Z bieganiem w zawodach po długiej przerwie jest trochę jak z dorabianiem sobie na emeryturze. Niby fajnie, niby coś człowiek na starość ze sobą robi, ale to już nie ta werwa co kiedyś. Bardziej przypomina to romans z młodością i alternatywę dla obijania się przed telewizorem (względnie ucieczkę przed opieką nad wnukami), niż determinację dla zarabiania na nowe BMW. Na podobnych zasadach funkcjonuje emerytowany biegacz, który w przypływie nie do końca kontrolowanej decyzji, postanawia przebiec 10km w lokalnym biegu. Dla frajdy, rzecz jasna, bo jako eksbiegacz, niczego nie musi już udowadniać (a przynajmniej takimi myślami umila sobie żywot na tym ziemskim padole). W istocie jednak prowadzi to do publicznego obnażenia, ogołacając z poczucia własnej wartości, czego niedawno doświadczyłem.
Przyznam się bez picia... bez bicia? Jak to szło...? W każdym razie towarzyszy mi przy tym lekkie zagubienie, niezrozumienie dzisiejszej mody na bieganie, o której jako biegacz zawsze marzyłem. Pewne automatyzmy już z człowieka uleciały, niektóre zostały. W każdym razie moja persona w dniu startu różni się nie tylko od wszystkich rywali dokoła, ale również od młodszej wersji autora tego teksu.
Jako stary wyga, rutyniarz i w ogóle "niech mi ktoś podskoczy", pakowanie torby przed zawodami zostawiłem sobie na poranek przed startem. Szanujmy się - przecież wieczorne szykowanie się do wyjazdu jest dla mięczaków. W biurze zawodów z kolei czułem się jak gwiazda rocka - sami znajomy z dawnych lat. Ledwo skończę rozmowę z jednym, za chwilę witam się z drugim kumplem. Chwila wspomnień, kurtuazji, których jednak szybko zaczynam żałować. No bo jak można się pytać o to, czy jeszcze biegam? Albo jak tam moja forma? Co to w ogóle za pytania?! Czy naprawdę tak ciężko wyczytać z grymasu mojej twarzy, z jakim trudem idzie mi udzielanie odpowiedzi i zaspokajanie ciekawości rozmówców? Pół biedy, jak każdemu powiedziałem to samo, gorzej jak w przypływie improwizacji, zacząłem konfabulować. Opowiedziane jedna po drugiej historie absencji startowej mogą się przecież diametralnie różnić, a wtedy tracę na wiarygodności. To z kolei wyklucza pokerowy blef przed startem, a wówczas niestety trzeba sobie radzić już tylko nogami i płucami. Ehh, co najmniej, jakbym nie miał wystarczająco dużo stresu w życiu.
Gdy wreszcie udaje mi się dotrzeć do centrum biura zawodów, sympatyczna pani z bezceremonialnym uśmiechem tłumaczy mi, do czego służą agrafki i jak najłatwiej przyczepić przy ich użyciu numer do koszulki, aby nie poniszczyć materiału. Serialowa filozofia unagi wymaga ode mnie przemilczenia takiej zniewagi, ale wysokie ciśnienie, podniesione wciskaniem znajomym kitu, nie dało o sobie zapomnieć. Tłumaczę zatem sympatycznej pani, że bieganie zacząłem kilkanaście lat temu, trenując w bawełnianych getrach z lokalnego ryneczku bo nie było gdzie kupić markowego sprzętu, i że takimi poradami to może obdzielać niedzielnych biegaczy, a mi co najwyżej powinna wręczyć pakiet startowy. Najlepiej w milczeniu, względnie z numerem telefonu. Mam przecież swoje agrafki, i nie zawaham się ich użyć.
