2016-08-20
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Stumilak...niedokończona historia (czytano: 1290 razy)
…start jak to przeważnie w biegach górskich pod górę, temperatura utrzymywała się powyżej 30-tu stopni, i choć drzewa chroniły przed słońcem, to wilgoć i temperatura robiły swoje. Po pierwszym kilometrze dalej napierając do góry w dosyć mocnym tempie poczułem krople wody, które spadały na moje nogi…no tak pomyślałem, albo cieknie z bidonu, albo z wężyka, który połączony jest do bukłaka z wodą w plecaku, szybko jednak zorientowałem się, że to ze mnie się leje, a nie ze sprzętu…pierwszy szczyt „Cyl Hali Śmietanowej” za nami…przed nami Babia, po drodze uzupełniamy izotonik i wodę w pierwszym punkcie odżywczym i ciśniemy dalej. Tempo utrzymujemy w granicach 10-ciu minut na kilometr, czyli szybciej niż planowaliśmy. Po drodze na Babią zaczęło kropić i słychać było z oddali grzmoty…myślę sobie „pójdzie bokiem”, choć Michał (dyrektor i organizator Stumilaka) przestrzegał, że mogą być burze na Babiej…pędzimy dalej, po drodze kilka fotek, wspaniałe widoki (to jest to, co przyciąga w góry) i ruszamy na szczyt Babiej…będąc już wysoko na otwartym terenie zobaczyłem, jak ze słowackiej strony, od Oravskiej priehrady nadciągają czarne chmury, z których co chwilę wyskakiwały groźne pioruny…zaczęło mocno wiać i kropić, więc wkładamy kurtki i biegniemy dalej. Póki co nie jest źle, jest siła w nogach i choć przed nami najwyższy szczyt na trasie Stumilaka (i to jego bałem się najbardziej), to nastawienie jest pozytywne. Kiedy już jesteśmy na szczycie, tuż za nami zrobiło się czarno, zaczęło padać i mocno grzmieć…za nami widać jeszcze tylko dwie osoby, reszta najwyraźniej poszła dołem, tak jak polecił Michał, aby nie pchać się na Babią w czasie burzy…kiedy Piotr chciał wyciągnąć telefon, aby zrobić sweet focię, nagle usłyszałem swój głos…” Piotr spier...lamy z tej góry, zaraz tu będzie prawdziwe piekło”…Za Babią pogoda uspokoiła się, choć wiało i co chwilę padało, to było całkiem znośnie. Byłem pewny, że poza Babią nic gorszego nas nie spotka, później dużo niższe szczyty, więc…no nic do pewnego czasu byłem pewny. A było tak jak zapowiadał Michał, czyli…”kiedy pomyślicie, że już nic gorszego was nie spotka, to będziecie się mylić, później będzie jeszcze ciężej”. Strome podejścia i zbiegi, kamienie, po których ciężko iść, a co dopiero biec, wszechobecne błoto, które obsuwało się razem ze mną na zbiegach. Każdy możliwy zbieg i płaski teren wykorzystujemy na bieg, coraz rzadziej rozmawiamy z Piotrem, biegnąc wpadamy w trans, co na 25-tym kilometrze skutkuje tym, iż przestaliśmy zwracać uwagę na oznaczenia trasy (choć oznaczenie trasy było rewelacyjne) i pobiegliśmy inną drogą…po około 500 metrach zorientowaliśmy się, że zboczyliśmy z trasy, więc powrót pod górę na właściwą trasę, musimy baczniej pilnować oznakowania…powoli robi się ciemno. Pilnuję czasu, aby maksymalnie co pół godziny coś zjeść. Picie praktycznie co 15 minut. Zrobiło się ciemno, więc zakładamy czołówki, biegniemy dalej w tempie około 11-tu minut na km. Cały czas pilnujemy oznaczeń. W końcu dobiegamy do drugiego punktu żywieniowego na 36-tym kilometrze (Przełęcz Glinne), obsługa widząc z daleka nasze światła z czołówek wiwatuje na nasz widok…miłe. W punkcie full wypas, czyli owoce, orzechy, ciastka, cola, izotonik i woda…jest ciemno, chłodno i wilgotno. Po krótkiej przerwie i uzupełnieniu płynów w bidonach ruszamy dalej, w błocie maszerujemy pod Górę Pięciu Kopców, wydaje się, że te podejście nie ma końca…na szczycie łąka i przepiękny widok na oświetlone miejscowości (chyba Korbielów), tam w dole smacznie śpią i nawet nie myślą o tym, że ktoś w środku nocy śmiga sobie po górach i podziwia widoki (nawet nocą). Jest 38 km, łąka i pełno muszek, które upodobały sobie nasze świecące czołówki, a przy okazji próbują szukać schronienia przed nocą w oczach, nosie itd…kiedy tak biegniemy walcząc z muszkami kolejny raz zbaczamy z trasy, na szczęście niewiele, szybka kontrola mapy w zegarku i powrót na właściwą ścieżkę. Biegniemy dalej informując się wzajemnie o odnalezionym oznaczeniu trasy. Jest noc, chwilami rozmawiamy o wszystkim i o niczym, ale większość czasu każdy pogrążony jest we własnych myślach, wtedy też poczułem, że lewa stopa boli coraz bardziej, pewnie odcisk…po około 11 godzinach na 56 km dobiegamy do kolejnego punktu żywieniowego (Przełęcz Glinka), tutaj oprócz owoców i orzechów są jeszcze żele i batony energetyczne, a także żółty ser, na którego widok ucieszyłem się najbardziej. Sprawdzam stopę, jest odcisk (wielkości 5-cio złotowej monety) i to cholera w tym samym miejscu jak na rzeźniku…nie mają nic czym można by przebić wielki pęcherz, więc zakładam but i zbieramy się w dalszą drogę. Zaczyna świtać, po drodze spotykamy jednego uczestnika biegu, który wraca do punktu żywieniowego i chce zrezygnować z dalszego biegu. Napieramy dalej, podbiegi i zbiegi może nie są zbyt wysokie, ale bardzo strome i całe pokryte błotem, zdarza się, że lądujemy na plecach…Piotr chyba naderwał sobie rękę, ja mam zadrapane ramię i potłuczony łokieć…będę żył. Znowu pada deszcz, Piotra dopada kryzys, widząc przewrócone drzewo, Piotrek chce się położyć pod osłoną wielkich korzeni przewróconego drzewa, udaje mi się przekonać Piotra, aby nie kładł się na ziemi (pamiętam jak na początku biegu widziałem sporą żmiję), więc biegniemy dalej, szukając miejsca na krótki odpoczynek. Wymarzone ławki odnajdujemy na kolejnym szczycie (Oszust), co prawda bez zadaszenia, ale i tak jesteśmy przemoknięci, więc jakie to ma znaczenie. Leżymy na ławkach około 20 minut i ruszamy dalej. Od tego momentu zaczęła się walka duszy z ciałem…ból nogi przy każdym kroku, kolejne strome i błotne podejścia i zbiegi, kolejne upadki obniżają morale…jesteśmy na Wielkiej Rycerzowej, do kolejnego punktu odżywczego pozostało kilka kilometrów, Piotr podjął decyzję, kończy gdy tylko dotrze do punktu…to nie tak miało być, nie tak. Kiedy zbiegamy z Wielkiej Rycerzowej dochodzi godzina 10-ta, zrobiło się już gorąco i pali słońce…na 78 kilometrze w punkcie odżywczym na Przełęczy Przegibek, po 18-tu godzinach od rozpoczęcia biegu zostawiam swoje zwłoki i rezygnuję z dalszego biegu, nie mam już sił...
Fizycznie podniosłem się bardzo szybko, już dwa dni później wróciłem do regularnych treningów…ale do dzisiaj nie mogę się pogodzić z tym, iż zrezygnowałem z dalszego biegu…przez długi czas zastanawiałem się co dalej, biegać, nie biegać…hm…mam już moje pierwsze, profesjonalne, szyte na miarę kije biegowe do śmigania po górach…cdn.
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |