2016-04-24
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Orlen Warsaw Marathon, 24 kwietnia 2016 (czytano: 954 razy)
"Narodowe Święto Biegania", pod takim tytułem w kalendarzu występuje bieg na królewskim dystansie oraz imprezy towarzyszące. To również najpoważniejszy przystanek tej wiosny dla mnie. Pakiet kupiłem jeszcze w listopadzie, jednak już wtedy wiedziałem, że nie będę realizował żadnego planu treningowego profilowanego pod start w maratonie. Przygotowania sprowadziły się biegania 4 razy w tygodniu, głównie po lesie, ewentualnie jedno dłuższe wybieganie po płaskim. Do tego popełniłem trzy punkty kontrolne - 32km w lutym, start w półmaratonie na początku kwietnia i rozbieganie ok. 20km w tempie maratońskim tydzień później. Chciałem sprawdzić czy to wystarczy na klasyczne veni, vidi, vici :-) Gdyby nie ostatnie dwa tygodnie poprzedzające Orlen Warsaw Marathon, byłbym spokojny o start...
Do Warszawy jedziemy z Pauliną autem, w piątek po pracy. Niestety nie udało nam się wybrać wraz z ekipą RunGryfu, która rusza następnego dnia rano. Z drugiej strony mam okazję się przekonać jak podczas biegu zachowa się organizm po takiej trasie (jakieś 650km), ot taki mały sprawdzian przed dłuższymi wyprawami. Do Warszawy docieramy grubo po 20-ej i wtedy zdajemy sobie sprawę, że jest jeszcze szansa na odebranie pakietów startowych (w rzeczywistości mogłem trochę na to nalegać). Kierujemy się więc pospiesznie na Stadion, klucząc trochę po ciemku i w końcu widzimy charakterystyczne worki OWM przytroczone do dumnie kroczących biegaczy. Dosłownie minutę przed zamknięciem hali odbieramy pakiety, sprawdzamy chipy i pstrykamy kilka fotek. Po czym gasną światła. Dobranoc :-)
Na czas imprezy zatrzymujemy się u cioci i wujka i... musimy się mocno pilnować żeby się nie przejeść w przededniu zawodów, "bo Wy to jecie jak wróbelki" ;-) Odsypiamy podróż i niezbyt wcześnie rano wyruszamy w stronę Stadionu Narodowego, na błoniach którego znajduje się miasteczko biegaczy (jeszcze w fazie przygotowań) oraz hale Expo. Pod względem organizacyjnym wszystko wygląda na prawdę dobrze. Odbiór pakietów przez biegaczy przebiega bardzo sprawnie. Praktycznie nie widać kolejek. Duży plus dla organizatorów. W ciągu kilku minut od wejścia do hali spotykamy Zbyszka, z którym będę biegł następnego dnia :-) Potwierdzamy jeszcze stan zdrowia (trzeba sobie trochę ponarzekać) i ustaloną strategię biegu a potem próbujemy się rozejść, jednak targi nie zajmują dużej powierzchni więc co kilka chwil wpadamy na siebie :-)
Co do samych targów, bardzo nastawione na "zdrowe". Zdrowe odżywki, zdrowe batoniki, zdrowe napoje, produkty bezglutenowe, itd. Na szczęście sprzętu do biegania też jest trochę. Po cichu liczyłem na to, że uda mi się przymierzyć kilka par butów z nowych serii, ew. trafić jakiś starszy model w moim rozmiarze. Mi się nie udało, kupiliśmy za to buty Paulinie, w których następnego dnia pogoniła na 10km (Bieg OSHEE 10km). I tyle by było targów bo chociaż są przyjemnym dodatkiem do imprezy to przecież nie są w tym dniu najważniejsze... Wiadomo, że ważniejszy jest Stadion Narodowy! :-) Idziemy zwiedzać (dziwnie to brzmi bo zwiedzanie kojarzy mi się głównie z muzeami). Zamknięty! Buuu :-( W sumie można się było tego spodziewać. Obchodzimy więc go tylko dookoła lokalizując punkty z toaletami. Tradycyjnie jest ich za mało, nawet nie łudzę się, że w dniu imprezy będzie ich więcej. Kilka punktów, przy których następnego dnia ustawią się kolejki. Na szczęście wokół Stadionu jest dużo zieleni :D
Do końca dnia staram się zregenerować i wyciszyć pierwsze myśli, które już zaczynają krążyć gdzieś w tyle głowy. Lampka wina do obiadu + kawa z bratem po południu odsuwa na chwilę pierwszy stres. Zabawne, bo lekki niepokój udziela się również Paulinie. Dystans 10km jej nie przeraża ale zaczyna się denerwować, chyba nawet bardziej niż ja :-) Mimo wszystko sen przychodzi dobrze i... równie dobrze odchodzi, o 3.30. Jeszcze dwie godziny do planowanej pobudki, ech.
