2008-05-26
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Rzeźnik 2008. Berehy Górne-Ustrzyki Górne (czytano: 639 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: www.biegrzeznika.pl
Początek ostatniego etapu Rzeźnika jest bardzo efektowny. Zaraz przy parkingu w Berehach Górnych (zwanych potem Brzegami Górnymi) jest stary rusiński cmentarz, przy którym zaczyna się ścieżka dydaktyczna, prowadząca na Połoninę Caryńską. Potem czerwony szlak wiedzie w gęsty las, w którym ukryty jest głęboko wcięty w dolinę potok. Trasa przypomina trochę Slovensky Raj, przechodzimy po drodze przez kilka mostków nad potokiem. Szokują mnie zostawione z pewnością przez biegaczy śmieci: kilka puszek po redbulu i plastikowe opakowanie z niedojedzonym powerbarem. Zostawione nie dość że w parku narodowym, to jeszcze na ścieżce dydaktycznej. I to jeszcze w sytuacji, gdy dyrektor BdPN ledwo wydał zgodę na poprowadzenie biegu przez teren chroniony. Szlag człowieka trafia.
Gęsty las i bliskość potoku dają przyjemny chłód, ale potem robi się cieplej i bardziej słonecznie. A do tego robi się też stromo. Czuję, że spożycie redbula nie było najlepszym pomysłem. Niby mam puls niespecjalny, bo 128, ale czuję się zdecydowanie słabo. And wspina się przede mną nie okazując zmęczenia, mnie przychodzi to z coraz większym trudem. Znajduję sobie dwa kije i wspinam się jakby na czworaka. Ale mamy już w nogach ponad 60 km i kilkanaście godzin intensywnego wysiłku bez przyzwoitego posiłku. Do tego jest gorąco. Nadchodzi wielki kryzys. Każdy krok to wyzwanie, przed górną granicą lasu mam nieodpartą chęć zatrzymania się choćby na minutkę albo uklęknięcia. Boję się pić, bo czuję w żołądku rewolucję, która może się skończyć wymiotami. Chyba musiałem wyglądać nieszczególnie, bo schodząca z przeciwka turystka proponuje mi wodę. Dziękuję i odmawiam, trzeba się wziąć do kupy.
Po raz drugi przekraczamy górną, ostrą granicę lasu. Staram się dotrzymać kroku coraz bardziej oddalającej się and. Tym razem podejście po połoninie jest dłuższe niż na Smereku i docieramy do najwyżej położonego na całej trasie punktu, czyli szczytu Połoniny Caryńskiej (1298 m n.p.m.). Żyję, łapię oddech, powoli dochodzę do siebie. Zwłaszcza że znowu jest chłodniej. I wieje jak cholera, dużo mocniej niż na Wetlińskiej.
Tym razem oboje wkładamy kurtki. Ania ma jasną, biegnie przede mną, a jej kurtka furkoce jak żagiel w szkwale. Jak się z nią zrównuję i usiłujemy rozmawiać, to niemal się nie słyszymy. Widoki po bokach wspaniałe, bo wiatr rozwiał chmury, daleka panorama jest zwłaszcza na północy, gdzie widać kolejno za sobą kilka zalesionych grzbietów. W załamaniach terenu na północnym stoku Caryńskiej są jeszcze niewielkie płaty bielutkiego śniegu. Wspaniale wygląda też ostra granica lasu. Na rosnących tu skarłowaciałych drzewach i krzewach nie zdążyły jeszcze rozwinąć się pąki liści (w przeciwieństwie do drzew niżej położonych) i z daleka całość ma w popołudniowym słońcu liliowo-wrzosowy kolor, który kontrastuje z jasną zielenią świeżych liści niżej położonych lasów.
