|
| Magda Magdalena R-C hożuf
Ostatnio zalogowany ---
|
|
| Przeczytano: 643/131109 razy (od 2022-07-30)
ARTYKUŁ | | | | |
|
Maraton Komandosa - do trzech razy sztuka | Autor: Magda Raczyńska | Data : 2009-11-20 | Ten najbardziej dziewiczy Maraton, w 2006 roku, był dla mnie objawieniem. Tylko obserwowałam co się dzieje, poznawałam wszystko stojąc bezpiecznie z boku. Pomagałam trochę w biurze przy weryfikacji, a później razem z Wojtkiem Niedziałkowskim trzymałam pieczę nad napojami dla biegnących. Zabawa polegała na tym, że mieliśmy tylko 30 kubków, więc na bieżąco trzeba je było myć.
Wtedy impreza była bardziej hermetyczna. Poza namiotem i stołem Wojtka nie było nikogo więcej, kibiców malutko, prawie wcale. Ale emocje nieziemskie. Miałam za sobą już kilka startów na różnych dystansach, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Silni mężczyźni słaniający się na nogach, zupełnie mokre mundury parujące gdy zawodnicy zatrzymywali się na przepisowe 2 minuty przerwy, te wielkie plecaki ważone przed startem, w trakcie przerwy i na mecie…. I jedyna w swoim rodzaju atmosfera po biegu…. Czuło się wyjątkowość tego wysiłku. To nie jest po prostu maraton. To jest Maraton Komandosa.
W następnym roku brałam udział kolejno we wszystkich biegach organizowanych przez lubliniecką „METĘ”. Najpierw był błyskawicznie zyskujący sławę Katorżnik (3. edycja), następnie 11 Bieg Przełajowy O Nóż Komandosa. Wiedziałam, że jest coś takiego jak Lubliniecki Szlem, czyli klasyfikacja osób, które wzięły udział we wszystkich trzech biegach. Maraton Komandosa zaczął więc kusić podwójnie.
Przed oczami ciągle miałam wydarzenia z poprzedniego roku, i bardzo chciałam być częścią tych wydarzeń, ale poprzez uczestnictwo, a nie tylko obserwację z boku. Zdobyć mundur pomogli ludzie z „METY”, z którymi zdążyłam się zaprzyjaźnić, bo zawsze, na każdym biegu, starałam się być jak najbardziej użyteczną, a zawsze było coś do roboty. Jako że był za duży, nawiązałam współpracę z miłą Panią ze sklepu z mundurami różnych wojsk, i wymieniłam go na taki, który na mnie pasował. Dwie godziny przymierzania, ale w końcu znalazłam odpowiedni rozmiar.
Plecak kupiłam sama w sklepie militarnym, problemem pozostawały tylko buty. Wiedziałam jakie najlepiej kupić, ale akurat takich, i w moim rozmiarze, nie było. Z pomocą przyszedł mój Dziubuś. Żeby było zabawniej, poznałam go właśnie rok wcześniej na Maratonie. Teraz wybieraliśmy się do Lublińca razem. Żebym miała w czym biec, trzy dni przed biegiem pojechał specjalnie do Wrocławia po buty dla mnie. Chodziłam w nich non stop, żeby jak najbardziej je rozchodzić. Zdejmowałam je tylko idąc spać, i nawet w pracy, do białej garsonki (pracowałam szpitalu), nosiłam te wielkie, czarne buciory. I tak, 17 listopada 2007 roku, stanęłam na starcie 4. Maratonu Komandosa.
Bardziej niż wysiłku obawiałam się swojej reakcji na przeżycie związane z tym startem. Zdawałam sobie sprawę z tego, że takie ekstremalne wysiłki różnie wpływają na psychikę. W sumie to byłam ciekawa, czy ogarnie mnie euforia, zacznę ryczeć, jak to baba, czy stanie się jeszcze coś innego. Odliczanie. I start. Było zimno, przy trasie leżał już pierwszy śnieg. Zaczęliśmy spokojnie, stawka szybko się rozciągnęła. Wbiegliśmy w las. Tylko rozbłocone bezdroża i iglasty las, i my, sapiący ludzie w mundurach. I tak prawie cały czas. Wydało mi się to wtedy, i do dzisiaj za takie tamto miejsce uważam, bardzo magiczne.
Okazało się, że miałam dobrze dobrane obciążenie. Ludzie mają różne patenty na plecak ważący 10kg. Sztangi owinięte w gruby materiał, piasek zabezpieczony w kopertach przesyłek kurierskich, specjalne odlewy. Mój balast był dziełem przypadku. Nie przygotowałam go wcześniej, więc gdy pakowałam plecak, stanęliśmy z Dziubusiem bezradnie na sali przy wagach zastanawiając się co robić. Po chwili namysłu Dziubuś wziął zgrzewkę 6 wód mineralnych i wpakował go do komory. To 9kg, 6 razy 1,5 litra. Jeszcze mało. Więc dorzucił 2 butelki 0,5.
I tak oto stworzył najlepsze moim zdaniem obciążenie (trzeba tylko zwrócić uwagę na dno butelek, jeśli to 6 „nóżek”, to trzeba zadbać o odpowiednie ustawienie ich na plecach). Biegło mi się z tym dobrze, miałam jeszcze dodatkowe butelki z piciem, banana i żelki. Maraton Komandosa biegnie się po pętli 21 km. Na trasie nie ma żadnego punktu. Wszystko co jest Ci potrzebne, musisz zabrać ze sobą, nieść na plecach jako dodatkowy ciężar. Pierwsza połówka nie była taka zła.
Byłam niezmiernie zdziwiona, gdy na półmetku spotkałam Dziubusia. Nie sądziłam, że jestem w stanie go dogonić. Zajmowaliśmy wtedy pokój w oddalonej, drugiej części hotelu. Dziubuś właśnie wrócił z zapasem ogrzanego picia na następną połówkę. Zrobiło mi się przykro, że nie zabrał od razu mojej porcji, wizja konieczności dreptania do oddalonego pokoju nie zachęcała, jakoś się zagadałam, opiłam serwowanego izotonika, i zupełnie o tym zapomniałam. Również o tym, że wypadałoby uzupełnić zapasy przed wyruszeniem na trasę…..
Ubiegłam może 5km drugiej pętli, sięgnęłam po picie…. i poczułam jak robi mi się zimno a włosy się jeżą. Miałam ostatnie pół butelki picia. A przede mną ponad 15 km!!!! Nie przytoczę tego, co sobie pomyślałam na swój temat…. Ale nawet nie to było najgorsze, ale myśl że dźwigam na plecach 10 litrów wody!!!!! Gorączkowe myślenie, że może chociaż łyczek… ale jak wypiję za dużo? To jakiś kamień znajdę i zamienię z jedną mniejszą butelką. Nie, bo jeśli okaże się za lekki? Jeśli zabraknie chociaż grama, będę zdyskwalifikowana! Tyle starań, przygotowań, tyle trudu do tej pory i miałabym to zaprzepaścić?
A jeśli wrzucę za dużo, to wszystko to będę musiała nieść, a każdy gram jednak się czuje… Po chwili wahania postanawiam, że nie ruszam tego co mam w plecaku. Udaję że tej wody tam po prostu nie ma…. Starałam się jak najdłużej korzystać z tego co zostało, ale wysiłek dawał się we znaki, zmęczenie ciągle wzrastało, a brak zapasów zarówno picia jak i jedzenia coraz wyraźniej był odczuwalny. Na 30 km nie miałam już nic. Po walce stoczonej z samą sobą dałam za wygraną i zaczęłam już tylko maszerować. Byłam wściekła. Mięśnie tak nie bolały, byłam w stanie truchtać! Ale każda próba przyspieszenia kończyła się najpierw mroczkami, później czernią przed oczami i raz o mały włos omdleniem.
Więc wściekła napierałam do przodu. Myślałam o tym, że gdzieś przede mną, może blisko, jest inna debiutantka, z którą chciałam się zmierzyć na tym biegu. Naprawdę szybko chodzę, więc ku mojemu zdziwieniu zaczęłam doganiać niedobitki, tak jak ja tracące siły z każdym metrem. Było to na swój sposób zabawne. Pojawiał się na horyzoncie jakiś biegacz, po jakimś czasie go dochodziłam. Ja marszem, on- biegnie. Równam się z nim, pytam jak leci, chwila rozmowy, mówię „cześć” i go wyprzedzam.
Sytuacja powtórzyła się kilka razy. Poprawiło mi to trochę humor. Jednak im bliżej końca, tym moja sytuacja była gorsza. Czułam jak słabnę. Wiedziałam że muszę się jak najszybciej czegoś napić! W końcu zaczęłam jeść śnieg. Zbierałam go z gałęzi, płotów, z miejsc wydających się dostatecznie czystymi. Ssałam po kawałeczku, ale niewiele to pomogło. Gdy poczułam, że zaczyna być już naprawdę kiepsko, dotarłam w pobliże jeziora Posmyk. Wiedziałam już gdzie jestem, wiedziałam że już tylko chwila, że zaraz….
Ogarnęło mnie wzruszenie i wykrzesałam z siebie resztki sił. Znowu szybki marsz. Słyszę Zenka. To zawsze będzie najpiękniejsze co mogę usłyszeć dobiegając do mety- Jego głos. Mówi coś do mnie, że już się nie muszę spieszyć. Podnoszę głowę, widzę w górze ludzi, jeszcze tylko ten drakoński podbieg przy hotelu i będę na mecie. Podbieg nie jest długi, ale bardzo stromy. Wydaje się że nie dotrę na górę. Znowu te mroczki, mięśnie ud zdają się być rozrywane przy każdym kroku. Widzę już metę, ostatnie metry. Ale co to? Na mecie dziewczyna którą goniłam, ona dopiero przyszła! Była tuż przede mną! Nie myślę o tym teraz. Padam w ramiona Dziubusia i zaczynam płakać.
Chwila gdy wieszają mi medal na szyi…to tak, jakbym wygrała Olimpiadę. Kilka sekund na cieszenie się tą chwilą, do momentu gdy uginają się pode mną kolana. Mówię, że ledwo się trzymam, że zaraz zemdleję, że nie piłam nic od 2 godzin, i że musimy szybko iść do pokoju. Dziubuś mnie prowadzi, ja zawisam na nim, słaniam się. W pokoju zaczyna mnie telepać. Próbuję się rozgrzać pod prysznicem, ale w pokoju nie jest zbyt ciepło i wiele to nie daje. Co chwilę robię łyk izo. Wiem że jeśli wypiję za dużo, to tylko przeze mnie przeleci, muszę to robić ostrożnie, po troszku. Kładę się do łóżka. Chciałabym zdrzemnąć się chociaż chwilkę.
Ale jestem tak zmęczona, że nie potrafię zasnąć. Dziwny stan odrętwienia. Ciało jakby nie moje. Powoli, powolutku, zaczynam wracać do świata żywych. Wręczenie nagród. Zajęłam 5. miejsce w kategorii kobiet, byłam 183. na 209 osób, które ukończyło bieg. Myślę, że czas mogłam mieć lepszy spokojnie o 30 minut. Mój pierwszy maraton Komandosa zrobiłam w 06:15:10. Na drugi dzień mnie nic nie bolało, ale i tak nie potrafiłam chodzić. Odciski….Jeden duży na całą piętę, drugi duży, na drugiej stopie, na całych poduszkach tuż za palcami.
Cholera jestem, i stwierdziłam, że tak łatwo się nie poddam. Obiecałam sobie rewanż. 22 listopada 2008 roku zrobiłam to znowu. Pogoda była paskudna. Na zmianę świeciło słońce, zupełnie mnie oślepiając, i szalały zadymki śnieżne. Tak! Widoczność momentami na metr, śnieg, wiatr, chłód. Tym razem byłam zabezpieczona jeśli chodzi o picie i jedzenie. Tym razem nawaliło ciało. 2008 był dla mnie rokiem bogatym w starty. Zbyt bogatym. Wiedziałam o tym już w Blizanowie, niecały miesiąc przed tym biegiem.
Postanowiłam jednak pobiec w mundurze, nie ważne jaki czas i które miejsce, chociaż wiadomo, każdy chciałby jak najlepiej… V Maraton Komandosa ukończyłam z czasem 06:27:40, na 6. miejscu w kategorii kobiet i 208. na 233. sklasyfikowanych. Ukończyłam kuśtykając, głośno jęcząc przy każdym kroku („Madziu, Ciebie tak boli czy dochodzisz?”), wyrzucając swojej prawej stopie od zdrajców, złorzecząc lewemu kolanu, i używając wielu niecenzuralnych słów przy każdym wydechu, co miało mi ulżyć i zagrzać do dalszego kuśtykania, głośnego jęczenia, wyrzucania swojej prawej stopie…..
Pomimo tego na ostatnich kilometrach znowu wyprzedziłam kilka osób, w tym 3 dziewczyny. Nie zrozumiem nigdy, dlaczego jak już ktoś się poddaje, i wie że „nie biegnie”, to zaczyna iść jak na niedzielnym spacerku po markecie. Ducha wojownika w nich nie ma czy co? Ja nawet wtedy staram się iść jak najszybciej, nie ma że boli, walczy się do końca.
Najmilszy moment był tuż po biegu. Tym razem zatrzymaliśmy się w SILESIANIE. A Dziubuś przybiegł na tyle przede mną, że zdążył napuścić całą wannę gorącej wody :) Odcinek od czubka palca do połowy piszczeli prawej stopy dochodził do siebie tydzień. W pierwszej chwili chciałam obiecać solennie, że nigdy, już nigdy więcej. Ale gdzieś tam we łbie zaświtało, że może niekoniecznie. Bo jeśli znowu wystartuję i w Katorżniku, i na Nożu też pobiegnę, to ten Szlem…. No i…do trzech razy sztuka….
VI Maraton Komandosa odbędzie się 28 listopada……….
|
| INFORMACJA POSIADA MULTI-FORUM | POROZMAWIAJ | | 7 Maraton Komandosa - Lubliniec, 27.11.2010 | 34 2011-01-21 | | 6 Maraton Komandosa - Lubliniec, 28.11.2009 | 161 2009-12-10 | | 2008 - V Maraton Komandosa - Lubliniec | 249 2008-12-14 | | 2007 - IV Maraton Komandosa - Lubliniec | 162 2008-07-15 | | 2006 - III Maraton Komandosa - Lubliniec | 140 2006-12-19 | | 2005 - II Maraton Komandosa - Lubliniec | 17 2005-12-16 | | 2004 - I Maraton Komandosa - Lubliniec | 2 2004-11-21 |
|
| |
|