2014-04-15
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| maraton to tylko chwile, chwile... (czytano: 3586 razy)
Moje przygotowania do maratonu to nie tylko pakowanie plecaka… to m.in. przygotowanie żołądka, głowy i nóg. Na godzinę przed startem, zanim oddam rzeczy do depozytu zatrzymuję się w skupieniu ‘orientuję’ czy wszystko, czego będę potrzebowała na trasie mam przy sobie. Jestem jak kombajn biegowy – muszę mieć pełen osprzęt, żeby robota była dobrze wykonana. I lecę od dołu… buty, skarpetki… czy buty dobrze zasznurowane – nie rozwiążą się w trakcie biegu, czy skarpetka dobrze ułożona w buciku, paznokietki wypielęgnowane – żaden nie będzie ocierał się o bucik ani o sąsiedni paluszek – nie będzie otarć i krwawień, opaski dobrze założone, spodenki i gatki good, koszulka i stanik dobrze leżą i nie będą mnie wkurzały, miejsca wrażliwe zabezpieczone plastrami przed otarciami, mp3 – na ratunek – na wypadek gdyby czyjś krok lub oddech wyprowadzał mnie z równowagi lub wybijał z rytmu, okulary, włosy dobrze spięte, kabelki od słuchawek dobrze poprowadzone przed koszulką, nr startowy wygodnie upięty, odżywki – i liczę w głowie… na 8 km magnez na 18stym baton na 30 jakiś cukiereczek a na 34 magnez i coś na wszelki wypadek jeszcze :) - wszystko mam. Ale sprawdzę jeszcze raz… czy oby na pewno wszystko mam… i liczę – sprawdzam od nowa…
Tygodnie przygotowań…, każdy ze startem w maratonie wiąże jakieś nadzieje… są tacy, którzy chcą po prostu przebiec i pokonać ten dystans, są tacy co robią sobie wybiegania pod ultra, i tacy jak ja… chcą sprawdzić czy można pobiec lepiej niż ostatnio :) czy jest forma, czy dobrze znają siebie i czy znów będzie tak czadersko jak ostatnio….
Zawsze patrzę wysoko w Niebo i modlę się do Niego, by wszystko zagrało jak najlepiej zgrana orkiestra. Bo jest tyle spraw, o które mogę prosić… żebym się dobrze wysikała, żebym nie musiała na trasie korzystać z niebieskich budek, żebym była dobrze najedzona – nie za bardzo i nie za słabo, żebym była dobrze nawodniona, żebym miała siłę, żebym sobie dobrze tempo dobrała, żebym nóżki nie skręciła, żebym się dobrze rozgrzała, żebym kolki nie dostała, żebym dobrze oddychała, żeby mnie ambicja nie przerosła, żebym nikomu kłopotów nie narobiła swoim brakiem rozsądku, żeby słońce nie przygrzało, żeby wiatrem w twarz mi nie wiało, żebym mnie plecy nie bolały, żebym na 38 km nie zwątpiła, żebym na finiszu ładnie poleciała, żebym o niczym nie zapomniała, żebym niczego nie zepsuła. Trochę jak przed egzaminem na prawko, niby teoria w małym paluszku, niby wszystko wiem i robiłam to nie raz, ale zawsze jest coś co może się nie udać… a następny raz nie będzie tak prędko…
Maratoński dystans to mój ukochany dystans. Nic w bieganiu nie sprawia mi tak wielkiej przyjemności jak te dni, w których biegam maraton. Wszystkie moje treningi są skoncentrowane na maratonie, nie przepadam za bieganiem na wynik w połówkach a tym bardziej na dyszkach, nie czuję się w nich mocna i … męczą mnie bardzo fizycznie i psychicznie. Nie sprawiają mi przyjemności. Ale jak mam się taką dyszkę lub połówkę przelecieć treningowo, dla funu – to może być :)
Reorganizowałam sobie w ciągu ostatnich dni moją maratońską ścianę… wiszą na niej medale w otoczeniu zdjęć w wersji czarno-białej. Bardzo dostojnie się prezentują… i mimo, że są w wersji czarno-białej to dla mnie jest to ściana wielu barw tryskająca soczystymi kolorami wspomnień. Każdy maraton to emocje, to moc wrażeń i chwil wartych zapisania na fotografii. Tak jest też z moim ostatnim maratonem – 2 Orlen Warsaw Marathon – jest to jeden z takich maratonów, które są dla mnie odnośnikiem, wytyczną do biegania następnych. Chyba się w końcu nauczyłam jak pobiec maraton i się nie zniszczyć. Już na jesieni w Warszawie nie było źle ale teraz tylko się utwierdziłam w tym przekonaniu.
