2014-11-04
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Cztery Maratony na czterdzieści lat. (czytano: 3791 razy)
Cztery Maratony na czterdzieści lat.
Koniec sezonu biegowego sprzyja podsumowaniom, refleksji, wspomnieniom czasu, który już przeminął. Gdy przeglądałem swoje dzienniczki biegowe z tego roku i z roku ubiegłego, który był moim pierwszym sezonem biegowym, jak żywe stanęły przede mną sytuacje i chwile, które dane mi było przeżyć, wróciły emocje, wrażenia z biegowych tras, a przede wszystkim myśli które sprawiły, że w moim życiu zaszły takie duże zmiany. Ale po kolei…
Jest koniec sierpnia 2012 roku. Siedzę na ławie w moim ogrodzie, wokół jest pięknie, ale mnie nachodzą niepokojące refleksje. Mam dopiero 39 lat, ale zaczynam się martwić o swoją formę fizyczną. Chciałbym jeszcze długo cieszyć się życiem i zdrowiem, ale z tym ostatnim nie jest tak super. Przy wzroście 186 cm ważę już w porywach 106-108 kg, i choć nie widać tej masy aż tak bardzo, bo rozkłada się ona na wysokim wzroście, zaczyna mi sprawiać problemy: szybko się męczę, pocę, problemy z ciśnieniem, w górach i na nartach jest mi ciężko, bolą kolana… Lata siedząco – leżąco - jeżdżącego trybu życia i nieumiarkowania w jedzeniu zrobiły swoje.
-Ciekawe, czy jeszcze mogę zrobić świecę, taką jak się kiedyś na lekcjach wf robiło? - pomyślałem. Próbuję, nogi w górę, zad ciężki, uff – prawie się udało, ale wygląda to żałośnie. Co się ze mną stało? - zastanawiam się. Muszę coś z tym zrobić, postanawiam, muszę się odchudzić, wzmocnić, tak dalej być nie może.
Wiem dobrze, że nie ma czegoś takiego jak jakaś dieta cud. Jedyna droga do spadku masy ciała jest bardzo prosta: dostarczać mniej energii niż się jej zużywa, zmusić organizm, aby zaczął palić nagromadzony tłuszcz i złogi. Jeśli miał bym tylko odchudzać się zmniejszonymi porcjami jadła, trwałoby to bardzo długo, było strasznie uciążliwe i męczące. Postanawiam oprócz diety wdrożyć ruch, taki, aby był prosty, nieczasochłonny a potrzebujący dużo energii. Długo nie trzeba było szukać – wiadomo – tylko bieganie spełnia te kryteria.
Zaczynam marszobiegi, tzn więcej marszu jak biegu. Pojawiają się pierwsze biegowe cele: przebiec 5km, potem 7km, potem 10km, potem biec godzinę bez przerwy, przebiec pewne dystanse w określonym czasie… Przypominam sobie swoje książki motywacyjne, kupuję Kodeks Wygranych X Przykazań człowieka sukcesu Krzysztofa Króla (polecam, pozwala przemyśleć i przewartościować swoje życie, wdrożyć nowe cele, dobra rzecz). Swoje cele zapisuje, codziennie się ważę i biegam, pływam, niewiele jem a dużo ćwiczę. Kupuje sobie dobre biegowe, markowe ciuchy, nie dlatego, że są mi aż tak potrzebne, ale dla większej motywacji, aby było mi szkoda się cofnąć. Waga spada – w końcu października już 88kg. Biegam już teraz po 15km, a listopadzie włączam odcinki nawet 25km, waga cudownie się zmniejsza 84, 83, 82kg. Niebywałe, znajomi i rodzina są w szoku, a koledzy w pracy (tacy, co są ze mną bliżej pytają wprost z niepokojem, czy ze mną wszystko w porządku, czy nie jestem chory – w domyśle na raka…). Tymczasem ja czuję się świetnie, lekko, odstawiłem ponad 20 kg obciążenia, balastu, obrazowo nosiłem dwa duże wiadra wody, a teraz chodzę bez nich.Kupuje nowe ubrania, stare te za duże, niebywale za wielkie - część rozdaje, część przerabiam, część wyrzucam. To niezwykłe w jakich miejscach potrafi gromadzić się tłuszcz, nawet na głowie, musiałem zmniejszyć rozmiar czapek.
Wszystko idzie świetnie, to jakiś nowy ja…
I wtedy, w listopadzie 2012 roku, gdy już bez problemu przebiegam 25km sposób ciągły w trochę ponad 2h pojawia się u mnie zaskakująca myśl:
- Jeśli potrafisz przebiec 25km, to może jak poćwiczysz to przebiegniesz 42km, przebiegniesz Maraton?
-Co? Maraton? -niepokoi się moje stare Ja.
Zanim zacząłem biegać, pokonanie dystansu maratońskiego to było dla mnie coś takiego, jak lot w kosmos, albo coś równie niemożliwego do wykonania dla przeciętnego człowieka. A tu takie pomysły… Ale niby dlaczego nie? Tylu innych potrafi.
Podjąłem decyzję: w roku swoich czterdziestych urodzin przebiegam maraton. Taki prezent dla siebie na ten piękny jubileusz. Cel zapisałem, mało tego ogłosiłem rodzinie, kolegom, nie po to by się pochwalić, ale aby nie przyszło mi do głowy się cofnąć, gdy będzie ciężko, na treningach czy w trakcie biegu. Zdumiewające, ja, który nigdy z poważniejszym sportem nie miałem nigdy nic wspólnego, w szkole średniej unikałem wf, w wojsku ściemniałem się z porannych zapraw, teraz z własnej nieprzymuszonej woli mam się tak męczyć i trenować. Dziwny jest ten świat…Zacząłem szukać wiedzy na temat przygotowań, podczytywać portale i fora biegowe, nieco się poduczyłem, a w końcu kupiłem dwie książki o bieganiu Pana Jerzego Skarżyskiego: Biegiem przez życie i Maraton i ultramaratony. Dlaczego wybrałem tego Autora i jego plany? Pomyślałem, że jeśli się uczyć, to od praktyków, a ktoś, kto ma rekord życiowy w maratonie do dziś robiący wrażenie 2:11:42 a na dychę 28:33:26 pewnie wie co pisze. Nie zawiodłem się, te dwie pozycje to skarbnica wiedzy o bieganiu, przygotowaniach, logice i logistyce biegów. Jako miejsce startu w maratonie wybieram Łódź, data 14 kwiecień 2013. Zacząłem się przygotowywać mniej – więcej wg planów P. Jurka, gdy spadł na mnie niespodziewany cios.
14 grudnia 2012 roku w czasie jazdy na nartach przy dużej prędkości robię jakiś błąd, wywracam się w skręcie, upadam na lewy bark, nogi z nartami idą w górę, zsuwam się po stoku, po czym narty opadają na śnieg, lecz nie odpinają się. Jedną jakoś składam, ale druga jadąc krawędzią ciągnie nogę i nienaturalnie wygina mi kolano w bok. Silny ból, leżę na śniegu, widzę tą wykrzywioną w dziwnej pozycji nogę i pierwsza myśl : - Już po bieganiu, już po maratonie ;-( !
Nie, że teraz będę cierpiał, lecz że już po maratonie. Odpinam narty, próbuję wstać, jakoś wstaje… Boli jak cholera, ale chyba połamana nie jest – myślę. Postałem, pomacałem, nawet lekko obciążyłem. Nie jest tragicznie, sam zjadę. Zapiąłem narty, zjechałem na dół. Dlaczego się wywróciłem? Góra nie była przecież jakoś szczególnie stroma. Może dlatego, że to pierwszy dzień jazdy w sezonie, a może dlatego, że narty nowe…Może brawura i pycha? Wiązania się nie wypięły być może dlatego, że były ustawione na ponad 90kg, a ja ważyłem już tylko ok. 83kg? Zresztą nie zawsze przy upadkach występują takie siły, aby szczęśliwie wypiąć narty, czasami zostają one na nogach…Na drugi dzień kolano spuchło jak bania. RTG na szczęście nie pokazało złamania. Zaczęła się droga po lekarzach: USG, rezonans … Diagnoza: zerwanie jednego wiązadła bocznego, naderwanie drugiego bocznego, naderwanie lub zerwanie krzyżowego przedniego. Podejrzenie uszkodzeń łąkotki. Lekarze chcą robić artroskopię zwiadowczą, nie zgadzam się na żadne ingerencje w kolanie, bo wiadomo, jestem przy nadziei, że się z tego wyliże, i jednak pobiegnę maraton.
Kolano się nie za bardzo goi, dwie punkcje (ściąganie płynu), lekarstwa, wreszcie antybiotyk wprost do stawu, ale nie jest z nim tragicznie, nie mogę chodzić, utykam, ale jak zapnę narty to nawet delikatnie jeżdżę, chociaż wiem, że nie powinienem tego robić. Biegać nie pozwala, próbuję, ale puchnie po każdej próbie truchtu. Nie ma rady, przez cały styczeń nie biegam wcale, pozwalam kolanu się podleczyć. Robię za to systematycznie gimnastykę rozciągającą i siłową (oczywiście tak, aby nie obciążąć chorego kolana).
Delikatny trening wznawiam od początku lutego. Dwa pierwsze tygodnie po 50km, następny już 60km, kolejny już 85km. W miarę możliwości trzymam się planu. Kolano raz boli, raz nie, rozmaicie. Pierwszy tydzień marca 72km, drugi już tylko 42km, bo kolejna „przeszkoda” tym razem od dawna zaplanowany wyjazd narciarski do Włoch. Próbuję tam nieco biegać po alpejskich wioskach, ale to nie trening, atmosfera i zmęczenie po nartach nie sprzyjają…Po powrocie w ostatnim tygodniu marca robię 70km, surowa zima nie sprzyja. W pierwszym tygodniu kwietnia wychodzi mi 83km, w tym ważny dla mnie 31km bieg po 5:09/km, dodaje mi on bardzo pewności siebie, że pokonam dystans maratoński. W ostatnim tygodniu już tylko lekko, dwa treningi i oczekiwanie. Z podsumowania wychodzi mi, że od początku mojego biegania we wrześniu 2012 przebiegłem w sumie ok. 1030km przez w sumie 6 m-cy. Marność i nicość…
1. 14 kwiecień 2013 Łódź Maraton Dbam o Zdrowie
W sobotę jadę specjalnie po pakiet startowy, bo w niedzielę nie można odebrać. Przy okazji oglądam prezentację zawodników elity (niektórzy są niesamowicie chudzi) oraz zwiedzam przedmaratońskie expo. Widzę przy swoim stoisku P. Jerzego Skarżyskiego, nawet miałem do niego podejść, ale pomyślałem, że w sumie nie mam mu jeszcze co powiedzieć. Jak coś pobiegnę, to wtedy… Spożywam należny makaron w barze, niby pasta party. Wracam do domu.
Niedziela. Przyszedł Ten Dzień. Wszystko mam szczegółowo rozpisane na kartce, co kiedy robię, kiedy jadę, przebieram się, kiedy mam czas na przebranie, rezerwę, rozgrzewkę i koncentrację. Wszystko zaplanowane. Mam cztery żele, wiem kiedy będę je jadł, co będę pił, wszystko…
Założenia przedstartowe są proste. Z wyliczeń wychodzi mi, że powinienem pobiec na 3h 35minut, dodaję z 5-10 minut na frycowe, bo to pierwszy raz. Na taki czas nie ma pejsa. Postanawiam biec z grupą na 03:30:00. Jest dosyć chłodny ok. 6-11 st. C rześki poranek. Niebo średnio zachmurzone. Bojąc się wychłodzenia i utraty energii na trasie, przed którym ostrzegał Trener w swojej książce, pozostaję w bluzie i spodniach. Okazuje się to niedobrą decyzją, gdyż na trasie jest pogodnie i temperatura rośnie, a ja muszę dźwigać dodatkowe kg potu. Chłonę atmosferę, rozgrzewam się, wszak to moje pierwsze zawody w życiu, i od razu maraton! Staję na 03:30. Koncentracja. Godzina 9:00. Start. Ruszamy przy dźwiękach muzyki z filmu „Ziemia obiecana”.
Biegnie się dobrze, pejs trzyma tempo, nawet jest mi nieco za wolno, troszkę wybiegam przed grupę i tak sobie przed nią lecę. Potem się chowam za plecy, pomny porad, że tak łatwiej. Na punktach popijam, pojadam banany, żele. Dobrze, że nauczyłem się jeść i pić w biegu. Od początku treningów przyjąłem zasadę, że nie zatrzymuję się nigdy w czasie jego trwania, nie skracam go ani z niego nie wracam przed końcem. Wszystko po to, aby mi nie przyszło do głowy w czasie maratonu zatrzymać się lub odpukać zrezygnować.
Sielanka. Kibice dopingują i to jak! Bębniarze powodujący ciarki na plecach, jakieś zespoły, orkiestry i co tam jeszcze…Około 19 km mam lekką kolkę, nieco zwalniam, przyciskam to miejsce, kolka przechodzi. Biegniemy dalej. Połówkę mijam po 1:44:20. Po połówce pejs chyba nieco przyspieszył, bo grupa zaczęła się oddalać. Nie gonię, biegnę swoim tempem po 04:55-57/km. Po 35 km trochę osłabłem, do głosu doszło dziwne, nieznane mi zmęczenie, ból nóg. Zwolniłem do ponad pięć minut na km. Po nawrocie na agrafce widzę jak wiele osób jest za mną, niektóre o wypracowanej, doskonałej muskulaturze. Po 39km pomyślałem, że chyba się uda, dobiegnę. -Jeszcze trochę a potem sława i chwała, nikt już mi tego nie zabierze, zostanę Maratończykiem!- tak sobie w myślach mówię. Delikatnie przyspieszam, choć boję się o kolano, aby czegoś nie urwać teraz przed metą, najważniejsze skończyć…Ktoś mnie wyprzedza, ale i ja biegnę po 4:55 i wyprzedzam umęczonych biegaczy. I nagle widać już Atlas Arenę, przyspieszam, zbiegam po ostatnim ślimaku, uśmiech typu banan gości na mojej zmęczonej twarzy. Wpadam do środka, czerwony dywan, światła, oklaski, Przemysław Babiarz komentuje dla TV,w hali jest głośno.
Meta. 03:31:27 netto. Pierwsze wrażenie – zdumienie, że to już koniec. Stało się. Dobiegłem w niezłym czasie, lepszym niż zakładałem, choć trochę żałuje, że nie poniżej 03:30. Byłoby ładniej. Patrzę po sobie, nic mi się nie stało, jestem cały, zdrowy, choć nogi bolą. Nie taki diabeł straszny… Zakładają mi medal na szyję… Wchodzę do strefy z jedzeniem, popijam, ucztuję przy suto zastawionych stołach. Potem trochę się rozciągam i idę się wykąpać.
Gdy siedziałem już sobie na mecie maratonu w Atlas Arenie i obserwowałem finiszujących, zobaczyłem ciekawego biegacza. Biegł on przed metą już po tym czerwony dywanie tyłem, zauważył to komentator i zaczął dogadywać, że może jeszcze by fikołka zrobił, na co ów maratończyk rzeczywiście wykonał pięknego, technicznego fikołka i wbiegł sobie na metę tyłem. Ma styl, pomyślałem ;-). Jestem zadowolony, zajmuję 246 miejsce na 1016 osób, które ukończyły. Osiągnąłem swój cel. Tylu wyprzedziłem… Niebywałe, żona powie mi później, że oglądała relację w TV, a komentator powiedział, że czas około 03:30 wymaga już bardzo dobrego przygotowania.
2. 12 maj 2013 V Silesia Maraton.
Po maratonie w Łodzi jestem świadom, że nie pobiegłem na swoje maksymalne możliwości. Biegłem zachowawczo i asekuracyjnie, nie ryzykując jakichś problemów i nieukończenia biegu. Czuję niedosyt. Szukam w kalendarzach. Podnoszę sobie poprzeczkę. Podejmuję decyzję: nie jeden maraton na 40 lat, ale CZTERY MARATONY w roku moich czterdziestych urodzin. Taki projekt podejmuję się zrealizować, choć Jerzy Skarżyski pisze wyraźnie, że należy biegać maksymalnie dwa maratony rocznie, jeżeli rozwój sportowy leży nam na sercu. Wybieram Silesię, Wrocław i na koniec sezonu maraton w Radomiu.
Pomiędzy Łodzią a Silesią jest tylko miesiąc czasu na regenerację i szlif formy, wiadomo, że za dużo się nie wytrenuje, ale kładę nacisk na siłę biegową, drugi zakres, i dużo gimnastyki rozciągającej i siłowej. Założenia startowe pobiec poniżej 03h 25minut. Interesuję się profilem trasy, hmm… Z wykresu wynika, że góry i doliny, podbiegi i zbiegi. W związku z tym trenuję specjalnie na trasie o takim profilu, dużo podbiegów, specjalnie ćwiczę szybkie, ale odpoczynkowe zbieganie. Czytam podpowiedzi P. Jurka Skarżyskiego na temat trasy Silesii na stronie organizatora. W czasie biegu okażą się bardzo cenne.
W dzień biegu przyjeżdżam do Katowic. Lubię Śląsk i Ślązaków. Ci, z którymi miałem w życiu do czynienia to byli zawsze porządni ludzie. Znów mam szczegółową rozpiskę, co kiedy, aby czegoś nie zapomnieć. Koncentracja przed biegiem. Myślę, że znów jest mi dane stanąć do Wielkiego Biegu, jak to dobrze, że przyszedł ten dzień, i że dziś będę walczył.
9:00. Przemówienia i start. Ruszamy przy dźwiękach Eye of the Tiger, bardzo energetyczna muzyka i słowa. Przy tej piosence zawsze wychodził do swoich walk Dariusz Michalczewski. Biegniemy. Znów stanąłem za pejsem na 03:30 i biegnę z tą grupą do 10km. Lekko, pogawędziłem nieco z tym i owym, ale pomyślałem, że jeśli chcę tutaj dzisiaj poprawić życiówkę, to nie czas i miejsce na takie luźne gadki. Przyspieszam. Zostawiam grupę i biegnę szybciej, następną dychę po 4:37/km. W moją pamięć zapada przebieg przez Nikiszowiec. Ceglane stare mury, cisza poranka, mącona tylko tupotem butów wielu biegaczy, i od czasu do czasu pojedyncze, niosące się echem głośne oklaski z okien, przeważnie starych ludzi, mieszkańców tej dzielnicy. Gdzieś na Nikiszowcu wyprzedzam dwóch biegaczy, którzy mają na sobie jednakowe koszulki z którejś edycji Biegu Rzeźnika. To bardzo podbudowuje mnie psychicznie, bo ktoś kto skończył Rzeźnika jawi mi się jako bardzo dobry, doświadczony biegacz, a ja ich wyprzedzam…Gdzieś około 15 km los stawia na mojej biegowej drodze Witolda Kucia, znakomitego biegacza z Jasienia. Dołączam do niego, dogadujemy się na jakie czasy biegniemy i zaczynamy biec razem. Prowadzi Witold, ja przeważnie w Jego śladzie, choć po punktach odżywczych gdzie Witek trochę zostaje też nieco ciągnę. Półmetek mijamy po ok. 1:40 i mamy zapas w stosunku do planu. Witold wybornie trzyma tempo. Wciąż przyspieszamy, albo ja mam takie wrażenie, bo wciąż wyprzedzamy i wyprzedzamy coraz to nowych zawodników. Zaczyna mżyć deszcz, jest zimno, idealna pogoda do szybkiego, długiego biegu. To 10 km wychodzi mnie po 4:40/km. Nadchodzi 35km, czuję się bardzo dobrze, postanawiam przyspieszyć i przystąpić do długiego finiszu. Przejmuję prowadzenie. Przyspieszamy - mówię. Niestety Witold postanawia biec swoim tempem, ale mnie każe ruszać. Próbuję go jeszcze zmotywować stosownym wersetem, ale odmawia. - Do zobaczenia na mecie - i przyspieszam.
Biegnie mi się dziwnie lekko, pomimo, że trasa nie jest płaska, pamiętam na tym etapie jakiś spory podbieg po zakrętach. Wyprzedzam grupki zawodników, mnie raczej na tym odcinku nie wyprzedził chyba nikt. Jest wybornie. Nogi wspaniale niosą. Ostatnie 12 km wyjdzie mi najszybciej w całym biegu, średnio po 4:35/km. Widzę już bramę Parku Śląskiego, wpadam w jego alejki. Oddech już mam strasznie chrapliwy, szybki, głośny jak lokomotywa. Znów kogoś wyprzedzam, ale i mnie ktoś łatwo wymija (potem okaże się, że zetknąłem się na tym etapie z bardzo dobrymi biegaczami z półmaratonu). Doznaję dziwnego stanu, nie czuję już bólu, zmęczenia, opanowuje mnie jedna myśl biec, biec, szybciej, szybciej… Dopadnij ich, wyprzedź, muszą dziś uznać twoją biegową wyższość, muuuusząąą… Może nie jest to stan flow, ale coś w tę stronę... Kilkaset metrów do mety, ostatni ostry nawrót i prosta… Dopadam kilka osób, jeden biegacz podejmuje walkę, przyspieszam ostatkiem sił, ostatnie dopalacze…, biegacz zostaje, wpadam w bramkę mety… Jest! 03:17:49 netto. Staję kawałek za metą, łapię oddech po szybkim finiszu. - Taki czas, taki czas - szepcę sam do siebie… I zrobiłem to ja, skromny biegacz, nawet butów nie mam specjalnych do biegania, tylko zwykłe adidasy, a na ręku chiński stoper za 30PLN (z przesyłką). Takie myśli się kołaczą w głowie. Dają mi medal, pakiet z jedzeniem , pada deszcz, wlokę się w stronę masaży pod zadaszeniem. Czuję się świetnie, mam apetyt, od razu jem. Dochodzi żona, jest zaskoczona moim czasem, bo zapowiadałem ok. 3:30, a tu taka nadróbka. Poprawiłem życiówkę o ponad trzynaście minut! Jestem 76 na 832 osób, które ukończyły. Dwie minuty po mnie przybiega Witold, gratulujemy sobie, przybijamy piątkę.
Maraton Silesia 2013 wciąż uważam za dotychczas najbardziej udany ze wszystkich, chociaż po nim przebiegłem jeszcze pięć, i to w lepszych czasach. To był chyba mój dzień ;-) Każdemu życzę zasmakowania takiego biegu.
3. 15 wrzesień 2013 XXXI Wrocław Maraton.
Latem 2013 roku nie trenuję już tak, jak powinienem. Ciągle coś przeszkadza, a to kilka dni w Tatrach na dwa tygodnie przed biegiem, a to nawał obowiązków i prac, a to jest za gorąco, a to się zwyczajnie nie chciało… W dzienniczku biegowym wiele pustych miejsc, samowola w planie, mało siły biegowej, gimnastyki siłowej i rozciągającej, spada kilometraż tygodniowy… Zaczyna brakować gorliwości treningowej biegowego neofity. Przykładam się bardziej przed samym Wrocławiem, robię 90km tygodniowo, trochę siły biegowej, drugie zakresy, potem tysiączki na tydzień przed, i uważam, że będzie dobrze. Z racji uciążliwego dojazdu decyduję się wziąć nocleg we Wrocławiu. Wysypiam się nawet nieźle, rozgrzewka, koncentracja, start. Plan jest prosty: zacząć z grupą na 3:15, w miarę możliwości urwać się i zrobić jeszcze lepszy czas. Zaczynam nawet nieco wolniej niż grupa, potem ją spokojnie dochodzę i biegnę za nimi grzecznie przez 10km. Po 10 km coś mnie kusi (może to pycha, za którą później zapłacę) aby już przyspieszyć. Na Śląsku ta taktyka się opłaciła, tylko że tam były inne zakresy tempa…Zaczynałem z grupą na 3:30, a tutaj na 3:15. Mimo wszystko ufny w swe siły przyspieszam. 4:30/km, 4:25/km biegnę, na razie biegnę tym tempem. Półmetek mijam po 1:36:11, za szybko okaże się, za szybko…Grupy na 3:15 dawno za mną nie widać, biegnę za jakimiś szczupłymi, wyżyłowanymi biegaczami, którzy bez widocznego wysiłku pomykają sobie po 4:25/km. Niestety, jeszcze przed 30 km mój silnik zaczyna się dławić. Zwalniam, szczególnie jak jest trochę pod górkę.
Ze zdumieniem widzę, jak dogania mnie i wymija szybko moja grupa na 3:15! A ja nie mam sił, aby się chociaż do nich podłączyć! No ładnie myślę, ponad 12km do mety a ja wymiękłem… Ech, głupota ludzka. Po co mi były te harce? Ale nie ma wyjścia, trzeba biec. Schodzę do swojego komfortowego tempa na 4:48/km i staram się odpocząć w biegu. Pomaga, ale nie bardzo mam z czego przyspieszyć. Na dodatek czując się słaby, chyba za dużo zjadam bananów myśląc, że to pomoże ( a były w wyjątkowo dużych kawałkach) i to w połączeniu z żelami i dużym zmęczeniem powoduje mocną kolkę w okolicach wątroby. Biegnę tym tempem do 40km. Słabość, kolka, męczę się strasznie. Długi czas (jak potem wypatrzyłem ze zdjęć) biegł za mną jakiś chłopak w pasiastej koszulce, ale nie dawał zmiany ani nic nie mówił. 40km, zbieram się w sobie, już nie patrzę na kolkę, staram się przyspieszyć… 4:42/km z tych 2km, łabędzi śpiew… Wreszcie brama Stadionu Olimpijskiego, biegnę z wielkim bólem w boku, zgięty, oddech aż wyje, dobrze, że nikt na mnie nie zwraca uwagi, bo trwa akurat dekoracja zwycięzców. Meta. 03:16:34. 249 miejsce na 3501. Niby życiówka, ale co to za poprawa? Tylko nieco ponad minutę, to nie tak miało być, nie tak… Obrosłem w piórka. Z joggingu nie zrobi się wyników! Błędy taktyczne i treningowe się zemściły, biegowa pycha została ukarana… Na mecie ktoś robi mi zdjęcie, idę z grymasem bólu na umęczonej twarzy trzymając się za bolący po kolce bok. Jestem okryty płaszczem ze złotej folii, a znad opaski sterczą mi mokre włosy, niczym korona cierniowa…
4. 27 październik 2013 VIII Radomski Maraton Trzeźwości.
Radomski Maraton Trzeźwości to maraton inny niż wszystkie. Jest to impreza kameralna, można by rzec towarzyska, rozgrywana w ładnych okolicznościach przyrody nad Zalewem Borki w Radomiu. Biega się tam 10 okrążeń wokół tego zalewu, trochę po chodniku ulicznym, nieco po drodze gruntowej i szutrowej. Bieg wyróżnia się bardzo dobrą organizacją. Parking pod szkołą - biurem, w biurze od rana kawa herbata do wyboru dla wszystkich, pomocne osoby wskazywały miejsca, dojścia itd. Fajny i pożyteczny pakiet startowy. W czasie biegu punkt żywieniowy bogato zaopatrzony: woda, izotonik, mandarynki, banany, czekolada, kawa, herbata, dużo wolontariuszy podających. Teren malowniczy, przyjemny, miejscami urokliwy. Atmosfera pikniku czy festynu, szczególnie dla kibiców, przygrywał zespół muzyczny.
Trasa łatwa, prawie płaska, 10 okrążeń, trochę przeszkadza duża ilość ostrych zakrętów i zwrotów i odcinki po gruncie. Po biegu masaż, w czasie masażu przysługiwała butla pysznego jogurtu, ciepła woda pod natryskami. Dalej ciepły posiłek - dobra, prawdziwa grochówka, plus potrawy z grilla. Wszystko na fajnym terenie MOSiR Radom. I wszystko to, co trzeba podkreślić przy nader skromnym, niewielkim wpisowym. Ta edycja ma szczególnie uroczystą oprawę, aby uczcić setny maraton Tadeusza Kraski, szefa radomskich biegaczy. Jest to tzw. Setka Tadka.
