2012-03-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Powrót na tarczy, czyli o rzymskiej klęsce biegowej… (czytano: 3226 razy)
Nakręcono kiedyś w Rzymie wspaniały film pod tytułem „Rzymskie wakacje” z Audrey Hepburn i Gregory Peckiem w rolach głównych. Natomiast w ostatnią niedzielę – 18 marca 2012 roku, gdyby ktoś chciał, mógł nakręcić również w Rzymie – kiepski film pod tytułem „Rzymskie męczarnie” z jeszcze bardziej kiepskim odtwórcą głównej roli… w mojej osobie. Fabuła tego filmu mogłaby się z grubsza osadzać wokół: porywania się przez niektórych ludzi..."z motyką na słońce", albo wokół braku umiejętności biegania dystansów maratońskich w ogóle, albo wreszcie wokół bolesnej lekcji pokory i szacunku, jaki należy się temu biegowi, o czym niektórzy zbyt pewni siebie ludzie raczą zapominać. Tak czy owak, wspomniany film byłby dość krótki i mógłby się na przykład zaczynać piękną sceną startu biegaczy pod wspaniałymi murami Koloseum prześwietlanymi promieniami wschodzącego słońca, a po krótkiej akcji, kończyłby się w niemniej malowniczej scenerii okolic Placu Św. Piotra, gdzie odtwórca głównej roli z głową posypaną popiołem idzie sobie do…domu, czyli tam gdzie jego miejsce, a nie na trasie biegu maratońskiego. Nie wiem tylko, czy ktokolwiek chciałby taki film obejrzeć.
Podobno, porażki w naszym życiu są znacznie cenniejsze, niż zwycięstwa, bo uczą nas zdecydowanie więcej i pozwalają wyciągać wnioski, celem późniejszej poprawy. Pod warunkiem jednak, że się wie, jakie wnioski z tych porażek należy wyciągnąć, żeby się później te porażki więcej nie powtórzyły.
Niestety, ja nie wiem i nie potrafię w żaden logiczny sposób wytłumaczyć, co się ze mną stało po około 15 kilometrach rzymskiego maratonu, kiedy opuściły mnie kompletnie wszystkie siły i prawie stanąłem w miejscu. Wyglądało to mniej więcej tak, jakby mi ktoś nagle wyłączył prąd, albo odciął dopływ benzyny. Jak sobie wyobraziłem, że mam jeszcze pokonać 27 km to zrobiło mi się jeszcze bardziej słabo i po raz pierwszy tego dnia, chciałem zejść z trasy. Zbyt wiele bowiem maratonów ukończyłem, żebym nie wiedział, co mnie dalej czeka – coraz większe męczarnie i powolne konanie z kilometra na kilometr… No cóż, pomyślałem wówczas – pewność siebie i brak pokory zostały surowo ukarane, więc postanowiłem mimo wszystko bieg kontynuować, żeby dobrze zapamiętać gorycz tej rzymskiej porażki, jak przyjdzie mi na myśl pobiec jeszcze kiedyś następny maraton… Co było dalej ? Właściwie nie ma o czym pisać, bo jeśli ktoś choć raz ukończył maraton ten dobrze wie, co mogło być dalej, zwłaszcza po 30 kilometrze… Wcześniej jednak, chciałem zejść z trasy po raz drugi, gdzieś na 27-28 km, kiedy truchtający koło mnie gość – o wyglądzie, całkiem normalnego biegacza - nagle runął nieprzytomny na asfalt. No nie powiem, ale trochę się wtedy przestraszyłem ! Na szczęście karetka podjechała błyskawicznie i zabrała go z maską tlenową na twarzy. Zauważyłem wówczas, że zrobiło się naprawdę gorąco. Było z pewnością dobrze ponad 20 stopni w cieniu, słońce nieźle przypiekało, a ja miałem do pokonania jeszcze wiele, ciągnących się niemiłosiernie maratońskich kilometrów. Dokuczały mi bóle w mięśniach czworogłowych obu nóg, co jakiś czas łapały mnie skurcze dwugłowych i łydek. Poza tym, piłem straszne ilości wody, (polewając się również obficie), więc nie trzeba było długo czekać na pojawienie się pierwszej kolki. Z trudem oddychałem, a moje tętno przekraczało maksymalne wartości nawet przy lekkim truchcie. W takim mniej więcej stanie dotarłem w okolice 37 km, kiedy minął mnie pacemaker z balonikiem na 4:15. Przez chwilę nawet próbowałem się z nim "zabrać", ale zaraz okazało się, że nie jestem w stanie utrzymać tak szybkiego tempa ! Wtedy, chciałem zejść z trasy po raz trzeci, bo naprawdę już ledwo powłóczyłem nogami, a pęknięty pęcherz gdzieś na prawej stopie dopełniał obrazu nędzy i rozpaczy, jaki musiałem wówczas przedstawiać. Psychicznie czułem się jak zbity pies i nawet widok hiszpańskich schodów na Piazza di Spagna, ani przepięknej Fontana di Trevi nie zrobiły na mnie wrażenia. Myślałem już tylko o tym, żeby się nie zatrzymać, bo wtedy już bym chyba nie ruszył. Wreszcie, po długim podbiegu na ostatnim kilometrze wokół Koloseum zobaczyłem linię mety i poczułem niewyobrażalną ulgę, że to już koniec tych męczarni.
I to byłoby na tyle mojej rzymskiej opowieści. Co się stało ? Nie wiem. Gdyby mi ktoś powiedział przed startem, że po 15-ym kilometrze będzie już po mnie, chyba bym w to nie uwierzył. W końcu przebiegłem na treningach w tym roku, ponad 500 km i to w ciężkich, zimowych warunkach, a mój średni dystans treningowy wynosił 17-18 km (!). Cztery tygodnie wcześniej ukończyłem półmaraton w niezłym jak na ekstremalne warunki pogodowe, czasie. Trenowałem za mało ? Chyba już więcej nie potrafię ! Więc może za dużo ? Inni trenują duuuużo więcej ode mnie ! Było za gorąco ? A może to wszystko za sprawą dokuczliwego kaszlu, którego się nabawiłem jakiś tydzień przed startem, gdy kończyłem kolejny, zimowy trening w lodowatym wietrze ? A może rozpocząłem ten maraton za szybko, biegnąc z początku w grupie na 3:30 ? No, ale w końcu takie było założenie i pod taki wynik się przecież przygotowywałem. Gdybym wystartował z balonikami na 3:15 wytłumaczenie moich, rzymskich męczarni byłoby dość proste. Nie wiem...
Co będzie dalej ? Też nie wiem, ale na razie odeszła mi kompletnie ochota na bieganie, a już maratonów w szczególności. Chyba wypada się już raczej pogodzić z nieuchronnym upływem czasu i z faktem, że jestem coraz starszy, a bariery 3:30 w maratonie po prostu nigdy nie złamię. I to chyba będzie najbardziej rozsądne podejście…
PS. (26.03.2012) W przeddzień Półmaratonu Warszawskiego (w którym nie startowałem) udało mi się porozmawiać na temat mojej rzymskiej porażki z Jerzym Skarżyńskim - guru wielu polskich maratończyków i autorem kilku poczytnych książek na temat biegania maratonów. Kiedy mu przedstawiłem swoje rzymskie doznania, stwierdził krótko: to był typowy szok termiczny (brak aklimatyzacji i gwałtowny skok temperatury). Ostatni trening w Polsce, na 3 dni przed maratonem robiłem w lodowatym wietrze i 3-4 stopniach C. W Rzymie było ponad 20 stopni. Ot i tyle przyczyn porażki - wg J.Skarżyńskiego. Zalecił się nie przejmować i wystartować ponownie za kilka tygodni, ale już w naszej srefie klimatycznej...
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora snipster (2012-03-20,21:55): każda porażka jest zaplanowana odgórnie, tak widocznie miało być... aby następnym razem było lepiej ;) Rufi (2012-03-21,08:14): Strasznie przygnębiający wpis :-(.....Nigdy nie zaznałam jakiegokolwiek kryzysu na moim jedynym maratonie. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę z tego że wszystko przede mną i boję się kolejnego maratonu w Dębnie. Po tym jak zeszłam z trasy w Pile w zeszłym roku wiem, że na Twoim miejscu bym zeszła w Rzymie. Gratuluję Ci z całego serca ukończenia tego biegu. tdrapella (2012-03-21,13:34): Nie umiem ci odpowiezieć Krzysiek jaka była przyczyna, bo za mało wiem na temat maratonów. Mimo wszystko dopatrywałbym się winy w skoku temperaturowym. Biegałeś w mrozach i lodowatym wietrze, a nagle 42km w upale. Jedno jest pewne. To co nabiegałeś na treningach, nie uleciało. Mówią, że dobrze przepracowana zima daje wyniki na jesieni. Ochłoniesz i śmigniesz maraton jeszcze poniżej 3:30. Głęboko w to wierzę! Rufi (2012-03-21,14:35): Tu się zgodzę z przedmówcą. Zdecydowanie skok temperaturowy. Dla mnie bieganie wiosną maratonu w cieplejszym klimacie jest nieporozumieniem. szydlak70 (2012-03-22,10:19): Fajny post, to prawda, że porażki uczą przede wszystkim pokory, tak na trasie jak i w życiu. No i nawet w kraju trzeba uważać na wiosennen skoki temperatury, nie mówiąc już o Włoszech. Podziwiam, że w ogóle ukończyłeś dystans ! henioz (2012-03-22,12:59): Może i rozsadne, ale kto z nas jest rozsądny ;) Oktaw (2012-03-22,23:11): Może to jakaś zbiorowa mądrość Internetu, ale gdy wspominałeś w grudniu 2011 r., że zaczynasz przygotowania do maratonu w Rzymie, to przeszła mi przez głowę myśl - "czy aby nie za bardzo na południu?". Jak Przedmówcy też zwróciłem uwagę na możliwą wielką różnicę temperatur. Może tu jest właśnie pies pogrzebany?
A, no i nie folguj sobie wiekiem - niedawno jakiś 80-latek przebiegł maraton w 3:15. Wszystko zatem przed Tobą :) =Andrzej= (2012-03-22,23:46): Dziękuje Krzysiek za następną lekcję...za Twój "scenariusz" masz ode mnie biegowego swojskiego Oskara(naturalnie przez "k")...mnie już dwa razy "los nauczył" pokory..dwie kontuzje w ciągu pół roku,chciałem pobiec poniżej 3:30 teraz chcę TYLKO mój pierwszy maraton UKOŃCZYĆ! ...pozdrawiam.Andrzej. Krissmaan (2012-03-27,00:26): Mimo niedosytu i goryczy jaką czujesz moim zdaniem nie wolno nazywać Ci tego porażką. Nie wykonałeś planu ale z drugiej strony nie planowałeś borykać się ze skurczami , bólem temperaturą, zwątpieniem itp a pokonałeś je kończąc trasę. Czas na mecie jest tylko odzwierciedleniem tego ile CIĘ TO KOSZTOWAŁO i jak będzie z pewnością dla Ciebie cenne.
|