Dzień startu. W nocy padał deszcz więc rano jest dość chłodno i pochmurno. Pogoda niemalże idealna, tylko ten wiatr. Właśnie wiatr będzie rozdawał dzisiaj karty. Ostatnie sprawdzenie czy wszystko spakowaliśmy i wyruszamy. Atmosferę zawodów czuć już w tramwaju, wszyscy jadą w stronę Stadionu (chociaż w sumie to dokąd mieli być jechać skoro tramwaj nigdzie nie po drodze skręca). Docieramy do miasteczka biegaczy ok. 7.30, trzeba się sprężać bo powoli robi się tłoczno. Przebieralnie dla biegaczy są dobrze oznaczone, podobnie jak punkty depozytowe. Niestety, zgodnie z przewidywaniami toalet nie ma zbyt wiele i trochę komplikuje mi to - a raczej odsuwa w czasie - planowaną rozgrzewkę. Normalnie poszedłbym pod pierwszy lepszy krzaczek, ale mam wrażenie, że tym razem krzaczek mógłby tego nie przeżyć. Ustawiam się w kolejce i czekam, i czekam, i czekam. Uff... Zostaje mi 30min żeby się rozgrzać, znaleźć Zbycha i dotrzeć do strefy startowej. Czasu nie za dużo, żeby nie powiedzieć mało. Szczęśliwym zrządzeniem losu znajdujemy się podczas rozgrzewki a w strefie ustawiamy się 5min przed startem. Miał biec z nami jeszcze Łukasz. Nie znaleźliśmy się jednak... i pewnie dzięki temu nie spowalnialiśmy go na trasie, co pozwoliło mu wykręcić solidną życiówkę ;-)
Plan na maraton jest prosty. Trasa jest w miarę płaska, poza lekkim podbiegiem na piątym kilometrze, biegniemy więc w tempie 4:30min/km do trzydziestego kilometra. A potem zobaczymy ile jeszcze zostanie sił. Jak się uda utrzymać tempo to finalnie będziemy mieli życiówki na poziomie 3h10", czyli wielkie huraaa. Plan B jest taki, że jednak nie uda się utrzymać tempa a wtedy... pobiegniemy wolniej. W najgorszym wypadu powinniśmy przekroczyć linię mety w południe. Genialne w swojej prostocie, nieprawdaż?
Zaczęło się, startujemy. Ciasno. Przez pierwsze kilkaset metrów przemieszczamy się grubo poniżej planu i bardzo ciężko jest znaleźć ścieżkę do w miarę swobodnego biegu. Pilnujemy, żeby się nie zgubić. Chwilę biegniemy koło siebie, potem Zbychu pilnuje moich pleców. Przebiegamy przez most i momentalnie zaczyna się robić luźniej. Wrzucamy założone tempo i trzymamy się razem unikając biegania zygzakiem między innymi zawodnikami. Dbam o to, żeby na pierwszych kilometrach spokojnie dogrzać mięśnie. Prawa łydka i rozcięgno, które mocno mi dokuczały w ostatnim czasie nie są jeszcze w pełni sprawne i muszę mieć to w tyle głowy. Na szczęście nie mam czasu o tym myśleć bo nie wiedzieć czemu czuję lekki przykurcz w lewej łydce. Dobrze, że mija po 6-7km bo nie mam ochoty się tym zamartwiać i na pewno nie chcę jeszcze zwalniać.
Organizatorzy dość nietypowo zorganizowali punkty regeneracyjne, ustawiając na przemian punkty odżywcze (banany, czekolada, woda) i punkty nawadniania (woda, izotonik, gąbki z wodą). Wygląda to tak, że praktycznie co 3-3,5km można napić się wody. Bo właśnie tylko z wody mam zamiar korzystać na trasie. Bananów nie umiem jeszcze dobrze trawić więc mam ze sobą trzy duże żele (zjadam na 10, 20 i 30km) oraz dekstrozę, którą podgryzam w międzyczasie. Zapominam się trochę na początku i do 10km piję za dużo wody. Trzy punkty, na których biorę po dwa kubeczki skutecznie sugerują pęcherzowi, że powinien dojść do głosu. Jeszcze 31km do mety, ech. Niespodziewanie podobny problem Zbychu zgłasza. Szybko wybieramy dla siebie po jednym przydrożnym drzewku i po 20sek biegniemy dalej, ale ulga :-) Co ciekawe, bardzo wielu biegaczy idzie w nasze ślady. Od jednego z mijanych biegaczy dowiadujemy się natomiast, że w takiej sytuacji (oprócz czasów brutto i netto) możemy odnotować sobie "czas sretto"... czyli czas po odliczeniu postoju w kibelku :D
Początek biegu jest bardzo ciekawy, przecina bowiem szlaki turystyczne dzięki czemu można rzucić okiem na charakterystyczne miejsca w stolicy. Dodatkowo wzdłuż trasy ustawia się tu wielu kibiców, którzy żywiołowo wszystkim dopingują. Mogłoby tak być do samego końca. Byłoby jednak zbyt pięknie, patrzyłem na mapę przed biegiem i wiem, że od ok. 20km biegniemy w stronę Wilanowa i tam po drodze nie będzie już fajnych obrazków. Skupiamy się więc na pilnowaniu tempa, nie zwracając już specjalnie uwagi na krajobraz. Cały czas "ciągnie" nas do przodu i musimy się naprawdę mocno kontrolować, żeby nie pobiec zbyt szybko. To może bardzo dużo kosztować w końcówce. Mija połowa dystansu a nasz czas jest o dosłownie jedną sekundę lepszy niż założony plan. Siła nadal jest. I o to chodzi, jest dobrze. Nawet bardzo dobrze.
Trasa powoli zawraca a ja zaczynam sobie uświadamiać, że zapomniałem o wietrze, który dawał się we znaki w miasteczku biegaczy. Przez pierwszą połowę dystansu wiał w plecy. Teraz wybiegamy na otwartą przestrzeń i wieje w twarz. Ciągły ruch powietrza, który przez następne 6km spowalnia tempo i wychładza mięśnie. W naszym okienku czasowym jest na tyle mało biegaczy, że nawet nie ma za kim się schować. W rezultacie, na każdym kilometrze biegniemy o 3-5sek. wolniej, wkładając tyle samo sił co wcześniej. Ja dodatkowo czuję, jak delikatnie drętwieją mi palce u stóp. Bezustanny chłodny wiatr a końca prostej nie widać. Najnormalniej w świecie, ten wiatr mnie wkurza i przestaję skupiać się na biegu, czyli było świetnie a jest już tak sobie.
W pewnym momencie, jakieś 100m przed nami widzę znajomą postać. To Paweł Czapiewski... pcha wózek, na którym siedzi trzynastoletnia Zuzia. Obok biegnie Darek Laksa. Niesamowite, sztafeta Zuzi dotarła aż tutaj przed nami! To mniej więcej 28km. Ależ oni są zdeterminowani. Zamieniamy kila słów, życzymy sobie nawzajem powodzenia w dalszej części trasy i biegniemy dalej. Docieramy do 30km. Czas? O 9 sek. gorszy od planowanego. Świetnie, chociaż nie do końca. Zaczynam odczuwać zmęczenie i znacznie częściej muszę chrupać dekstrozę. Mój towarzysz narzeka na ból kostki. Wszystko wskazuje na to, że będzie nam bardzo ciężko utrzymać tempo.
Od 30km klasyczne obrazki zmęczonych biegaczy. Coraz więcej osób idzie brzegiem trasy, sporo ludzi próbuje rozciągnąć przykurczone mięśnie. Do tego co chwilę z naprzeciwka jedzie karetka lub policja. Wygląda na to, że wiele osób dostało w kość na nieosłoniętym od wiatru fragmencie trasy. Mimo wszystko, duże słowa uznania dla organizatorów. Gęste rozmieszczenie punktów medycznych i szybkie działanie służb ratowniczych potwierdza opinię, że jest to najbezpieczniejszy maraton w Polsce.
Wiatr nie przestaje wiać ale odnajduję jeszcze niewielkie pokłady energii gdy przybijam piątkę z Maćkiem. Dla niego wstać o tak wczesnej porze w niedzielę to też nie lada wysiłek. Jestem mu bardzo wdzięczny. To mniej więcej 32km i taki mały energetyczny bodziec musi mnie dowieźć do mety. Czuję jednak coraz większy odpływ sił. Pojawiają się pierwsze przykurcze w nogach. Kryzys jest nieunikniony. Ze Zbychem już praktycznie nie rozmawiamy, oszczędzamy resztki energii. Tracimy jednak pojedyncze sekundy na kolejnych kilometrach. Wtedy przychodzi mój koniec.
Trzydziesty piąty kilometr, dziękuję Zbyszkowi za wspólny bieg i każę mu gonić dalej samemu. Muszę poradzić sobie w pojedynkę z własnym ciałem, które nie ma najmniejszej ochoty współpracować przez kolejnych kilka kilometrów, które dzielą mnie od mety. Wygląda na to, że wypaliłem cały glikogen zmagazynowany w mięśniach co pokrótce oznacza fizyczny kres możliwości. Pora na plan B. Zostało mi kilka tabletek dekstrozy, wystarczy na porcję cukru co kilometr do 40km. Potem będzie punkt odżywczy i tylko 2 kilometry do mety. Dam radę. Wystarczy tylko pobiec końcówkę bardzo spokojnie.
Tymczasem moje nogi miały zupełnie inny plan. W pierwszej kolejności postanowiły przypomnieć mi o wszystkich mięśniach skutecznie je przykurczając. Tak więc czuję ból w łydkach, mięśniach piszczelowych, dwu- i czterogłowych. Po chwili do gry wchodzą ścięgna i rozcięgna. Przyjemnie nie jest ale nie odpuszczam i biegnę dalej. Wolniej, coraz wolniej ale ciągle jest to bieg. "Ból jest nieunikniony, cierpienie jest wyborem", przypominam sobie tę mantrę, którą przeczytałem niedawno w jednej z książek. Ja nie mam zamiaru cierpieć, boli i tyle, nie ja pierwszy i nie ostatni zaliczam klasyczną maratońską "ścianę".
Zaczynam uskuteczniać wszystkie znane mi metody aby przetrwać kryzys. Dobiegam do 35km i znajduję jakiś punkt odniesienia, biegacza, za którym mogę się chwilę trzymać. Gdy ten ucieka, znajduję następnego i następnego, i tak dalej. Staram też wyznaczać sobie krótkie cele - dobiec do zakrętu, do kolejnej latarni, do kolejnej tabliczki kilometrowej. Nogi nie mogą mnie już niczym zaskoczyć, wszystko wydaje się być pod kontrolą. Zdążyłem się już przyzwyczaić, że wszystko co mam na sobie mi przeszkadza. Zegarek, koszulka, pusty pas na żele. Przez moment mam ochotę wszystko wyrzucić.
Biegnę zdecydowanie wolniej, schodząc na 38-ym kilometrze do poziomu ok. 5:20min/km. Przez ostatnich kilka kilometrów wyprzedziła mnie chyba z setka biegaczy, pokonujących dystans pojedynczo lub w małych grupkach. Postanawiam sprawdzić na ile mogę przyspieszyć. Zaczynam energiczniej poruszać rękoma, żeby wprawić w odpowiedni rytm również nogi. Zaczynam odczuwać zwiększenie tempa. Na długiej prostej widzę w oddali Zbycha. Ależ mnie odstawił - na oko ze 150 metrów ale przynajmniej dystans się już nie powiększa. Pewnie też dopadł go jakiś kryzys. Przeliczam szybko w głowie, że przy mojej prędkości to jest około 40sek. straty. Nie ma co się łudzić, że go dogonię.
Powoli dobiegam do ostatniego punktu odżywczego. Mam ogromną ochotę na czekoladę :-) Zderzam się jeszcze po drodze z jedną żoną-kibicem, która wchodzi na trasę, żeby dać biegnącemu mężowi izotonik. Obrzucony krótkimi epitetami (powinienem przecież uważać) docieram do... czekolady nie ma :-( są za to banany... najpyszniejsze banany jakie w życiu jadłem :D Nie zna się pan Cejrowski mówiąc, że to odmiana "dla świń i europejczyków". Biorę dwa kawałki i delektuję się przez kilkaset metrów, zajmując tym samym głowę. Przebiegam przez most i u jego podnóża widzę Zbyszka, bardzo blisko, może 30-40 metrów. Wygląda na to, że mocno go "dobiło". Zbliżam się w nadziei, że razem wbiegniemy na metę, po czym oznajmiam radośnie "wróciłem!". W odpowiedzi słyszę tylko "biegnij dalej". No to biegnę.
Ostatni krótki podbieg, dwa zakręty i w końcu wyłania się meta. Chcę się odwrócić, żeby machnąć do Zbyszka, ale kark mocno już zesztywniał i rezygnuję z tego pomysłu bo może skończyć się jakimś kolejnym przykurczem. Widzę już siebie na telebimie i myślę tylko o tym, żeby w końcu się zatrzymać za metą. Słyszę jeszcze kibicujące dziewczyny, najpierw Sandra, potem Paulina. Nie mam siły na nie spojrzeć. Nareszcie meta. Koniec! Opieram się o barierkę i próbuję złapać oddech co wyraźnie niepokoi stojącego obok sanitariusza. Chyba wyglądam na zmęczonego ;-) Po chwili podchodzi Zbyszek, który dobiegł 5 sek. za mną. Do końca walczył z bolącą kostką i skurczem jednego z mięśni. Dziękujemy sobie za bieg. Było ciężko.
Odbieram medal a potem gratulacje od Pauliny i Maćka. Paulina zrobiła mocną życiówkę na 10km, wygląda jednak o niebo lepiej ode mnie. Schodzi ze mnie ciśnienie, znika koncentracja i pojawiają się łzy wzruszenia, radości, bólu. Wszystkiego po trochu. Bardzo się cieszę, że Paulina i Maciek są teraz przy mnie. Pomagają mi odebrać rzeczy z depozytu i dojść do siebie po biegu. Dzięki nim mogę spokojnie wziąć prysznic i skorzystać z lekkiego masażu w strefie regeneracyjnej. Fizycznie czuję się bardzo słabo ale podobno wyglądałem znacznie gorzej. W depozycie ktoś dołożył mi do worka z rzeczami kilka cegieł. Co prawda ich nie widzę, ale muszą gdzieś tam być bo worek jest z 10kg cięższy niż przed biegiem. Maciek pomaga mi go nosić. Gratulacje chyba są zasłużone bo osiągnięty wynik jest dla mnie rewelacyjny. Przed biegiem brałbym taki w ciemno, a nadrzędnym celem i tak było ukończenie całego dystansu. Sam przebieg zawodów wyobrażałem sobie nieco inaczej, mimo to jestem zadowolony bo wyjazd i ogólnie cała impreza była dla mnie wartościową lekcją. Pokonałem drugi raz maraton, w jakże innych okolicznościach niż poprzednio. Kilka lat temu nawet nie mogłem o tym marzyć.
Jestem maratończykiem :-)
Mój czas netto: 3h14"53"
Miejsce Open: 834 / 6718
Miejsce płeć: 806 / 5729
Miejsce kat. M-30: 370 / 2254
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu szczupak50 (2016-05-06,15:23): Gratuluję życiówki.Rozwijasz się literacko w dobrym kierunku,chociaż jak zwykle długi wpis.Dobrze się czyta.
|