2019-07-02
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Harda (czytano: 1098 razy)
Harda Suka. Wow! Jak to brzmi wspaniale i prowokująco! Z jednej strony poprawność polityczna pogwałcona, z drugiej zapowiedź nieoczekiwanego i nieugiętego. Działają na mnie te nazwy. Czasami. Już raz się zdarzyło, że emocje i wybuch wyobraźni wywołany samym brzmieniem słów, okazał się wystarczającym do podjęcia rękawicy. Wtedy był to Rzeźnik. Wypadałoby skreślić parę słów na temat impulsów, które wprowadziły mnie na tą ścieżkę. Chyba wszystko po trochu. Październik 2018. Miałem wkrótce dotrzeć do półwiecza pobytu w obecnej lokalizacji i stwierdziłem, że trzeba jakoś to uczcić. Od paru lat stosuję też płodozmian w swoich startach w TRI – na zmianę cały i połówka. Niewiele tego w sumie się dotąd zebrało, ale też koszty takiej zabawy są przerażające dla szeregowego pracownika sfery budżetowej. W tym roku wypadło na całego – no to może ciut więcej? Oczywiście wśród kolegów wielbicieli rozmaitych fizycznych upokorzeń zebranych pod sztandarem „Giro di Zawada”, od co najmniej dwóch lat toczyły się dyskusje o Hardej. Kto, kiedy, jeszcze nie teraz, a może by… No to siup. Chlaśniem te Suke. Pomógł też wkurw na organizatorów – czy start musi się odbywać w dzień zakończenia roku szkolnego? Z tytułu wykonywanej profesji i stanowiska było to wyzwanie, ale zapisując się na listę kandydatów do startu pomyślałem, że później będę się tym martwił. Jeśli nie urlop, to L- 4 i tyle.I okazało się, że miałem rację. Organizatorzy najwyraźniej załatwili z premierem Mateuszem przeniesienie uroczystości wręczenia świadectw na środę. Wiadomo – Suka ważniejsza… A jak do tego jeszcze Harda… Poczytałem regulamin, przyjrzałem się wstępnie trasom i konstatacja – ja tego sam nie ogarnę. Znowu lekki nerw, bo wolę zależeć od siebie, jak już sam ładuję się w kłopoty. Tu jednak temat nie do przeskoczenia – suport obowiązkowy na trasie rowerowej. Z obecnej perspektywy oczywiście muszę oddać szacunek Orgom – po prostu tak jest bezpieczniej. Mój Team liczył ostatecznie trzy osoby i uważam, że to jednocześnie minimalna i optymalna liczba. No ale na razie to wszystko były plany. Bo czekały zapisy i późniejsze losowanie szczęśliwców (?). Tak to Orgi umyśliły – zapisać się tu może każdy. Nie musi mieć doświadczenia w startach, punktów ITRA, karty rowerowej czy pływackiej. Zapisany, wylosowany, płaci – leci. Cóż – regulamin wymaga też ubezpieczenia w razie czego… Taka filozofia. Luty 2019. Mnie wylosowali. I nie wiem czy przypadkiem, czy jakiś podgrzewany numerek, czy pomógł nieformalny mail błagalny… Najważniejsze – byłem już na oficjalnej liście i wiedziałem, że początek przygotowań realizowany od grudnia 2018 r., okazał się potrzebnym i wskazanym interludium. Teraz już nie było odwrotu. Marzec 2019. Pierwszy krok - ostateczne dogadanie się z ekipą od suportu. Warunek brzegowy. Na szczęście wszyscy, którzy deklarowali się na pożegnalnym Giro Ognisku jesienią 2018 – potwierdzili udział. Mogłem się skupić na przygotowaniu ciała do wysiłku. Nie było to łatwe przy moich obowiązkach zawodowych. Praca na dwa etaty znakomicie utrudnia zadanie. I niestety nie mogę stwierdzić, że przygotowania przebiegały tak jakbym chciał. Pewne elementy dawało się zaplanować ale czułem, że to może być za mało. Łapałem każdą godzinkę, każde „okienko” by poświęcić je na trening. Starałem się unikać znużenia, z tygodnia na tydzień zmieniałem kolejność