską - niesamowicie. Mimo deszczu, który akurat zaczął siąpić, w okolicy zebrało się sporo ludzi, zagrzewających do biegu, a my niemal siłą musieliśmy się powstrzymywać od przyspieszania. Potem Grodzka (tu dosyć pusto) i pod Wawel. Tam jeszcze przybiłem "piątkę" z moją rodziną i kawałek dalej minęło nam 10 km - w ogóle tego nie poczułem, czas o minutę lepszy od zakładanego. Na ulicy Piłsudskiego znowu mijanka z biegnącymi od strony Błoni, wtedy pomyślałem sobie, że jednak mocno lecimy - my
jesteśmy po 10 km, mijani biegacze dopiero tuż po 5.
Im dalej byliśmy od Starego Miasta, tym mniej ciekawie prezentował się krajobraz. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że całą "ciężką" robotę będę miał w niezbyt uroczym otoczeniu... Nasza grupka rozbiła się i biegłem już tylko z jednym kolegą. Cały czas gadaliśmy spokojnie o bieganiu, o planach, itp., żeby nie myśleć o drodze. Chwilami na "pustkowiach" wiało, więc biegliśmy odcinki osłaniając jeden drugiego plecami (za wiele tam raczej nie osłoniłem, ale chęci się liczą). Biegliśmy nadal równo, pilnując tempa na Endomondo, jednak kolega zaczął mieć wątpliwości, czy da radę utrzymać takie tempo (mieliśmy ok. 4:08/km). Pomału, im bliżej połowy maratonu, zaczęliśmy mijać tych, którym sił brakło, coraz więcej i więcej. Na "agrafce" ok. 20 km mogłem ocenić, ile osób jest przede mną, i ku memu zdziwieniu zauważyłem, że doganiam kilku swoich "odwiecznych" rywali, którzy zniknęli mi już na początku biegu (i oczywiście nie liczyłem na ich spotkanie). "Pustki" między "ładniejszym" Krakowem a Nową Hutą zapełnione były kibicami, którzy bardzo gorąco dopingowali, tak więc to, czego się trochę bałem - a więc samotny bieg długimi nudnymi ulicami, nie było aż tak odczuwalne. Minąłem "półmetek" z czasem grubo poniżej zakładanego (planowałem 1:29:00), mocny doping zorganizowanej grupy dodał mi skrzydeł i zacząłem drugą "połówkę". Tak też "zwizualizowałem" sobie ten maraton - jako 2 osobne półmaratony, teraz zaczynałem wreszcie ten drugi, ten właściwy, na który czekałem i do którego się rozgrzewałem. W drodze do Nowej Huty zgubiłem gdzieś z tyłu towarzysza, postanowiłem teraz mocniej popracować w samotności - skupić się na tempie, przygotować na kryzys 35 km. Około 25 km, już w Nowej Hucie, wpadłem w jakiś trans - biegłem "połykając" kolejnych biegaczy przed sobą, zostawiając ich z tyłu, to było niesamowite - miałem sporo siły a oni odpadali, ktoś próbował chwilę potrzymac tempo, ale rezygnował... Na 26 km wciągnąłem powoli żel, który całą drogę trzymałem w garści - bardzo dobry, mało słodki, więc nie powodował nagłej potrzeby wypicia czegokolwiek... Co do picia i odżywiania - biegnąc, nie zatrzymywałem się, nie maszerowałem, łapałem kubek z ręki lub stołu, zginałem w "dziobek", kilka łyków i wyrzucałem. Brałem najczęściej
izotonik, wodą czasem polałem głowę. Nie korzystałem natomiast tym razem z pożywienia - żadnych bananów, cukru - choć było ich sporo. Nie chciałem "rozleniwiać" organizmu - tylko profilaktycznie picie, żel miałem własny.
Powrót z Nowej Huty niestety już pod wiatr, silny wiatr. Biegnąc samotnie nie miałem się za kim chować. Tempo musiało mi nieco spaść, ale tragedii nie było, na 30 km byłem w czasie ok. 2:05. Kryzysu też na razie nie czułem, oczywiście nie było już komfortu w nogach, dystans jednak wyciskał swoje piętno. Ok. 33 km dostałem swój kolejny żel - podrzucił mi go nieoceniony sąsiad, mogłem spokojnie się "doładować".
Prawdziwa walka i "groza" maratonu dopadła mnie dopiero na ok. 36 km. W tym czasie już nie liczyłem, ile mam km do mety, tylko ile minut, lepiej to na mnie działało. 36 km oznaczało, że zostało mi już "tylko" 25 minut biegu. Potem było 20, 15, ale minuty się strasznie dłużyły (Endomondo nadal pokazywało stałe tempo, co mnie pocieszało). Bulwary na szczęście były mocno obsadzone kibicami, ich doping
wyzwalał resztki sił. Ok. 39 km złapały mnie mroczki przed oczami - pocieszałem się że to już "tylko" 12 minut z hakiem... Nadal wyprzedzałem, a najważniejsze - nadal biegłem... 40 km - jest dobrze, jest też rodzina, bardzo mi dopingowali i wyruszyli na metę, by dotrzeć tam przede mną. Biegnę więc dalej, mijam 41 km... Napięcie we mnie rośnie (na wyścigi ze zmęczeniem) i nagle zaczęło mi się robić słabo, zakręciło w głowie, jakieś nudności, mam wrażenie że zwolniłem strasznie, ogólnie - chyba umieram. Mijam wolontariuszy, mają jakieś dziwne miny (zupełnie inne niż mijani wcześniej ludzie), myślę sobie - powiem im że coś się ze mną dzieje złego, przecież zaraz się wywrócę, a to 1 km do mety... Patrzę na zegarek, a tam do 3 godzin brakuje mi 7-8 minut - to mnie uspokoiło, przecież nawet jak przejdę do marszu, to dojdę tam spokojnie na 2:59:59. Nie przerwałem biegu, pobiegłem spokojnie dalej, objawy jakie miałem przed chwilą nagle minęły. Ściana? Chyba tak, to chyba była jednak ściana...
W końcu zobaczyłem alejkę do mety i przestałem się spieszyć, biegłem na metę delektując się tą chwilą - widziałem z daleka na zegarze, że nie ma jeszcze 3 godzin. Spokojnie wbiegłem i się w końcu zatrzymałem. Po 2 godzinach, 57 minutach i 5 sekundach... A więc udało się. Plan zrealizowany. Medal na szyi, koc foliowy na plecach, radosna gęba.
Strefa mety była zorganizowana rewelacyjnie - zaraz po biegu butelka izotonika, butelka wody, butelka piwa - nie dało rady umrzeć z odwodnienia. Długi masaż (podobno wg ostatnich badań nie jest jednak zalecany po maratonie) i leniwe siedzenie i szukanie znajomych, z którymi chciałem łamać "trójkę". Pomny pasta-party, nie skorzystałem z zupki regeneracyjnej, podobno nie ustępowała makaronowi (nie
widziałem, nie potwierdzę). Odebrałem szybko depozyt, po czym zapakowaliśmy się znowu do aut i wróciliśmy na naszą kwaterę na porządny obiad.
A maraton, cóż, przeszedł do historii. Dla mnie osobiście był udany, choć miał spore organizacyjne niedociągnięcia (które nie powinny mieć miejsca na imprezie tej rangi), ale patrząc subiektywnie przez pryzmat mojego prywatnego osiągnięcia, będę go wspominał z sentymentem. I to chyba bardziej, niż mój debiut maratoński...
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu jacdzi (2013-05-07,23:58): Swietna relacja i rewelacyjny wynik! Podwojne gratulacje! Arkadiusz Trojan (2013-05-09,07:47): Zawsze twierdziłem, że dobra praca popłaca, gratki za wynik! a.czykinowski (2013-05-09,18:54): Jasne ""bez pracy nie ma kołaczy"" - bardzo dobre przygotowanie, i mądrze rozplanowany start i cały bieg.Gratulacje, może kiedyś też mi się uda złamać 3:-) benek_b (2013-05-10,08:18): Tak, to prawda - na wyniki TRZEBA zapracować, same nie przyjdą ;) Startując w Krakowie miałem szczęśliwie świadomość tego, że pracowałem - przestałem już biegać przypadkowe starty.
|