2018-12-11
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| element baśniowy (czytano: 2105 razy)
Kalejdoskop na całego. Dzień miesza się z nocą, ciastek wiecznie za mało, pracy od groma.
Uruchomiłem piekarnik i jestem przerażony łatwością wyprodukowania czegoś łasuchowego.
Oczywiście już mnie zdążyli wyśmiać, że co to za pitu pitu, kiedy się idzie do sklepu, kupuje pudełko z napisem "Babeczki marchewkowe - bez glutenu" i w domu poświęca 5 minut na zmieszanie wszystkich składników z jajami, oliwą i wodą, rozłożeniem 12 foremek na blasze od piekarnika, oraz wstawieniem tego do 180 stopni.
No właśnie... a to jest jak z bieganiem - wystarczy tylko się przebrać, wyjść z domu i wio do przodu. Takie, kurna, proste, tylko dlaczego nie biega 3/4 polaków, oraz czemu te pieczenie jednak również nie uprawia 3/4 polaków? :P
Anyway jestem przerażony tym, że zrobić takie coś z piekarnika jest fantastycznym uczuciem!
Poczuć po otwarciu rozgrzanego piekarnika tę woń, jest jak zanurzyć nos w łące pełnej słoneczników, albo kwitnącego rzepaku, bzu, czy tam innych fikołkowatych tematów. Poziom endorfin szaleje niczym po osiągnięciu półmetka maratonu, jeszcze na długo przed mityczną ścianą - jestem biegaczęęęę i mam hiper moc! :)
Euforia zrobienia czegoś z niczego ma jednak coś w sobie. To coś w sobie ciągnie do biegania i kiedy nie można, albo trzeba odpoczywać... jest już cholernie ciężko.
Niestety jest też cholernie ciężko wracać po kontuzji. Szczerze, czuję czasem przygnębienie, bo nie jestem w pełni sprawny. Tyyyyle czekałem, aby móc w końcu, wreszcie śmigać, przemierzać rubieże przez lasy i osiedlowe asfalty, a tu jednak i moc nie ta, kondycha niczym na wyścigu mydelniczek, oraz co najgorsza jeszcze czasem odczuwalny mini ból. Rzadko, ale jednak coś tam jeszcze zostało, co się zrasta i zrastać będzie jeszcze w ch...olerę czasu. To jest najgorsze.
Człowiek chce uciec czasem nie tylko od zmęczonego samego siebie, ale również chcę nawiać od stresowego dnia w pracy, przełamać się w niepogodę, lub po prostu wyciszyć, albo wręcz odwrotnie - doznać pełnej nirwany, żeby z uśmiechem na ustach minąć jakiegoś papierośnika kopcącego niczym elektrownia Bełchatów otaczającą go okolicę.
Kroczki biegowe powoli idą coraz dalej i dalej, coraz śmielej sobie poczynam, ale wciąż jest ta nieszczęsna świadomość, że za wiele jednak nie można, za daleko też nie można, oraz za szybko tym bardziej nie można.
Pragnienie czucia pędu na policzkach jest przeogromne. Jest jak napalenie pod witryną Intimissimi, kiedy się widzi fikuśne koronki, czy co tam innego na pięknych kształtach... a tu zamiast wystawy z fikuśnymi rzeczami jest smog, półmrok, zadycha jak w parowozie i sapanie niczym odgłos przepływającego materaca pod pomostem.
Czasem jednak bywa finezyjnie i smerfnie. Uwielbiam takie niespodziewane motywy.
Jednego dnia wybrałem się na ściechę rowerową, jakaś sobota popołudnie. Trucht, człapanie jak w chodakach tylko nie chińskich, a jednopalcówach po promenadzie nad morzem. Lecę spokojnie, bez szaleństw, nawet sapanie pod kontrolą... to jakoś drugi kilometr.
W oddali widzę jakiegoś starszego Sebixa z dwiema pannami pod pachami wielkości tv. Idą od jednej do drugiej krawędzi ściechy... idą, idą, zbliżam się, słyszą mnie, odwracają się i strzelając karpia, jakby zobaczyli Papieża - ów Sebix przemawia cherlawym głosem
- "Panie, a że tak chce się Panu tak ten tego męczyć?"
na to ja lekko sapiącym, ale stanowczym głosem, z zamiarem fonetycznego podkreślenia owego zadowolenia:
- "YYyyyyyhyyyy, jasne, że mi się chcę"
Jak to mawiają - karpiom nie było końca ;)
Anyway to w zasadzie codzienność, że ktoś się dziwi widząc kogoś biegnącego. Nie wiem w sumie co w tym dziwnego?
Czasem się zastanawiam, widząc to zdziwienie, czy ja może bez spodni biegam i tylko mi się wydaje, że w nich biegam? Nie mam pojęcia...
To jednak pikuś.
Raz, zupełnie spontanicznie, wybrałem się w pewną "południową" trasę, która prowadzi kawałek ściechą rowerową, oraz kawałek inną pół-ściechą, obok takiej drogi, co się zwie łącznik. 3.75km w jedną stronę i tyle samo powrót. Łącznie więc na oko 7.5km. Takie to długie dystanse przeważnie szuram, no ale...
Wybiegam, czując powiewy wietrzycha na facjacie, niczym drapanie podwórkowego kota żebrzącego o jeszcze jeden kawałek szynki, lecę niby nie zwracając na to uwagi. Przed 2km skręcam ze ściechy na chodnik, potem na ten mityczny łącznik.
Dobiegam do okolicy 3km i nagle widzę jak zbliża się ku mnie, albo ja do - ciemność. Wbiegam jak do jakiegoś dużego pokoju, gdzie nie ma światła. Zabawne uczucie, ale i takie trochę mroczne... zapomniane, rzadkie, niebywałe odrobinę.