treningów, kilometraż, czas trwania – trzymając się z grubsza zasady: 8–10 treningów w tygodniu, 2 pływackie (w sumie min. 4 km); 3 – 4 biegowe (w sumie ok. 45 – 55 km); 2 – 3 rowerowe (100 - 200 km) i siłownia + sauna. Dawało to w porywach kilkanaście godzin treningu w tygodniu. Jak w jednym, albo dwa z rzędu zbyt mocno mnie stargało, następny trochę luzowałem. W połowie kwietnia się przestraszyłem – osiągnąłem wagę startową zbyt szybko i oceniłem, że trzeba znowu coś zmienić w proporcjach trening/odżywiani/odpoczynek, bo nie dociągnę do połowy czerwca. Byłem jak te Rosjanki z tekstu naszych komentatorów sportowych – „osiągnęły szczyt w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie i właściwie zupełnie niepotrzebnie”. Treningi biegowe – każdy inny: trasa, dystans, tempo, buty. Z rowerem było ciężko – pogoda nie rozpieszczała. Długo latałem tylko na MTB ze względu na temperaturę ale okazało się, że to też było OK. Strasznie dokuczał wiatr, nie pamiętam by jakikolwiek trening odbył się przy bezwietrznej pogodzie. Ale co cię nie zabije… Tak zwanych zakładek triatlonowych w zasadzie nie robiłem w ogóle. Za jedyną mógłbym uznać przejazd rowerem z Piły do Szczecinka, boczną trasą przez Borne (wyszło ok. 113 km), po którym wystartowałem w biegu na 10 km. Nie byłoby tego sprawdzianu,gdyby nie kolega z pracy – Jacek Demczar, który zapewnił mi przesympatyczny powrót do Piły po całej imprezie.W temacie pływania – w zasadzie wyłącznie basen, open water zaliczyłem przed startem dwa razy. Ale tu uwaga dla ewentualnych naśladowców – mam za sobą lata doświadczeń i godziny spędzone w morzu, rzekach, jeziorach. Każdy ma pewnie swój sposób przygotowań, który trzeba sobie podporządkować pod własne ciało i głowę. Lubię trenować solo, ale tym razem szukałem towarzystwa. Tak się złożyło, że wyzwanie startu w Diablaku podjął Tomek Ciepły, czyli #Lokomotywa z grupy Giro di Zawada i wiele godzin spędziliśmy razem, wzajemnie się dopingując do wysiłku. Basen, sauna, bieg, rower – przez ostatnie 5 miesięcy więcej czasu spędziłem z nim niż z żoną, uskuteczniając tzw. „randkowe okienka”. Chciałbym mu w tym miejscu podziękować za te kilka miesięcy. I naszym małżonkom – za cierpliwość wykraczającą poza granice absurdu. Marzena i Bogna - ♥!!!Ale w zasadzie wszyscy, którzy gdzieś mnie wspierali w przygotowaniach zasługują na podziękowania i dobrze, żeby wiedzieli, że dołożyli swoją cegiełkę. Zwłaszcza mój przyszły suport: #Stalowy vel Maciej Reinke – partnerował na rowerze, nierozłączny duet #El Commendante i #4Ty w Open (Piotrek Gorgoń & Radek Łożyński) towarzyszyli mi (albo ja im) w weekendowych rozbieganiach. Były treningi z Wojtkiem Krajewskim (#Mijagi) i #Diablakiem (Piotr Sikorski), było też oczywiście wiele samotnych jednostek. I z tym się trzeba pogodzić. Jak nie jesteście obdarowani ponadprzeciętnie przez naturę to musicie to wypracować. A w przypadku Hardej – to jeszcze nie załatwi Wam ostatecznego sukcesu. Im bliżej terminu startu, tym więcej wizualizacji tego, co się może wydarzyć na zawodach. Bałem się po kolei: zimnej wody i ewentualnych problemów z nawigacją; defektów, pobłądzenia i deszczu na rowerze, oraz zbyt dużego upału w trakcie biegu. Dopóki nie spojrzałem na wyniki myślałem, że stosunkowo najłatwiejszy i bezproblemowy będzie ten ostatni. Dopiero jak zanalizowałem czasy poszczególnych etapów u zawodników z poprzednich lat dotarło do mnie, że tutaj o wszystkim zadecyduje ostatni etap. I znowu wniosek – tego biegania to ja za dużo nie trenowałem. Dobrze, że chociaż jakościowo wyglądało to nie najgorzej. Przydałby się też trening w górach – dla mnie niestety nie do zrealizowania w tym czasie. Taktykę ustaliłem już dobrych kilka tygodni przed startem: jak najszybciej pokonać dwa pierwsze etapy, jak najmniejszym nakładem sił. Tak by na część biegową zostało minimum 16 godzin. Po imprezie wiem, że te założenia okazały się właściwe, a i tak mogło się okazać, że nie zapewnią ostatecznego sukcesu. Dla mnie od początku celem było ukończenie imprezy w 30 godzinnym limicie. Realnym wydawał się też przedział 28 – 29 godzin. Oczywiście gdzieś tam na trasie momentami się ścigałem, zwłaszcza na podjazdach rowerowych, ale pilnowałem skrupulatnie żeby nie przesadzić z intensywnością. I ambicją.W pierwszej dekadzie czerwca z #El Commendante zorganizowaliśmy jeszcze odprawę naszej całej ekipy. Trzeba było obgadać logistykę, chociaż z grubsza, omówić wyposażenie i odżywianie, ułożyć sobie wspólnie start w głowach. 20 czerwiec 2019. Do miejsca noclegu dotarliśmy w przeddzień startu. #Stalowy ma stałą miejscówkę w Białym Dunajcu, u pani Zosi (pozdrawiam). Krótkie logowanie, kolacja, przygotowanie sprzętu i relaks. Mój suport samochodowy (Maciej & Piotr) dostał wolną rękę jeśli chodzi o tę część wyjazdu i spędził go, że tak napiszę – klasycznie dla Giro. Mimo ponoć bólu głowy z nadmiaru wzruszeń spowodowanych zaglądaniem (i nie tylko…) w bursztynową otchłań. Obraliśmy w tej części planu inną drogę niż pomocnicy #Lokomotywy sprzed tygodnia, w ramach Diablaka. No ale w Beskidach Żywieckich szef był strasznie wymagający… Odniesienia do wcześniejszego startu ekipy Tomka Ciepłego pojawiały się co rusz. Diablak Suport zawiesił poprzeczkę wysoko i moja ekipa była ewidentnie pod presją. Trzeba było wypuścić trochę tego ciśnienia… Rano śniadanko i przejazd do biura zawodów (Slanicka Osada, Słowacja). Odbiór pakietów – bardzo skrupulatne sprawdzanie wyposażenia obowiązkowego, kontrola integralności kaptura z kurtką lekko mnie zagotowała – ale to chyba dobrze, bo byłem strasznie rozleniwiony. Tętno podnosili jedynie sukcesywnie podjeżdżający kierowcy tamtejszych PKS – ów, wielce prawdopodobnym jest, że ich życiowa filozofia zawiera się w ciągłym używaniu klaksonów… Zjedliśmy wykwintny obiad za ileś euro i powoli trzeba było myśleć o starcie. Poleżałem trochę jeszcze na materacu w cieniu, kompletne zero adrenaliny, suport chyba był tym faktem lekko zaniepokojony, sami byli chyba bardziej podminowani ode mnie. Bo coś strasznie czujnie się rozglądali… A u mnie we łbie kołatało się tylko jedno – czy ta woda na pewno nie jest za zimna? O 15:30 zebrano nas na odprawę przed wejściem na statek, padło parę haseł mających zagrzać nas do boju (nie podziałało), były życzenia – „Widzimy się wszyscy na mecie! No nie, wszyscy na pewno nie…” i zostaliśmy zaokrętowani. Wypłynęliśmy na miejsce startu, gdzie poprzez skok z burty zajęliśmy pozycję. Zanim to jeszcze nastąpiło zobaczyłem zjawiskowo śliczną dziewczynkę, anielsko uśmiechająca się wokół – okazało się potem, że to pewna znana Martyna, która chyba właśnie skończyła gimnazjum (tyle by dostała za wygląd), a mimo to dostała zgodę na start w Hardej. Mój suport potem przez całe zawody więcej mówił o blondwłosej zawodniczce, niż o czymkolwiek innym, podświadomie przy tym przechodząc na bezdech od wciągania brzucha. Woda okazała się wręcz