Na starcie tłum ludzi, większy niż ten, do jakiego przywykłem. Wbrew swojemu doświadczeniu, wyglądam na starcie dość niezdarnie. Ale to zapewne przez strój z kolekcji sprzed dekady i krzywo przypięty numer. Następnym razem poproszę kogoś innego o pożyczenie agrafki (do sympatycznej pani nie miałem już odwagi wrócić), albo zacznę się pakować dzień wcześniej. Spostrzegłem też, że wszyscy mają na butach przymocowane żetony do wózków z marketów. Nieśmiało zapytałem jakiegoś joggera, czy to są specjalne talizmany szczęścia, odświeżacze do butów, czy w ogóle o co chodzi. W odpowiedzi usłyszałem, że nikt jeszcze w tak zabawny sposób nie mówił na chipy. Nie wyprowadzałem rozmówcy z błędu. Po drodze do samochodu i z powrotem na linię startu, zrobiłem rozgrzewkę z tętnem w trzecim zakresie, ale udało się uniknąć spóźnienia, chociaż na twarzy mej malował się ból istnienia, jakiego już dawno nie doświadczyłem (najbliższe kilkadziesiąt minut mocno jednak zweryfikowało ten pogląd).
Sam przebieg zawodów pozwolę sobie przemilczeć. Wystarczająco dużo wstydu najadłem się przed wystrzałem startera, więc chociaż trochę godności chciałbym zachować. Sylwetka, mina, oddech i stan ducha stanowiły skrzyżowanie choroby filipińskiej z zatruciem pokarmowym. Prośbę wolontariusza z obsługi technicznej o oddanie chipa skwitowałem wymownym "dallln mnii oldochdellch zpolltanch". Oczywiście mnie nie zrozumiał, bo nie na tę sylabę rozłożyłem akcent. Spróbowałem zatem jeszcze raz wytłumaczyć mu, że "mluchhne zpolltanch oldochdellch". Nic, byliśmy tego dnia niekompatybilni. Ostatecznie wylogowałem się z imprezy zastanawiając się, dlaczego tak spędziłem dzień. Zasadniczo bowiem znam lepsze sposoby na popołudniową rozrywkę. Z rzeczy bardziej zaskakujących odkryłem jednak, że dzisiaj nie wystarczy mieć wygodnego stroju, z oddychającego materiału i bez zbędnych udziwnień. Dzisiaj na piedestale stawia się zupełnie inne kryteria modowe - strój Spartan, odzienie Kaczora Donalda, legginsy Spidermana (posiadaczy takich strojów też chyba stawia się na topie, wszak więcej kolorytu wnoszą do biegu niż jacyś tam zwycięzcy w pospolitych i nudnych uniformach). Na panewce spaliły również moje założenia taktyczne, które oparłem na zamierzchłych czasach mojej aktywności biegowej. W dużej mierze niepowodzenie było skutkiem stanu przedzawałowego na krótko przed wystrzałem startera, ale również przez ukształtowanie terenu. Asfalt jest dla dzisiejszych biegaczy tak równy, że nie ma szans na wykorzystanie potknięcia przeciwnika. Nie to, żebym w biegu ulicznym liczył na rywalizację przełajową, ale aptekarska równość nawierzchni to lekka przesada. W każdym razie bieg ukończyłem. I naszła mnie po nim pewna refleksja.
Bieganie potrafi być upokarzające. Nie rozumiem fenomenu tzw. euforii biegacza. To jakiś tani, chiński chwyt marketingowy. Święty graal, o którym wszyscy mówią, ale nikt go nie doświadczył. Jedyna bowiem euforia, jaką tego dnia przeżyłem, miała miejsce wieczorem, gdy wchodziłem w fazę REM i mogłem wreszcie zapomnieć o tym upodleniu. Obnażyłem swoje wszystkie braki w kondycji, a co więcej, muszę z tym jakoś żyć. Jednakowoż zakiełkowała we mnie pewna niebezpieczna myśl (Leo miał rację - incepcja jednak istnieje), a mianowicie, że miło jest spotkać się ze starymi znajomymi. Miło jest również przebiec 10km bez myśli samobójczych. A że cienka jest granica między pomysłem a realizacją, to zapisałem się na kolejne zawody. Chcąc się do nich przygotować, kończę wypociny licząc na to, że biegacz saute nie będzie już się musiał wstydzić.
Siła! |