Ja niestety jestem chory, i przystępuję do biegu z temperaturą 37,5st. C. Postanawiam biec, aby zakończyć swój projekt Cztery maratony na czterdzieści lat. Start. Ruszamy. Chociaż to koniec października, temperatura jest ponad 20 stopni, dojdzie do dwudziestu kilku stopni, pełne słońce. Pogoda super ale dla kibiców, nie maratończyków. Biegnie się mi nieźle, okrążenia szybko mijają, nawet nie jest to takie nudne, trafiają się ciekawi, mocno dopingujący kibice. Biegnę ostrożnie, spokojnie, sporą część dystansu pokonuję z Wiesławem, biegaczem z Annopola, ale niestety słabnie i zostaje. Pod koniec przyspieszam, nowością jest dla mnie dublowanie bardzo wolno biegnących na kolejnych kółkach, normalnie nie ogląda się tych, co z tyłu. Ostatnie metry, wpadam na metę. Staje. Pewne zaskoczenie, że już skończyłem u dziewczyn dających medale … ;-) Wiesław z Annopola z którym wcześniej biegłem, a któremu zostało chyba jeszcze kółko odwraca się i bije mi brawo… Jest mi miło. Czas 3:16:56 netto, oceniam jako niezły jak na te warunki, trasę i moje zdrowie (nota bene po tym biegu po chorobie nie było już śladu, pewnie wirus został spalony w czasie jego trwania). Jestem 11 na 146 kończących ten maraton biegaczy.
Osobista niespodzianka dla mnie: pomimo, że byłem chory i biegłem z gorączką załapałem się na pudło - trzecie miejsce w kategorii M40. Pierwszy raz na zawodach dostałem puchar i nagrodę. Po dekoracji wszyscy, którzy jeszcze byli obecni, zostali zaproszeni przez Jubilata Tadeusza na ogromny, pyszny tort.
I tak zakończyłem swój pomysł-projekt Cztery Maratony na 40 lat życia. Uważam go za udany, bo w sumie niewielkim kilometrażem treningowym (przez 47 tygodni 2013 roku przebiegłem 2690km, co daje średnią tygodniową tylko 57,2 km na tydzień) przebiegłem w ładnym stylu (bez zatrzymania się) i z niezłymi czasami jak na debiutanta cztery Wielkie Biegi. Ale za najcenniejsze w tym prezencie dla samego siebie uważam zdrowie, które sobie przy tym podarowałem i hart ducha, który wypracowałem na tych wszystkich treningach, gdy paliło mnie słońce, lub gdy wiatr i deszcz siekł moją twarz. Tego ostatniego raczej nikt i nic już mi nie zabierze.
Tyle mojej opowieści o początkach mojego biegania. Opowieść pewnie jakich wiele innych. Początkowo uważałem, że takie refleksje powinno się zachowywać dla siebie, jako dosyć osobiste, ale po lekturze wielu biegowych blogów postanowiłem podzielić się swoimi przeżyciami i skreślić te kilka zdań.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu BULEE (2014-11-04,17:18): Jestem pod wrażeniem - zarówno debiutu, jak i kolejnych biegów. Gratulacje! domcab (2014-11-05,10:04): Wow! Gratuluje :)
Twój wpis jest niezwykle motywujący i skłania mnie do zastanowienia się nad swoimi celami biegowymi.
Powodzenia w kolejnych biegach i marzeniach :) egojack (2014-11-05,11:49): BULEE dziękuję za gratulacje, ja Tobie również gratuluję przede wszystkim pewnie wielkiej pasji, która każe corocznie brać udział w takiej dużej ilości zawodów.
domcab dziękuję, życzę spełnienia wszelkich biegowych planów. domcab (2014-11-05,12:48): Dziekuje :)
Twoje wyniki w maratonach są imponujące :) Może kiedyś Cię dogonie ;p Ann93 (2014-11-05,18:34): Rozważałam maraton Radomski, ponieważ są to moje rodzinne strony. Jak widać świetna impreza biegowa, więc może za rok czy dwa się wybiorę. :) Gratulacje, nie ma nic piękniejszego niż obranie celu i jego realizacja. Dużo regeneracji i powodzenia w przyszłym sezonie! :) Inek (2014-11-06,09:44): Bardzo interesujący opis wspaniałych dokonań! Gratuluję :) doogas (2014-11-06,10:19): Gratulacje i to niemałe się należą, zarówno za te pierwsze przełamanie i wyjście na biegowe szlaki jak i sumienną realizację założonych planów. Szacunek! Piwko (2014-11-07,08:06): Gratuluję, zarówno osiągnięcia celu biegowego, świetnych czasów jak i daru ciekawego opisania Twojej drogi. Świetnie się czytało :)
Pozdrawiam egojack (2014-11-07,09:38): Dziękuję wszystkim za dobre słowa. Miło, że moje wspomnienia z 2013 roku się podobają.
|