idealna, więc pływanie było w zasadzie przyjemnością. Standardowo płynąłem bardzo spokojnie, swoim odwiecznym tempem, tak by skończyć w planowane ok. 1:50. Choćbym nie wiem ile trenował pływanie, nie poprawię znacznie wyników, nie mam po prostu czym ciągnąć tej wody. A im bliżej startu w przygotowaniach, to mam tego jeszcze mniej…. Lekko spychała nas fala, wiatr zawiewał od tyłu co powodowało, że bojka asekuracyjna napływała nam na głowy, ale to w zasadzie jedyne niedogodności. Z nawigacją nie było problemu, jedynie po ok godzinie wiosłowania czułem się jakbym sam w tej wodzie został. Wyjście z wody oznaczone, zabezpieczone, wydostać się pomagał sam Wer Nix (jeden z dwóch głównych Orgów) i już przejął mnie suport. Jedzenie, picie, przebieranki, lekki dylemat na ile grubo się ubrać i ruszamy. Starałem się jechać nie za mocno, ze stałą kadencją i tempem, co akurat w moim przypadku szału nie oznacza. Pierwszy mocny podjazd po skręcie z Chochołowa w kierunku na Ciche i Ząb, prawdziwa robota zaczęła się od zjazdu na Poronin i dalej na Białkę Tatrzańską do Łysej Polany. Z Polski Suport Team nie chciał mnie wypuścić bez jedzenia i pica, już trzeba było się napić herbatki z cytryną, bez cukru… O bufkę pod kask i na szyję, oraz cieplejszą bluzę poprosiłem już sam. Na zjazdach robiło się już zimno. Oświetlenie „made by Robert Judycki” (dzięki wielkie!) znakomicie się spisywało, rower przygotowany przez rodzonego wuja mojej małżonki, czyli Janka Antkowiaka (dzięki za rezerwowy egzemplarz!) z Wałcza nie dostarczał żadnych wątpliwości co do wydajności – można był ogrzać ile wlezie.30 kilometrów w górę do miejscowości Strebskie Pleso i tam trochę pobłądziłem- mimo zegarka z trackiem trasy. Kilka minut straty nie powinno mieć znaczenia. Natomiast na jedzenie i herbatę - według mojego odczucia–stawałem dość często, nie spieszyłem się przy tym jakoś specjalnie, jechałem z nastawieniem – spokojnie i do mety. W tej sferze na pewno można było trochę czasu wyciągnąć. Przed 180 km był jeszcze ciężki moment – podjazd do Zuberca. Prosto, mocno i w górę. Lekka półka, na której myślałem, że to już koniec i … dalej w górę. Robotę z jednej strony - osłodził zjazd z drugiej. Tyle, że zrobiło się mgliście, wilgotno, okulary musiałem co chwila przecierać i asfalt też nie dawał 100 % pewności co do przyczepności, o czym przekonał się jeden z faworytów zawodów. Może nie dociskałem specjalnie pedałów, ale też hamowałem sporadycznie. Rozsądnie. ST oświetlał mi drogę od tyłu więc widoczność była dobra i można było skupić się nad tym, żeby utrzymać tempo i dalej jeść i pić. W miejscowości Vitanowa zaczęliśmy drugi raz jechać po tym samym śladzie co wczoraj (zrobiła się w międzyczasie sobota), a to oznaczało, że mamy końcówkę. W Chochołowie tym razem skręt w prawo i ostatnie kilometry do T2. Dłużyły się niemiłosiernie, ale mimo to jeszcze zwolniłem i zacząłem trochę się rozciągać i gimnastykować na rowerze – tak by dać radę za chwilę z niego zejść. Okazało się jednak, że nie było tak źle. Przed upływem 13 godzin ruszyłem na trasę biegową – co był realizacją planu na 110%. Oczywiście wcześniej przebrałem się od stóp do głów i podjadłem co nieco, zastanawiając się jeszcze, co wziąć ze sobą na drogę. Tu pomocny był #4Ty w Open, czyli Radek Łożyński, który przejął suportowanie na trasie biegowej. Pierwszy odcinek do schroniska w Dolinie Chochołowskiej musieliśmy biec – taka była rozpiska taktyczna. I nie było ciężko, żeby to przekuć w dzieło – tempo nie oszałamiało, ale dobrze przed upływem godzinki od T2 zaczęliśmy wspinać się na Grzesia. Potem Wołowiec i Jarząbczy Wierch. Łatwy i fajny odcinek przez Kończysty Wierch, pogoda bliska ideału, jedyne co przeszkadzało, to tylko rozczarowanie, że niewiele było widać. A przecież znam te szlaki i wiem jak mogło być pięknie… Po potknięciu w tych okolicach zaliczyłem jeden lot w stylu Supermana, skończyło się na szczęście tylko na otarciach. Biegania było niewiele – jedynie płaskie, krótkie fragmenty i trochę z góry, tam gdzie teren nie był za trudny. Wejście na Starorobociański tylko po to, by zacząć zejście przez Siwy Zwornik, Siwą Przełęcz i Iwaniacką Przełęcz do Schroniska na Hali Ornak, gdzie był zlokalizowany punkt odżywczy. Szczerze mówiąc myślałem, że będziemy tam ok. godz. 11:00, czyli z godzinkę wcześniej. Okazało się, że mapka od Organizatorów zaczęła trochę rozjeżdżać się ze wskazaniami z zegarka. Wizycie w schronisku towarzyszyły grzmoty nadciągającej burzy i pojawiły się pytania o ewentualną zmianę trasy. Orgi ostrzegały, że jest takie niebezpieczeństwo. Na punkcie Radek zajął się mną ze wzruszającą gorliwością, przyjąłem 2 porcje zupki pomidorowej, banana, pomarańcz, jakiegoś batona i można było się zbierać dalej. Wyszliśmy ze schroniska z ponad 3 godzinną poduszką czasową względem limitów, tak więc nadal mogłem przyjąć, że wszystko idzie zgodnie z planem. Ale czułem też, że zejście do hali trochę mną nadszarpnęło. Nic nie bolało, czułem jednak już lekkie znużenie. Po odpoczynku czekało wejście na Ciemniaka. I nie wiem czy nie był to najtrudniejszy fragment trasy biegowej. Na szczęście po przerwie złapałem drugi oddech i udało się utrzymać w miarę dobre tempo. Ochłodziło się jeszcze, zaczął padać deszcz, wskoczyłem więc w kurtkę, choć Radek dalej biegł na krótko – dla mnie był to znak, że może zaczynam mieć problem energetyczny. Wmuszałem w siebie żele (lepiej wchodziły mi SIS-y niż polecane przez pół Giro Humy), Radek pilnował mnie z piciem – za co jestem wdzięczny, bo mam niestety tak, że potrafię się zagonić w trakcie długiego biegu. I uzupełniam paszę jak już jest za późno. Co powoduje niepotrzebne kryzysy. Przejście końcówki Tatr Zachodnich było całkiem przyjemne, zaczęło być tylko za gorąco, a ja już myślałem o piwie (bez alko) zakupionym przez #Stalowego i czekającym na mnie w Murowańcu. Zanim do tego doszło, na trasie czekała niespodzianka. Uczestnicy poprzednich edycji Hardej Suki zorganizowali jako wolontariusze punkt odżywczy na Suchej Przełęczy. Coś nieprawdopodobnego. Ciepły rosół z ryżem, naleśniki z nutellą (!!!), cola, buła, krzesełko. Punkt odżywczy, którego się nikt nie spodziewał, a był chyba najważniejszym na trasie. Zbieg do Murowańca zaczął się od spektakularnej wysypki #El Commendante, który od tego miejsca postanowił towarzyszyć nam już do mety. Na szczęście nic się nie stało. Oberwało się tylko Brooksowi, a parę dobrych słów zaliczyła Hoka. Osobiście zacząłem się gotować z ciepła i już marzyłem o zdjęciu kurtki (co uczyniłem dopiero w Murowańcu – zamiast – od razu…). I jeszcze jedna niespodzianka Pan Punk czyli Patyczak – niekwestionowany lider spikerki biegowej, znalazł się przypadkiem w tym samym miejscu i czasie co my. Super spotkanie. Przy schronisku zimny Miłosław Ale, małe przebieranki i etap przedostatni. Tu już wiedzieliśmy, że deadline w „Piątce” jest na 20:30. Ruszyliśmy z werwą, Piotr co chwilę dostarczał danych na temat osiągniętej wysokości, Radek pilnował z tyłu całego towarzystwa i w tym miejscu muszę poświęcić mu parę słów. Jako suport jest idealny dla takiego gościa jak ja. Zwykle wolę walczyć samotnie, w ciszy – nie mam z tym problemu, to stan naturalny. Dzięki Radkowi – ten tryb funkcjonował dalej. Kiedy to było potrzebne - mieliśmy okazję do rozmów, kiedy odpływałem gdzieś tam w niebyt – nie przeszkadzał mi czując jakby, że to niepotrzebne. Pilnował czasu i odżywiania. Jakbyście lecieli z Aniołem, który wie kiedy musi ucieleśnić swą obecność. No ideał perkele… I raczej wiem, że bez tej pomocy mogło się to wszystko dobrze nie skończyć. Chociażby przez odwodnienie. Wejście na Krzyżne nie było tak upiorne jak niektórzy straszyli, a ja cieszyłem się, że będzie mi dane przejść po oryginalnej trasie, bez skrótów i zmian trasy. Na przełęczy zameldowaliśmy się o 19:02, drogowskaz dla turystów wskazywał, że do „Piątki” mamy 1,5 godziny – więc założyłem, że nic nam nie grozi. Jednak wraz z upływającym czasem nerwy rosły: szlak był ciężki, zwłaszcza w górnej partii, nie pamiętałem zupełnie, że jest tam jeszcze parę podejść, że długo idzie się trawersem. I gdy na tej niekończącej się ścieżce zostało nam 25 minut na dojście do schroniska – rozum zaczął ustępować sercu. Pojawiła się niepewność. Dla mnie najtrudniejsze psychicznie minuty Hardej. Na szczęście po chwili Piotr, który popędził do przodu, krzyczał że widzi drogowskaz – a ja już wiedziałem gdzie jesteśmy i znowu się uspokoiłem. Ze schroniska wyszliśmy z ponad 15 – minutowym zapasem i wiedziałem, że już nic mi nie przeszkodzi w dotarciu do celu. Chyba, że jakaś kontuzja. Co prawda podejście na szlaku przez Świstówkę (normalnie fajny spacer) okazało się dla mnie bardzo ciężkie (stawałem na złapanie oddechu ze 4 razy) – to pewność faktu, że tylko głupota może pozbawić mnie celu – była budująca. Zapadł zmierzch, trzeba było uruchomić czołówki i zejście po mokrym i śliskim szlaku było bardzo nieprzyjemne. Wyprzedziły nas chyba ze trzy osoby, w tym dwójka pań, które mijaliśmy na początku trasy w Dolinie Chochołowskiej – ale to nie miało już dla mnie żadnego znaczenia. Natomiast gdybym wtedy wiedział ilu ludzi obserwuje i dopinguje mnie w necie – oglądając moją marszrutę w postaci „zielonego trójkącika” – to może bym trochę przyspieszył, oszczędzając im nerwów. Wiedziałem już, że nic mi nie zagraża w osiągnięciu limitu i nic więcej się nie liczyło. Ostatnie metry po asfalcie do mety, uścisk z drugim z głównych Orgów – Piotrem Szmytem, koszulka finishera i … pustka. Że co – że już? To koniec? Naprawdę możecie nie wierzyć, ale udział w takich zawodach smakuje tak długo i tak mocno, że człowiek czuje jak przeżywa każda minutę po coś, dla kogoś. I jak już wie, że to koniec – musi pojawić się pustka. Ja postanowiłem poświęcić ten bieg dla naszego „Mechanikowego” Stasia Jąkalskiego, nikomu poza rodzicami o tym nie mówiłem (no może #Mijagi coś się tam dowiedział). Biegłem z jego koszulką w plecaku, myślami towarzyszył mi na trasie, niestety zdjęć na mecie nie było sensu robić – nic nie byłoby widać. I w sumie teraz trochę się na siebie wkurzyłem, bo na fejsie po imprezie zobaczyłem, że inny zawodnik potraktował swój start jako imprezę dobroczynną, przeprowadzając składkę dla Damiana Julkowskiego. Mnie nie przyszło to do głowy… Może następnym razem. W ogóle czuję się jak egoista po tym całym weekendzie – trzech dobrych kumpli poświęciło swój czas, żebym realizował swoje marzenie, w tym jeden miał nawet rocznicę ślubu. Czuję, że nie do końca się IM odwdzięczyłem ale to chyba jeszcze nic straconego. Może będzie okazja do rewanżu. Podziękowania należą się dla całej ekipy Giro – dla tych co mi pomagali bezpośrednio, jak i tych, którzy z tygodniowym przesunięciem uczestniczyli w podobnie trudnym przedsięwzięciu. Ta nasza „rywalizacja” napędzała obie ekipy. A był przecież też jeden solo zawodnik – startujący kilkanaście godzin przed nami #Łowca Przewyższeń (Rafał Kosicki), który mierzył się z Rzeźnikiem i słabością swojego partnera. Dzięki wielkie również dla całej „Mechanikowej” ekipy, która przed ekranami smartfonów i kompów ściskała za mnie kciuki! W Moko wypiliśmy to, co wtargał do góry #Stalowy, plus fasolka po bretońsku i już zjazd do parking przy Łysej Polanie. Zjazd oczywiście w stylu Giro – na pace osobowego busa, zamknięci jak w puszce i czujący (wszyscy – zbiorowe halucynacje?), że jedziemy jakby bokiem. Ostatnie pożegnanie z ekipą Hardej, logowanie w aucie i droga powrotna na metę w Białym Dunajcu. Tu jeszcze jedna niespodzianka – tym razem mniej przyjemna. Okazało się, że nie ma ciepłej wody. Za chwilę, że w ogóle nie ma wody. Tak więc kąpiel, o której marzyłem odbyła się w 1,5 litrowej butelce lekko gazowanej Nałęczowianki. Nieźle jak po ponad 30 godzinach dość aktywnego funkcjonowania w urozmaiconych lokalizacjach. Bywa i tak. A co z tą Suką? Naprawdę jest dla wszystkich. Tak jak twierdzili w wysłuchanym przed startem podcaście główni organizatorzy i pomysłodawcy. Oczywiście nie można wstać od biurka i wystartować, ale każdy kto aktywnie spędza czas, może się z nią mierzyć. Bardzo prawdopodobne jest, że mocny wielbiciel tatrzańskich szlaków będzie szybszy od biegającego ultrasa. Tu wszystko jest możliwe, a na pewno rozstrzygające jest to, co dzieje się od T2. A w porównaniu do innych wyzwań? Dalej jestem zdania, że przebiegnięcie 80 czy 100 – kilometrowego biegu ultra jest bardziej wymagające niż pokonanie pełnego dystansu Iron Mana. Dlatego tych legendarnych ludzi z żelaza poszukiwałbym raczej na trasach Łemkowyny, Niepokornego Mnicha, Chojnika niżli np. na terenach poznańskiej Malty z ostatniego weekendu. Kiedy to trasę rowerową się skraca, jadą pociągi za pociągami - mimo regulaminowego zakazu draftingu, a do samochodów na parkingu włamują się amatorzy cudzego mienia. Z tego chociażby względu polecam Hardą z całego serca. Jest ciężko ale uczciwie, nie trafiają tu raczej ludzie z przypadku, atmosfera jest niepowtarzalna, a przeżyć i doświadczeń mnóstwo. Czuje się w powietrzu jedność marzeń i wzajemny szacunek do wysiłku. A jak jeszcze zaliczycie taką niespodziankę jak my na Suchej Przełęczy – to już szczęka opada.Emocje dogasają ale wspomnienia zostaną na całe życie. Naprawdę warto próbować dopisać się do rodziny Hardej. Może jeszcze kiedyś… Teraz w Giro wszyscy musimy spoglądać w stronę Radka. Czeka go za chwilę 240 km na DFBG z chyba ok. 7000 m przewyższeń. Ja ten dystans pokonałem na rowerze. Na asfalcie. Nie było łatwo. Nie zazdroszczę – ale też mam w planach jakby co… A w temacie TRI? Płodozmian jak pisałem na wstępie: pewnie połówka TatraMana w 2020 r., chyba, że jakiś sponsor albo co, to wtedy całe zawody IM. Malbork albo… SwissMan Xtreme:).
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora Sikor 4Run Team (2019-07-29,10:45): Jak zwykle rewelacyjna relacja!
|