Może życiówka nie była spektakularna, bo urwałam tylko nieco kilka sekund ponad dwie minutki z jesieni ale… jestem bardzo z siebie zadowolona bo mam swój własny przepis na maraton. To nie jest tak, że zawdzięczam to tylko sobie. Na ten przepis składa się moc życzliwych mi ludzi, nawet tych, których nie znam osobiście. Np. Namorek – poradził mi bym przed startem na wstrzymanie :) wzięła sobie 2x laremid – i pomogło – rozwiązało to jedne z najpoważniejszych moich problemów… Jarek i Natalia Haczykowie – nauczyli biegać z narastającą prędkością, Maryśka tylko mnie utwierdziła w tym przekonaniu. Misiek pomaga mi w pracy nad prędkością. Wielu innych podpowiada jak mam się odżywiać jak się rozgrzewać, jak walczyć z kolką… gdyby nie te wszystkie rady pewnie nie byłoby tak słodko…
Już kilka razy przekonałam się, że to jak się zna własnego siebie znajduje odzwierciedlenie w maratonie. Bo można mieć super wyniki w poprzedzających maraton zawodach, treningach… ale jak coś nie zagra w dniu startu na królewskim dystansie… to … po prostu doopa.
Zawsze startuję bardzo ostrożnie. Teraz nawet ustawiłam się słabszej strefie, by wolno i delikatnie zacząć i przyspieszać bardzo powoli. Na maraton zabieram sobie opaskę z międzyczasami, by kontrolować siebie, by nie pobiec szybciej niż mnie stać. Wyznaczanie tempa na wiosenny maraton zaczęłam już w Sobótce. Pojechałam tam właśnie po to, by się sprawdzić i bez wielkiego wysiłku pokonać trasę tej dość trudnepołóweczki. Na garminka zerkałam tylko sporadycznie, biegłam po prostu przed siebie, kilometr po kilometrze, nie miałam wielkich oczekiwań, chciałam sprawdzić, czy tempo ok. 5’00 lub 5’03 będzie dla mnie odpowiednie. Wynik na mecie potwierdził moje oczekiwania: 1:47:56. Prawdę mówią Ci, co mnożą ten wynik razy dwa. Bo w maratonie 3 tygodnie później wyszło mi 3:36:37. Czyli mogę sobie tak szacować i za rok:). Tej wiosny nie czuję specjalnie większego powera niż wiosną 2013… i dlatego nie napalałam się na wielkie rekordy. Podoba mi się stwierdzenie Karolci Kotkowskiej –‘ życiówki trzeba poprawiać po minutce’. I nawet jeśli jest to tylko minutka to mnie bardzo cieszy :).
Dystans maratoński to na tyle spory kawałek drogi, że wiele się może zdarzyć… można mieć siłę na pierwszej dyszcze, zakrzaniać do przodu… a podczas ostatniej dyszki umierać… mam w pamięci takie stwierdzenie, które ktoś mi powiedział na trasie maratonu Poznań 2010 – ‘kto jest rasowym maratończykiem okazuje się po 35 km’ . I to jest prawda, gnać należy na końcu a na początku siły zachowywać w rezerwie. Tak też postępowałam przez pierwsze 20 km, przyspieszałam minimalnie kontrolując oddech i odżywiając się wg wypracowanego już wcześniej schematu. Dobrze wiem co mi służy a co nie dla mnie. Np. nie mogę się opijać za dużo – bo wtedy czuję, że ma ‘kluchę’ w żołądku. Biegnę jak z zimną cegłą i zwalniam mimo, że mam zapas sił. No więc teraz piłam po 2-3 łyczki na każdym z punktów. Każdy kilometr to podsumowanie, zadane sobie samej pytanie: jak się czuję? Nie chcę by mnie zbierała karetka, by mnie ktoś musiał ratować, wolę mały postęp – ale jakiś – niż wcale i nieukończony maraton. Pamiętam o oddychaniu o rozluźnianiu mięśni, o tym by pilnować techniki, by pracować ramionami i by po prostu sobie biec. Kilometr po kilometrze.
Kiedyś lubiłam wyprzedzać swoich Kolegów i Koleżanki, Znajomych. Kiedyś było to dla mnie bardzo satysfakcjonujące. Teraz już tak nie jest. Teraz chciałabym, żeby nie słabli, żeby osiągali swój cel. Wiem ile kosztuje to emocji i ile pracy trzeba włożyć w przygotowania. Kiedy wiem, że Igor chciał pobiec na 3:30 a ja go wyprzedzam na 40 km i wiem, że może mi wyjdzie 3:36 a może nie… to nie jestem z tego zadowolona. Wolałabym, by czekał na mnie już na mecie. Nie jestem zadowolona z tego, że startujemy w czwórkę a na kolejnych kilometrach 19, 31 … ekipa się rozsypuje… Szkoda. Niestety, taka sytuacja kiedy mijam jakieś niespełnione marzenia, najpierw na 33km, potem kogoś na 38 … to nie buduje… ale to jest w pewnym sensie przestroga: uważaj, bo przedobrzysz, uważaj, żeby ci nie brakło sił. Fajna jest przebiegnięta pierwsza dycha i dobrze, gdy nie mam wtedy zadychy. Myślę wtedy o 23 km. O 24rtym i o tych potem i potem. 24-25-26sty to taki przełom jak przechodzić po kładce na drugą stronę strumyka i już widzieć drugi brzeg a jednak zachowywać ostrożność, żeby nie spaść w dół i stópek nie umoczyć.
Cieszy mnie każdy kilometr bez zadyszki, każdy kilometr, kiedy nie bolą mnie nogi, plecy, doopsko i kiedy wszystko gra. Cieszy mnie, że mam suche buty i że jest miło. Cieszy mnie miłe dogadywanie wokół i myśl o mecie. Ten 23-24-25 km zawsze jest dla mnie taki … dziwny, taka niewiadoma… nie wiem co się wydarzy, to trochę jak oczekiwanie na burzę… na wiatr przed burzą i nadzieja, że jeszcze nie zagrzmi. Na 23 km był Kibic ubrany na zielono, w moim ulubionym orzeźwiającym kolorze. Już zapomniałam, że znam tego Człowieka … i wróciły do mnie wspomnienia z gór kiedy to sobie hasałam boi ścieżkach Pod Łabskim Szczytem, spijałam Łomżę w schronisku i w upalne południe walczyłam ze słabościami w słońcu na trasie wielkiej pętli izerskiej… kiedy sobie to wszystko przypomniałam, jak wtedy trudno było, jak przyjemnie… biegło mi się tak lekko i nawet nie wiem kiedy zrobił się 27 km…
Byłam czasami myślami w Himalajach… tam Michał na wysokościach… 4900 m n.p.m. może wyżej …. Pewnie zimno mają i może głowa ich boli … ciekawe co jedzą, jak śpią i czy nikt z ekipy się nie rozchorował… przy ich wyczynach ten mój maraton taki malutki się robi. I tak mijają kilometry… dużo czasu na myślenie się ma… i się biegnie i kontroluje, żeby nie za szybko, rezerwy na koniec… Moja Towarzyszka – Anita – krok w krok od startu, idzie ze mną krok w krok. Jej obecność pomaga mi podejmować właściwe decyzje, kiedy przyspieszyć, kiedy zwolnić, kiedy hamować i co dalej?... Mamy tylko siebie, ona mnie a ja ją. Już blisko, tylko 4 km. Nie jest źle… ale chyba już nie przyspieszymy, może dwa ostatnie kilometry, może finisz… ale teraz to trzeba tylko utrzymać to co już wypracowałyśmy, ten wynik jaki przewidujemy w tym tempie jakie mamy – nam wystarczy. Będzie co urywać następnym razem. Byle tylko nic nie zepsuć. Bardzo się koncentrowałyśmy. Moje nogi pracowały a ja nie czułam, że nimi zarządzam. Były zmęczone i chciały do mety. Ciało chciało na ten leżak, który oczy widziały rano pokryty rosą… usta chciały poczuć smak leszka free :) bo miałam w plecaczku w depozycie :) pepsi też tam mam :).
Dotarłam do 40stego kilometra. Nie chcę zauważać zmęczenia, nie chcę go też lekceważyć. Już jestem zadowolona.