Wlecząca się w myślach muzyka jakby cichła. Uroku dodaje fakt, że przecież nie mam czołówki, lecz po chwili wzrok się przyzwyczaja dostrzegając jakieś kontury asfaltu, a raczej barierki z jednej strony i krawężnika oddzielającego ściechę od kawałka zieleniny i drogi dla samochodów.
Oglądam się za siebie dostrzegam jedynie poblask miasta, który odbija się od zasmrodzonej zawiesiny nad miastem, która już jest w lekkiej oddali ode mnie.
Nade mną tylko gwiazdy, wokół mnie cisza... Takie coś w mieście jest rzadkością.
W tej krótkiej chwili przeniosłem się niczym Alicja wpadająca do dziury, lecz ja niejako z dziury wylazłem. Nie słyszę nic, zupełnie nic, nawet jakiś bezruch samochodowy nastał. Słyszę tylko moje klapanie buciorów o asfaltową ściechę, mój rytmicznie stonowany oddech i pustka wokół.
Hello darkness, my old friend, I`ve come to talk with you again... chciałoby się zanucić...
Chwila tak zwyczajnie niezwyczajna, prosta i skromna, głupia dla kogoś niebiegającego będącego w innym miejscu ("a weź przestań, co to za przyjemność biegać po ciemku na zadupiu?"), no po prostu taka sobie, ale jaka fajna w tym momencie.
Szpakowski by rzekł: perfect timing.
Dobiegam do końca ściechy, widzę jakieś światła z pobliskiej budowy jakiegoś ronda, zawracam i po sekund pięciu znów jestem w ciemnościach.
Tym razem jest jeszcze smerfniej. Ciemniej nie jest, bo nagle dostrzegam przedzierający się księżyc, oraz... jest nieco z górki.
Fantastycznie się biega, kiedy się nie widzi nic. Wyłączają się przeszkadzające zmysły, a włącza się tryb baśniowy.
Himilsbach wprowadzał element baśniowy podczas picia wódy, a ja... cóż, po prostu - szurałem sobie w ciemności.
Kiedy wyłączyłem prawie wszystko, wsłuchiwałem się jeszcze bardziej w nieme ja, poczułem taki mini, bardzo zapomniany flow. Takie falowanie, pyk pyk, tu noga, tam druga noga, wszystko zgrane z jedną i drugą ręką, prawie bez wysiłku, prawie samo... co prawda jeszcze koślawe, mało fikuśne i pokraczne, ale takie mini... może nie za kolana, ale po kostki ;)
Zastanawiałem się wtedy nad ciemną i jasną stroną księżyca i mitycznym stwierdzeniem, że w rzeczywistości cały przecież jest ciemny, tylko słońce powoduje to, że widać jego jasną stronę.
Po chwili niestety znikło. Wszystko zniknęło.
Zupełnie inaczej znowu biegłem, trasa chyba się zmieniła na lekko pod górkę, potem płasko i widziałem już w oddali działające światła.
Półtora kilosa minęło niczym błysk pioruna. Tak długo, niby, a zarazem tak krótko.
Fajne to było prawie tak, jak świrujące dziewczyny na wrotkach w teledysku Chet Fakera (Gold).
Po powrocie do domu nawet jakoś tak rozmarzyście było i fajnie się zasypiało... prawie jakby się dalej było w jakiejś dziwnej, innej krainie. No ale, poranek był brutalnym powrotem do rzeczywistości. Do pracy wiooo ;)
Wróciłem tam kilka dni później. To już nie było to samo. Księżyc za chmurami, niby bez wiatru, ale jakoś inaczej, gorzej, lekka mgła, oraz niestety jakiś ruch samochodów, który tylko oślepiał co jakiś czas powodując przerywanie zjadania fajnych doznań, niczym odrywanie od michy pełnej ciastek.
Biegam więc sobie bez spiny, bez spoglądania na elektronikę, nie za dużo, czasem z jakimś małym przyspieszeniem, aby podgrzać gary i metabolizm ciastkowy... bo te wypieki, to cholernie niebezpieczne są, kiedy nie można dużo biegać ;)
Z treningowego punktu widzenia za wiele właściwie nie robię. Rozbiegania... czasem mnie bierze na jakieś ćwiczenia, o ile czegoś nie skręcam, przycinam, wkręcam, albo młotkuję. Remonty jednak powoli na finiszu, więc i na drabinie już tyle nie latam.
Wróciłem do oglądania wieczorem snookera, mojej chyba piątej miłości po rowerze, nartach i w ogóle nie wiem co tam jeszcze było ;)
Uwielbiam Ronniego, ale kiedy zobaczyłem jak zaczął się cieszyć po wygranej UK Champs... widać było jak cholernie mu na tym zależało. Gość tworzy historię i jest jak wino, im starszy, tym lepszy, chociaż brakuje mi jego młodzieńczego szaleństwa, nieszablonowych podejść, igrania i balansowania z samym sobą. Jest jednak facetem z darem i miło się ogląda takie poczynania kogoś, kto ma owy dar.
Bieg Usaina z Berlina, kiedy łamał rekordy na setę i dwusetę.
Inny bieg - maraton Kipchoge, który fenomenalnie biega i zawsze ma się wrażenie jak się go ogląda, że bieganie jest takie proste... tylko my sami nie wiadomo jak je utrudniamy i człapiemy w efekcie jak kozy w przeręblu.
No nic, czas wrócić na ziemię, poczłapać nieco jak koza... zima nadciąga.
Aloha
pl
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |