Heh, co by tu powiedzieć: tegoroczny Katorżnik był po prostu esencją biegów ekstremalnych. Ciężka trasa, błoto, i lodowata woda. Do tego jeszcze deszcz i burza.
Ale zacznijmy od początku. Z Warszawy zabrałem się samochodem do Lublińca z dwoma kolegami dzień przed biegami eliminacyjnymi. Rano w Warszawie była dość ostra burza, ale gdzieś tak koło południa już było ładnie, więc myślałem że na Katorżniku pogoda dopisze. Do Lublińca Kokotka dojechaliśmy tak koło 16 może 17 i pogoda robiła się z minuty na minutę coraz gorsza. Niskie, ołowiane chmury w całości pokrywały niebo i mimo że jeszcze błyskawic nie było widać, to wiadomo było, że nadchodzi potężna burza gdyż grzmoty były jeden za drugim, zlewając się w jedną falę dźwiękową. Weszliśmy do biura zawodów, odebraliśmy pakiety startowe w skład których oprócz numerka i jak w poprzednim roku jogurcika i Krówki Katorżnika wchodziła jeszcze bardzo fajna koszulka Biegu na przedzie „przeorana pazurami tygrysa”.
Rys.1 - elegancki i gotów do walki...
Po wyjściu z Biura Zawodów koledzy poszli do samochodu, a ja jeszcze na chwilę wstąpiłem do Hotelu Silesiana, jak wyszedłem okazało się, że mamy oberwanie chmury. „No to ładnie” sobie pomyślałem. A żeby było weselej, to na stronie Biegu Katorżnika było napisane, że zawody odbędą się bez względu na pogodę. Już jak się rozłożyłem na sali gimnastycznej, trzech uczestników ,którzy przyjechali na bieg powiedzieli mi, że jadąc tu widzieli tornado gdzieś tak między Blachownią a Lublińcem, tak koło 17 czyli jak w Kokotku mieliśmy nawałnicę. Czyli wszystko zapowiadało się ślicznie i przecudownie:P
W nocy nic się nie zmieniało, deszcz, burza, pioruny waliły jeden za drugim, błyskawice świeciły jedna po drugiej, zupełnie jak stroboskopy na imprezie.
Następnego dnia zapowiadało się tak sobie, deszcz nieco padał, słychać było grzmoty, więc zapowiadało się ciężko. Ale co zrobić. Poszedłem do hotelu, zjadłem obfite śniadanie , nawet się nieco przejadłem a następnie wróciłem na salę gimnastyczną i przymierzyłem strój specjalnie przygotowany na bieg, czyli (tak kochani, zgadliście:-)) wyjściową koszulę i krawat. Ot taki sobie wątek humorystyczny. Tyle, że przez ten wątek humorystyczny wszyscy patrzyli się na mnie na wariata, ale cóż, co zrobić.
Rys.2 - pod koniec trasy – zmęczony i uśmiechnięty
Wreszcie zbliża się 11, idę w okolicę linni startu, robię gdzieś tak z 10, może 15 minut rozgrzewki gdyż wiadomo było, że w zimnej wodzie w kanałach melioracyjnych (których było sporo) bardzo łatwo o skurcz, jak nie jest się dobrze rozgrzanym.
No i wreszcie godzina sądu, tradycyjnie odliczamy od 10 i wreszcie biegiem do jeziora. Pierwsze zetknięcie się z wodą to koszmar, mimo że pan z mikrofonem mówił, iż temperatura powietrza wynosi 18 stopni a wody 20, tyle że w wodzie temperaturę się chyba nieco inaczej liczy;) Wreszcie pierwsze 200m za nami i wychodzimy na groblę, tyle że nie jak w tamtym roku biegliśmy groblą bez przerwy z pół kilometra, tylko dwa razy w międzyczasie wskoczyliśmy do wody. Za kadym razem jak wskakiwałem do jeziora woda zdawała się być cieplejsza. No i wreszcie po raz trzeci wskakujemy do wody i jak rok temu znowu pół kilometra przez płyciznę Jeziora Posmyk i nieubłagalnie zbliża się do nas gwóżdź programu, czyli bagnisty las i jego słynne kanały melioracyjne. Żeby było weselej, to zaczęło jeszcze grzmieć, więc wszyscy przyspieszyli, aby czym prendzej wydostać się z jeziora i uniknąć burzy. Na szczęście minęła nas bokiem.
No i się zaczęło. Na przemian: trawska, jakieś lodowate bajoro i jezioro, które po tych bajorkach zdawało się być przyjemnym basenem z podgrzewaną wodą. Tyle, że coś mi się zdawało, że trasa jest lżejsza niż rok temu i coś podejżanie dobrze mi idzie. No i miałem rację, zaraz dotarliśmy do słynnych długich na 200 bądź 300 metrów lodowato zimnych melioracji, w których zatopione gałęzie i korzenie drzew straszą tych, którzy nie mają ochraniaczy (czyli mnie również;)). Po przemierzeniu wszystkich atrakcji, łącznie z czołganiem się przez otwór pod mostkiem długości ok. 5m i pod dwoma innymi mostkami było mi tak zimno w stopy, że bieg stawał się już bardzo męczący. Paradoksalnie, cieplej mi było w stopy w wodzie niż na powietrzu.
Rys.3 - po biegu z podkową
Chociaż było ciężko, trasę ukończyłem dostałem podkowę oraz własną satysfakcję, chociaż nie miałem imponującego wyniku:(
Mimo że było bardzo ciężko, nie żałuję tego że wziąłem udział w tej imprezie. Warto było choćby dla samego faktu, że podołało się tak ciężkiej trasie. Jednak taki bieg wymaga dobrego treningu, nie tylko biegowego, lecz także pływackiego, siłowego i co najważniejsze – uodpornienia się na zimno, bo ono jest tu największą przeszkodą. Dowiedziałem się też, że kilku uczestników nie wytrzymało i musieli opuścić trasę, bądź zabrali ich ratownicy. Prawdziwym męstwem wykazał się nasz kolega z Teamu, Tomek „Tom” Banach, który pomógł wycieńczonemu koledze dojść do mety. Tomku, jesteś niesamowity, podziwiam Twój wyczyn, oby takich jak Ty było więcej. Do zobaczenia w przyszłym roku na linii startu w Lublińcu-Kokotku.
Pozdrawiam wszystkich uczestników biegu i życzę sukcesów w przyszłym roku.
|