Wystarczy tylko, że nie zwolnię a będzie życióweczka. Wtedy przyszedł kryzys. 41szy kilometr. Słowa Michała w głowie: życiówka musi boleć, jak się leci na wynik – nie ma zmiłuj, trzeba się trochę postarać. Tylko gdzie jest moja granica? Granica wytrzymałości, granica rozsądku, zachłanności, możliwości i czy ja mam jakieś ograniczenia? Snipi mówił: ograniczenia? Jakie ograniczenia? Nie ma ograniczeń! A jednak wygrywa rozsądek. Reguluję oddech, staram się poczuć jak nogi na przemian odrywają się i dotykają ziemi, w oddali widać zegar… jeszcze 500 m, chciałbym poczuć jakiś ból, żeby zwolnić, chciałabym żeby to szczęście trwało wiecznie i żeby tak lekko było na każdym z 42óch kilometrów. Niech ta chwila trwa i trwa… tyle się trzeba naczekać na ten finisz, jest radość, jest satysfakcja i zaczyna pojawiać się niedosyt, że to za chwilę się skończy… a ja to tak lubię. Chciałabym się tym czasem delektować, chłonąć ten stan i tak trwać… niestety meta coraz bliżej … nareszcie moja noga przekroczyłam matę, garmin stop a ja odwracam się za siebie i chcę jeszcze raz, od nowa, znów to poczuć… Te ostatnie metry maratonu to była jak droga do raju… bo po przekroczeniu mety – weszłam do raju dla maratończyka. Maraton zorganizowany tak perfekcyjnie, że grzech nie jechać za rok.
... nie bolały mnie plecy, nie miałam skurczy, nie uwierały mnie buciksy, nie musiałam do niebieskiej budki, nie miałam kolki, dobrze zjadałam, starczyło mi sił... itd itd...
wynik 3:36:37 :)
Ten maraton będzie dla mnie wzorem jak Gerappa zdrowo biega maraton. Nic mi nie dolega, nie ‘skończyłam się’ na trasie, mam swój Osobisty rekordzik i teraz to już tylko snuję plany na przyszłość :)
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu andbo (2014-04-16,10:09): Gratulacje!!! Też jestem w euforii bo w tym czasie gdy Ty w Wa-wie realizowałaś swój plan, w Łodzi spełniało się moje marzenie złamania "czwórki" (wyszło 3:55:11). A to co napisałaś drukuję, wieszam w widocznym miejscu i ....w Lublinie poniżej 3:50 (!?). "Trza mieć ambicje..." żiżi (2014-04-16,10:25): Kurcze Aguś zadziwiasz mnie,jak Ty to robisz-życiówki na maratonie i to za każdym razem:))Jeden sekret już poznałam-a powtarzano mi o nim tyle razy-bieg narastający a ja go tak nie lubię:(((.Trzymam za Ciebie kciuki na zapas:)) pzuberek (2014-04-16,12:00): Oj, zazdroszczę Tobie tej miłości do maratonu! Bo ja mam w sobie jej dużo mniej. Na tyle mało, że wystarcza mi tylko na 10km. A może ja lubię się ścigać i czuć zmęczenie na mecie... pzuberek (2014-04-16,12:01): Oj, zazdroszczę Tobie tej miłości do maratonu! Bo ja mam w sobie jej dużo mniej. Na tyle mało, że wystarcza mi tylko na 10km. A może ja lubię się ścigać i czuć zmęczenie na mecie... Joseph (2014-04-16,13:02): Twój blog to bezcenna kopalnia wiedzy dla facetów na temat kobiecego punktu widzenia na bieganie. Chyba jednak faktycznie "mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus". Niby podobna aktywność, a bieganie facetowskie jakby trochę inne. Mało który mężczyzna powiedziałby np. "Życiówki trzeba poprawiać po minutce"; raczej "Jest moc? No to ile fabryka dała". Co oczywiście nie zmienia faktu, ze wiele Twoich obserwacji maratońskich jest zbieżne z moimi.
Aaa, przychodzi mi do głowy jeszcze jedna przewaga maratonu nad krótszymi dystansami: tempo wolniejsze, to i lepiej się zwiedza w biegu obce miasta. Strasznie to lubię i już zacieram ręce na piękną, złota Pragę w maju.
Namorek (2014-04-16,22:26): Gratuluję !!! jarek1209 (2014-04-19,22:14): Czekamy na Was w Opolu. Będzie pięknie :) gerappa Poznań (2014-04-19,22:17): myślami już jestem w Opolu :)
|