Napotykamy odpoczywających uczestników biegu, jeden z nich ma skórcze nóg. Ratujemy go powerbarem, Ania znajduje i daje mu tabletkę magnezu. Dochodzą nas z tyłu Darek i Renata, nawet trochę wyprzedzają. Też zakładają kurtki. Lawirujemy wśród skał i docieramy do wschodniego skraju Połoniny Caryńskiej. Ja już odzyskałem wigor, zwłaszcza że zaczyna się zbieg, a mnie zbiegi dużo bardziej się tu podobają niż podejścia. Namawiam and, żebyśmy spróbowali dogonić Renatę i Darka, ale widzę, że z trudem się zdobywa na szybszy bieg. Bo Ania odwrotnie niż ja, chyba woli podejścia niż zbiegi. Mówi, że już nogi ma sztywne. Ale jednak przyspiesza.
Szlak prowadzi teraz ostro w dół na południe. Doganiamy DAR mniej więcej na granicy lasu i biegniemy już z nimi do końca. Wiemy już, że nie zmieścimy się w 14 godzinach, bo właśnie teraz tyle mija od startu. Stok łagodnieje i robi się z niego ziemna ścieżka w gęstym, ciemnym lesie. W końcu docieramy do łąki, przebiegamy kilka mostków. Ania jakoś nie chce ścigać się z DAR-em, wpadamy na metę z pół minuty po nich.
Meta wielka, półkolista, dmuchana. Stoimy pod bramą we czwórkę, robi nam zdjęcia Mał-gosia, Wasyl cykał DAR-ów i przegapił nasz finisz, ale teraz nadrabia. Dołączają do nas Ewa i Jaszczurek, gratulujemy sobie, całujemy się. Koniec. Żyjemy. Czas u nas 14:15, w wynikach u orgów było później 14:24. Nawet nieźlę się czuję, and uśmiechnięta, więc chyba też. Mirek Bieniecki wiesza nam na szyjach duże a plaskate medale na konopnym sznurku.
Na mecie bigos lub gulasz i piwo. Piwa nie chcę, gulasz zjadam. Nie ma gdzie się napić gorącej herbaty, a po chwili zaczyna nami już trochę z wyczerpania telepać. Jest już po 18.00, za dużo rzeczy w przepakowych workach nie mamy, poza tym zbiera się na deszcz. Trzeba było poczekać godzinę na gimbus, który zawiózł nas do Latarni Wagabundy w Michowej Woli. W międzyczasie dochodzą kolejne ekipy, dowiadujemy się też że Mel z Konrozem pobiegła dużo szybciej niż przed rokiem, wyruszyli potem na hardcore na Tarnicę.
Jak dobiegliśmy do mety, to powiedziałem, że taki bieg można sobie zrobić raz na życie, nie ma co się kilka razy katować. Ale takie gadki są na prawie każdej mecie maratonu, a jednak ludzie biegają te maratony regularnie. Więc i ja po namyśle nie wykluczam powrotu za rok albo dwa na rzeźnicki szlak. Może też spróbuję wtedy zawalczyć w hardkorze? Bo było to niesamowite przeżycie, a trochę też uwierzyłem w siebie jako ultramaratończyka. No i te góry, od lat nie smakowane.
And okazała się doskonała jako partnerka. Twarda, konsekwentna, bezkonfliktowa, sympatyczna, uczynna i walcząca do końca. Jestem pełen podziwu dla niej, bo jej z pewnością było trudniej niż mnie. Nie muszę mówić dlaczego, jasna sprawa. Ania, dzięki jeszcze raz za ten bieg, było super.
No i na koniec trochę statystyki. Na trasę wyruszyło 110 ekip, w większości dwuosobowych. Do mety w Ustrzykach Górnych dotarło 70 zespołów, odpadło po drodze około 50 osób. Niektórzy uczestnicy z rozbitych grup dołączyli do innych ekip i ukończyli bieg. Na hardcore porwało się 8 zawodników, w tym 2 kobiety. W biegu na zasadniczym dystansie wygrała ekipa Habys Jasło, mieli trochę tylko ponad 9 godzin. My mieliśmy lokatę 35, dokładnie w połowie stawki finiszujących.
Fot. Mał-gosia
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |