2012-10-14
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| POZNAŃ MARATON 2012 (czytano: 1551 razy)
Poznań Maraton 2012
Docelowym startem roku 2012 był Bieg 7 Dolin na dystansie 100 km po górach. Po ukończeniu tego biegu stwierdziłem, że wystąpię również w poznańskim maratonie.
Dlaczego ? Po pierwsze dlatego, że Poznań leży 50km od mojego miasteczka – głupio byłoby nie wykorzystać takiej szansy na start. Argumentem „za” były również bardzo dobre wspomnienia z roku ubiegłego. Po wrześniowym starcie w górach miałem dużo luzu – najpierw prawie tydzień odpoczynku przeznaczonego na regenerację sił, następnie pobiegałem kilka dni i dopadło mnie przeziębienie – postanowiłem wyleczyć się całkowicie. 5 dni NICNIEROBIENIA, po których zaliczyłem kilka treningów. Następnie wyjechałem na wycieczkę w góry, niestety nie było tam czasu na bieganie. Po powrocie wróciłem do biegowego życia. Czas, który pozostał do startu mijał piekielnie szybko. Na 10 dni przed zaliczyłem dwa super treningi, na których przez 90 minut utrzymywałem szybkie tempo i nie czułem zmęczenia. Na tej podstawie, przed startem czułem się mocny – wiara w dobry wynik była ogromna.
W końcu nadszedł maratoński weekend. Mój pakiet startowy został odebrany przez znajomych i dostarczony w sobotę wieczór. Sprawdziłem czy mam agrafki, żeby nie było niespodzianki jak przed B7D, kiedy to dostałem 2 zamiast 4. Następnie przygotowałem rzeczy, wpiąłem chipa w buta i poszedłem spać. Liczyłem, że następny dzień będzie wisienką na torcie tegorocznego sezonu biegowego – pierwszego, w którym trenowałem przez cały rok. Do Poznania w dniu startu wybraliśmy się w 5 osobowym składzie: Karolina, Jola, Jacek, Mateusz i ja. Oprócz Joli, która nie biega – każdy miał swój cel. 50 km trasa minęła bardzo szybko i już o 7.40 byliśmy na miejscu – co ciekawe udało nam się postawić samochód... UWAGA – 100 metrów od startu, w dodatku nie był to płatny parking - idealnie! Przygotowania do startu czyli przypięcie numeru, plus ostatni łyk napoju i można było zacząć się rozgrzewać – zrobiliśmy pętelkę w okolicach startu i godzina startu nieubłaganie się zbliżała. Humory wszystkim dopisywały, nawet w długim oczekiwaniu na skorzystanie z WC. Calineczka prowadziła rozgrzewkę, muzyka rytmicznie rozbrzmiewała – kilka słów do uczestników powiedział Scott Jurek i można było startować. Ustawiłem się z przodu stawki, wspólna fotka z Kosynierami, odliczanie i START – poszły konie po betonie.
Pierwszy odcinek, to jedna wielka przepychanka – około 3 kilometrów było potrzeba, by zrobiło się luźno. Początkowo ruszyłem za balonikiem na 3:00. Ciężko mi się biegło w tej grupie bo musiałem uważać, żeby nie zdeptać innych uczestników, więc postanowiłem pobiec przed balonikiem. Ruszyłem za gościem który mówił, że biegnie na 2:58, zaszwankowała jednak komunikacja, a wspomniany zawodnik jak się okazało później biegł na zdecydowanie lepszy czas. Niestety nie kontrolowałem czasu myśląc, że zawodnik kontroluje czas na 2:58... Efekt ? Pierwsze 10 km pokonałem w czasie 41:42 ! Zdecydowanie za szybko, troszkę zwolniłem i doczepiłem się do Artura Kujawińskiego – doświadczonego zawodnika z Klubu Maniac Poznań (http://www.kujawinski.com/). Czułem, że tempo nadal jest dobre jednak zawrotne tempo na pierwszych kilometrach dawało się we znaki. Kiedy kolega Maciej dołączył do mnie i przebiegł ze mną około 200 metrów jeszcze wierzyłem w dobry wynik – działo się to około 15 km. Grupa prowadzona przez znanego w całym Poznaniu Kujawińskiego powoli się zmniejszała. Gdy Arti rzucił do nas tekstem, że zaraz będziemy wyprzedzać tych, co za mocno zaczęli wiara wzrosła, faktycznie – wyprzedzaliśmy. Tempo było solidne, na chwilę zakręciliśmy się w okolicach pierwszej setki zawodników. Dobiegając do półmetka trasy wydarzyło się coś, czego jeszcze nie doświadczyłem. Nagle biegnący ze mną zawodnicy zaczęli mi „odjeżdżać”, a ja choć chciałem nie mogłem biec z nimi. Łydka odmówiła posłuszeństwa, stała się twarda jak skała i czułem jak piecze – myślałem, że zaraz eksploduje. Przy każdym ruchu czułem, jakby odpływały z nóg wszystkie płyny i miałem wrażenie, że nogi zaraz zastygną nieruchomo. Nadzieje na świetny wynik prysły jak bańka mydlana. Tak to jest jak pierwsze kilometry biegnie się o 15 sekund na km za szybko. Wbrew pozorom jest to duża różnica. Zakwasiłem się totalnie i nie wiedziałem co zrobić. Szedłem sobie i obejrzałem się za siebie - na długiej prostej nie widziałem grupy z balonem na 3:00. Fajnie pomyślałem. Dosłownie kilka sekund minęło od tej myśli, kiedy to grupa biegaczy na 3:00 nadciągnęła i niczym francuski TGV minęła wolną polską rozpieprzoną kolej w mojej postaci. Zrodził się jeszcze pomysł pociągnięcia za tą grupą, ale pomysł ten potrafiłem zrealizować na dystansie 500 metrów po czym odpuściłem. Pomyślałem: cóż, nie tym razem. Trochę przygnębiony kontynuowałem walkę z bólem, zaciśnięte zęby i nietęga mina wyraźnie pobudzały kibiców – wielu z nich zaczęło mi pomagać – Jacek dawaj, Jacek do przodu, Jacek jeszcze troszkę, Jacek jazda, jazda, Jacek do boju słychać było co chwilę. Mimo, że to zwykłe dwa, trzy słowa to jednak połączone z uśmiechem dawały niesamowitego kopa. Kiedy już miałem się zatrzymywać, słyszałem nie stawaj –i nie stawałem. Widząc moją nieporadność, nawet wiewiórka stanęła na dwóch nóżkach metr ode mnie i patrzyła co wyczyniam. Dobrze, że nie mogła nic powiedzieć, bo pewnie rzekłaby: i co chłopie, byłeś przygotowany na 3:10, a chciałeś zrobić 2:59 ? Matkę oszukasz, ojca oszukasz, ale organizmu nie oszukasz - nie tym razem kolego... na szczęście nic takiego nie usłyszałem, choć prawda to stuprocentowa. Od około 26 km trasę pokonywałem zmodyfikowanym galloway’em. Na 30 km znalazłem się po 2 godzinach 12 minutach i 43 sekundach. Pani z transparentem krzyczała, że biegniemy na 3:22-3:24 – jak się później okazało, miała rację. Na bufecie korzystałem z wszystkiego: woda, banan, czekolada i powerrade. Ból w łydkach narastał, w związku z czym tak planowałem pokonywanie trasy, by właśnie przy punktach żywieniowych przechodzić w marsz, spokojnie się napić – przekąsić coś i walczyć dalej. Gdy na 30 km zaraz za bufetem zacząłem maszerować jakaś kibicująca pani podbiegła do mnie i krzyczała, żebym zaczął truchtać – potruchtała nawet ze mną kawałek i wróciła do miejsca swojego postoju. Trąbki, okrzyki, oklaski nie ustawały – ból w łydkach też nie. Przez moment przeszła mnie myśl, żeby skorzystać z usług służb medycznych, ale myśli tej nie zrealizowałem. Pierwszy raz w życiu podczas biegu skorzystałem za to z toalety typu „toi-toi” – szybko załatwiłem swoją potrzebę i wróciłem na trasę. Z każdym kilometrem zwiększała się liczba kibiców. Organizacyjnie wyglądało to pięknie. Młodzi ludzie na bufetach nie tylko podawali napoje i jedzenie, ale także dopingowali. Swoim dobrym humorem zarażali też innych. Metr po metrze pokonywałem trasę, gdy ból się nasilał – zwalniałem, musiałem mieć mocno grymaśną minę, bo pewna starsza kobieta rzekła do mnie: „spokojnie, niech pan wyrówna oddech i spokojnie biegnie – zdąży pan”. Biegacze pomagali sobie na trasie, momentów trudnych zapewne było wiele. Ja zapamiętam szczególnie zawodnika z numerem 1810 – Jakuba Juskowiaka z Poznania, z którym razem walczyliśmy z dystansem praktycznie od samego początku. On też nabrał się na szybkie tempo w pierwszej fazie maratonu i musiał walczyć o przetrwanie w dalszej części biegu. W pamięci zostanie Piotr Jackowiak z numerem 1000, zawodnik z Brzegu, który zmotywował mnie w końcówce, a także Robert Rawecki z numerem 62 (zawodnik z Poznania), którego najpierw ja motywowałem do walki, a później role się odwróciły.
Wracając do trasy, nie potrafiłem utrzymać stałego tempa – co strasznie mnie wkurzało, dodatkowo rwane tempo jeszcze bardziej zakwaszało mój organizm. Bodajże na 33 km zauważyłem, że biegnie za mną grupa na 3:15. Zebrałem się ponownie w sobie i zacząłem biec z nimi. Mimo, że w grupie tej biegł Scott Jurek to wytrzymałem za wspomnianym balonem tylko ok. 4 kilometry, na więcej moje łydki mi nie pozwoliły. Walcząc z samym sobą zobaczyłem fajny napis przyczepiony do znaku „BÓL TO ŚCIEMA” – fantazja ludzka nie zna granic, ale jak wiadomo – wszystko rozgrywa się w głowach, więc napis super mnie zmotywował. Zaraz za bufetem na 40 km zatrzymałem się, służba medyczna od razu zareagowała pytając czy wszystko w porządku – odparłem, że wszystko w porządku. Usłyszałem jakiegoś gościa z boku, który powiedział, że mam ruszać bo to końcówka. Biegnący za mną człowiek, którym okazał się (wyżej wymieniony) Piotr Jackowiak podchwycił temat i powtórzył okrzykiem, że ciśniemy do końca. Na moście motywował mnie gadając o tym, że nie przyszedłem tu spacerować tylko biegać, i że nie wypada już teraz iść i że ludzie patrzą – kibiców było rzeczywiście bardzo dużo – doping z każdym metrem wzrastał. W tym momencie już nie czułem żadnego bólu – znów biegłem swoim rytmem (chociaż na końcówce). Zbiegliśmy z Mostu Dworcowego w prawo, w kierunku Sheratona, tam zakręt w lewo i już było widać napis [42 km]. Zaraz za znakiem skręcaliśmy na targi – ostatnia prosta 195 metrów – dopingujący kibice krzyczący Twoje imię, fala braw i napis META – koniec męki,jestem w raju pomyślałem. Pozwoliłem sobie cieszyć się chwilą, ręka uniesiona w górę w geście triumfu, nie było tradycyjnego sprintu, bo nie walczyłem już o czas... – wyprzedziłem bez szarpania jednego zawodnika i z uśmiechem wpadłem na metę z czasem: 3:21:56. (562 miejsce na 5420) Pierwsza myśl była taka, że się nie udało kurde, ale mózg szybko przekonwertował tą myśl na następną: za rok tu wrócę... dużo mocniejszy! Za linią mety piękne panie okryły mnie płaszczem trzymającym temperaturę i wręczyły medal. Na tym biegowa historia się zakończyła, szybko uzupełniłem płyny, oddałem chipa i poszedłem na masaż. Do amatorów masowania stała długa kolejka, dlaczego mówię, że amatorów ? Ano dlatego, że gdy się położyłem gościu zaczął masować jedną moją nogę, a do dziewczyny, która miała zająć się drugą powiedział, że ma robić to co on – zajechało amatorstwem. Moja lewa łydka po takim głaskaniu połączonym z wcieraniem olejka wcale nie poczuła ulgi. Trudno. Potem poszedłem na Pasta Party – dobre jedzonko, więc szybko wciągnąłem swoją porcję i poszedłem na metę wypatrywać koleżanki, która jeszcze walczyła z dystansem. Zgodnie z zakładanym czasem wpadła na linię mety i mieliśmy komplet zawodników na mecie – wszyscy, którzy ze mną jechali ukończyli maraton. Zero strat w ludziach. Piszę to nie przypadkowo, bo jeden z zawodników zmarł na trasie – i szczerze współczuję jego najbliższym.
Kiedy już wygłaskali koleżankę na „masażu” przyszła kolej na dekoracje i rozlosowanie nagród – strasznie się to ciągnęło, ale jakoś wytrzymaliśmy do końca. Volvo V40 nie trafiło niestety do nas. Kilka pamiątkowych fotek i można było wracać do domu. Droga powrotna minęła szybko. Zmęczeni, ale szczęśliwi dotarliśmy do naszego wspaniałego miasteczka. I co ? – mam nadzieję, do zobaczenia za rok !!! J
Ps. Wielu ludzi zarzucało mi, że swój wynik uznaję za zły – to nie prawda, wynik sam w sobie jest dobry, ale mam świadomość, że gdybym bieg rozegrał lepiej to mogłoby być zdecydowanie lepiej. Trochę się podpaliłem i zamiast radości z biegania, wyszła jedna wielka męka na trasie. Z perspektywy czasu oceniając swoją postawę jestem świadomy, że gdybym bieg rozegrał lepiej mógłbym złamać 3:10 ! Nie ma jednak co gdybać, trzeba brać się do treningu... to ile wynosi ten rekord Wrześni w maratonie ? HMM........ RUN JACK RUN !
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |