W zeszłym roku oglądałem Maraton Komandosa z tej mniej zaangażowanej, bardziej nudnej strony – widza i kibica. Całość zrobiła na mnie wrażenie, pokazując nowe wyzwania, inne od normalnych zawodów sportowych. Poważniejsze. Myśl o swoim starcie nie towarzyszyła moim treningom przez cały rok.
Gdzieś tam się czaiła, czekając na swoją kolej. Czekała na różne Rzeźniki i Katorżniki a gdy zaczęła zbliżać się jesień podniosła głowę i zażądała odpowiedzi na pytanie: biegniesz? W odpowiedzi pewnego ciepłego i słonecznego dnia ubrałem czarne, wysokie, wypastowane buty i poszedłem w nich po raz pierwszy do sklepu na zwykłe zakupy…
Minęło kilka tygodni, spacery do sklepu zmieniły się w całodzienne rozdeptywanie butów, doszły treningi z obciążeniem i pewnego listopadowego dnia po raz kolejny znalazłem się w drodze do Lublińca. Opóźnieni śnieżycą dotarliśmy do Silesiacy późnym wieczorem.
Bez większych ceregieli poszedłem do swojego pokoju na kilka godzin snu i na długo przed siódmą rano byłem już na chodzie, przygotowując napoje i przekąski do biegu, sprawdzając ubranie i plecak. Nabuzowany adrenaliną, zadając sobie pytanie: jak to będzie? I zaraz odpowiadając: będzie dobrze, tylko bez pośpiechu.
Pośpiechu zbyt dużo w moich przygotowaniach nie było. Śniadanie, rejestracja, ważenie plecaka… 10 minut do gwizdka startowego zdążyłem założyć plecak na grzbiet, przywitać się z kilkoma osobami, wyszczerzyć się do fotoreporterów i tyle. Kilka wymachów ramion musiało wystarczyć za rozgrzewkę. Nie tylko taką sportową ale i w normalnym znaczeniu: temperatura była około O C, wokół śnieg – po prostu pierwszy dzień zimy. Nastąpiło krótkie odliczanie i ruszyliśmy! Wokół sali gimnastycznej i prosto na trasę Maratonu. Trasa składała się z dwóch okrążeń więc wygodniej było myśleć, póki co, o 21 km…
Śliski początek nakazywał ostrożność ale wkrótce potem towarzystwo się rozbiegało i poleciało do przodu. Byłem ustawiony z tyłu i bardzo się starałem nie próbować nawet normalnie biec – sunąłem statecznym truchtem kołysząc się nieco na boki. Po kilku minutach przeszedłem na chwilę w marsz. Nie było łatwo, wyglądać jak totalny mięczak, objawić się jako jeden z pierwszych piechurów wśród zawodników, ale trudno. Taki był plan: biec 6-7 minut, maszerować 1-1,5 min. Wypracowałem sobie ten system na treningach i czułem że daje mi on większe szanse na sensowny wynik niż uporczywe napieranie przed siebie.
Problem stanowiło zerkanie na zegarek, przy dłuższym biegu powodujące ból w ramionach i szyi, ale w tym momencie doskonałe przygotowanie trasy przez organizatorów wybawiło mnie z kłopotów – zamiast zerkać na zegarek biegłem od tabliczki do tabliczki z oznaczeniami kilometrów, „w nagrodę” za pokonanie kolejnego kilometra spacerując sobie około minuty, popijając w tym czasie picie z buteleczek które miałem w kieszeniach.
Było fajnie, ba, było super. Około 6 km przemknęło mi przez myśl że jest to jedna z najlepszych imprez na których byłem i gdyby ktoś mi zaproponował zejście z trasy i skończenie biegu, bym go po prostu wyśmiał. Zimowa aura, zaśnieżony las, pokryte śniegiem stawy, orzeźwiające powietrze – lepiej być nie mogło.
Na pierwszych kilku kilometrach byłem wyprzedzany. Od 3-4 km niespodziewanie zacząłem się utrzymywać w stawce i powoli zyskiwać nad pozostałymi zawodnikami. Najpierw się z niektórymi wymijaliśmy: traciłem w marszu, zyskiwałem w biegu, by później zostawiać kolejnych biegaczy, w tym osoby które z łatwością mi w tym roku dokładały, za sobą.
Było super, przyjemnie i plecak zbytnio nie ciążył, gdy nagle przyszła chmura i sypnęło śniegiem, Sypało przez kolejne 2 km (12-14 km), zrobiło się jeszcze bardziej biało i zimno. Na szczęście chmura przeszła… Na 18 km znalazłem się w znanej mi okolicy i od tego momentu czekałem już na półmetek i rozpoczęcie drugiego kółka.
Górka przed Silesianą okazała się nie taka straszna. 2:30: i kilka sekund. Lekko potruchtałem do stołu, wymieniłem puste buteleczki na pełne, chwyciłem banana, kubek z herbatą i ruszyłem przed siebie – na mijance widziałem kilka osób które stały się od tej pory motywatorami do dalszego napierania. Uwinąłem się w kilkanaście sekund i byłem znów w drodze. Zostało tylko jedno kółko. Zafundowałem sobie w nagrodę dłuższy niż zwykle marsz i do przodu!
25 km – było ciągle fajnie, 28 – zaczęło się…
Najpierw zwolniłem. Pierwsze kilometry za półmetkiem jakoś szły, właściwie biegły, całkiem sprawnie. W miarę postępu dystansu zaczęło się robić coraz ciężej. Inaczej niż na zwykłym maratonie – tutaj to obciążenie dawało o sobie znać wciskając buty w ziemię. Potem czułem jakby wielka małpa usiadła mi na grzbiecie i kolejno ściskała mięśnie: uda, biodra, brzuch, grzbiet (kiedy podczas biegu czujemy mięśnie boczne brzucha?!).
Zwolniłem, ale się nie poddawałem. Około 32 km nawet trucht sprawiał mi problem, każdy przetruchtany odcinek był jak szybka przebieżka, zakończony przyspieszonym tętnem. Każda mała górka, na którą nie zwróciłem uwagi na pierwszą pętlę kazała na siebie podchodzić. Przez moment nie mogłem przejść z marszu do biegu. Chciałem – nie mogłem. Na szczęście zaczęli mnie doganiać pojedynczy zawodnicy, co kazało mi zacisnąć zęby i nie dawać się zbyt łatwo wyprzedzać. Walka musi być!
Ponownie wyczekiwałem pojawienia się tabliczki 18 km i znajomych terenów. Tymczasem świeciło słońce, czasem padał śnieg i pomijając miejscami wielkie błoto – było pięknie. Małpa na plecach czasami robiła sobie wolne i udawało mi się przytruchtać kilkaset metrów, aby ponownie pomaszerować. Wreszcie nadeszła ta chwila – znajoma grobla! Znajome płoty! I droga! Hurra! Bliskość mety powodowała ogromną satysfakcję. Czas: lekko przekroczone 5 godzin oznaczał że wszystko poszło zgodnie z planem.
Dopiłem resztę picia i uzbrojony w uśmiech od ucha do ucha maszerowałem i biegłem (kołysząc się na boki z powodu ciężaru i pewnych strat do jakich doszło w jednym bucie…) do Silesiany. Osoby z którymi się tasowałem w ostatnim czasie zostały przy jeziorze z tyłu, mogłem sobie więc pozwolić na podchodzenie pod mega górkę przy hotelu. Ale co tam, duża czy nie, zajęła raptem chwilę i mogłem podbiec z radością do mety. I OGROMNĄ satysfakcją. Zdjęcie plecaka po raz pierwszy od startu i ważenie – wszystko OK, i mogłem się wyluzować. Małpa została w trzcinach i czy to endorfiny czy brak plecaka powodował taką lekkość :)?
Każdy na mecie dostał kultową koszulkę „ukończyłem maraton komandosa” a po kilku godzinach na sali odbyło się uroczyste zakończenie imprezy, z ciastem, gorącą czekoladą, honorami, gratulacjami i obecnym w powietrzu wielkim zadowoleniem. Dostaliśmy najcięższe i najbardziej niezwykłe „medale” jakie spotkałem. A potem była impreza. I ja tam byłem, miód i wino piłem...
W wynikach obok wyników końcowych, znalazły się również międzyczasy z kolejnych punktów na trasie i klasyfikacja kolejności na tychże punktach. Cyferki: 174 – 146 – 94 – 92 stanowią potwierdzenie efektywności przyjętej taktyki biegu. Czy mogło być lepiej? Przekonamy się w przyszłości :)!
Podsumowując Maraton Komandosa to zaj…sta impreza. Ciężka i wymagająca, dosłownie, a dodatkowo dająca wielką frajdę i satysfakcję z uczestnictwa i ukończenia. Polecam wszystkim (wariatom)!
|