Färoyar – Faroe Island – Wyspy Owcze, to zagubiony na północnym Atlantyku archipelag 18 wysepek odkrytych przez Wikingów. Na mapie stanowią zaledwie kilka kropek na bezmiarze oceanu. W rzeczywistości jest to zaczarowana kraina pełna nieskazitelnego, choć surowego piękna. Pokryte wzgórzami wyspy, oddzielone od siebie wąskimi, krętymi cieśninami z wciśniętymi w nadmorskie doliny bajecznie kolorowymi miasteczkami i osadami, z łąkami pełnymi owiec, które dały nazwę tym wyspom, muszą budzić zachwyt każdego, kto tutaj trafi.
Właśnie Torshavn, stolica tego archipelagu, było 37 stolicą europejską, w której biegałem maraton.
Najpopularniejszym sportem na Wyspach jest piłka nożna. Grają w nią tutaj niemal wszyscy (wyłącznie amatorsko): młodzi i starzy, chłopcy i dziewczęta.
W drużynach pierwszoligowych gra również kilkunastu piłkarzy z Polski. Jednym z nich jest Marek Wierzbicki, były piłkarz Zagłębia Wałbrzych, który już od jedenastu lat mieszka na Wyspach. To dzięki niemu doszedł do skutku mój wyjazd na Wyspy Owcze. Był moim menadżerem i opiekunem. Pozyskał mi również lokalnych sponsorów, gdyż koszt wyjazdu i pobytu na Wyspach był bardzo wysoki.
W myśl zasady, że nie samą piłką człowiek żyje, Farelczycy postanowili mieć również swój maraton, zdając sobie sprawę, że maraton w pewnym sensie nobilituje stolicę każdego kraju. W tym roku odbył się on po raz czwarty. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że trasa maratonu w Torshavn była najbardziej malownicza ze wszystkich, na których startowałem, a jednocześnie najtrudniejsza.
W dniu mego przylotu na Wyspy była piękna pogoda (chociaż nie tak upalna jak w Polsce), natomiast w dniu maratonu od rana lał deszcz i dął porywisty wiatr. Gdy jechaliśmy z Markiem do Torshavn samochodem udostępnionym przez jednego ze sponsorów, celowo jechał drogą, po której była wytyczona trasa maratonu. Byłem przerażony, gdy co rusz droga wznosiła się niczym ściana, a silnik samochodu wył na niskim biegu, ja natomiast wiedziałem, że już za dwie godziny silnikiem napędowym dla moich nóg będzie moje własne serce i moje własne płuca.
Na starcie do ostatniej chwili nie mogłem się zdecydować, czy biec w samej koszulce, czy ubrać ortalionową kurtkę (oprócz deszczu i wiatru dawała się również we znaki niska temperatura – około 10°C). Wszyscy miejscowi biegacze poubierani byli w kurtki i legginsy. Ja jednak wystartowałem w samej koszulce i spodenkach i wcale tego nie żałowałem. Po dwóch kilometrach i tak się rozgrzałem, a przynajmniej miałem na sobie do dźwigania mniej przemoczonych rzeczy.
Na starcie stanęło około 200 zawodników na dystansie 3km, 6km, półmaratonu i maratonu (45 zawodników). Na 3 km biegli uczniowie ze szkół. Na starcie pchali się na pierwszą linię i potem plątali się pod nogami. Dla mnie strat był pechowy. Mam wielofunkcyjny stoper w zegarku i źle go w momencie startu uruchomiłem. Musiałem się zatrzymać, by prawidłowo go nastawić, przez co straciłem blisko minutę. Wiedziałem jednak, że ta minuta jest bez znaczenia w obliczu czekającej mnie do pokonania trasy i warunków pogodowych. Początkowo pięciokilometrowa pętla prowadziła ulicami Torshavn. Potem zawodnicy wybiegali na nadmorską szosę, zamkniętą dla ruchu samochodowego. Wzdłuż całej trasy po jednej stronie wznosiły się pionowo pokryte skałami wzgórza, po drugiej zaś, rozpościerał swe wody ocean.
Ze względu na konfigurację terenu droga nie tylko wiła się tak, jak ukształtowane było wybrzeże, lecz cały czas to wspinała się na szczyty nadmorskich klifów, to opadała niemal do poziomu oceanu. Cały czas przy tym lał rzęsisty deszcz i zacinał porywisty wiatr. Górzysta trasa i fatalna pogoda sprawiły, że warunki były ekstremalnie trudne. Mimo to jednak, sceneria maratonu była fascynująca. Z przodu siekł niesiony wiatrem deszcz, z lewej strony, co kilkanaście metrów ze skał spadały spienione wodospady, rozpryskując się o pobocze drogi, a z prawej, od czasu do czasu wzbijała fala oceanu, której spienione rozbryzgi mieszały się z deszczem, zagęszczając jeszcze tę ścianę wody. To, co na początku przerażało mnie, z upływem czasu zaczęło mnie fascynować, a wreszcie zachwycać. Biegło mi się coraz lżej, nie miałem prawie wcale zmęczenia, nie myślałem o czekającej mnie jeszcze mordędze. Chłonąłem natomiast otaczające mnie krajobrazy, których majestatyczne piękno potęgowała jeszcze otaczająca mnie zewsząd kurtyna wody.
Mimo, że od startu prawie na żadnym kilometrze nie schodziłem poniżej 5 –ciu minut, wydawało mi się, że biegnę jak w transie. Po kolei łykałem kolejnych zawodników, którzy uciekli mi po starcie dziwiąc się, że już na początku maratonu tak ciężko jest im się poruszać. Oto na jednym z podbiegów, ledwo człapiący młody chłopak, obok niego, towarzyszący mu na rowerze inny młodzieniec, który coś krzyczy do niego, zachęcając, by wykrzesał z siebie jeszcze trochę sił, gdyż do szczytu już niedaleko. Przebiegam właśnie obok nich i dla żartu (rozpiera mnie wciąż niespożyta energia) chwytam rowerzystę za siodełko i pcham pod górę przed sobą. On śmieje się, lecz w jego oczach widzę nieskrywany podziw i niedowierzanie, jak to możliwe, że trzykrotnie starszy od jego kolegi facet ma tyle siły. Jednak ze względu na małą liczbę zawodników, stawka wkrótce się rozciągnęła i od 6 – tego kilometra nie miałem już kontaktu wzrokowego z innymi zawodnikami.
Ruch samochodowy był całkowicie zatrzymany. Wzdłuż całej trasy poza stolicą nie było żadnych domostw, a w związku z tym i ludzi. Tylko czasem rozlegał się żałosny bek skulonych w rozpadlinach owiec lub krzyk mewy, która zawisła na chwilę nad wstęgą szosy jakby dziwiąc się, że miejsce mknących tędy zazwyczaj pudełek na kołach, zajęły jakieś nieporadnie wolne, dwunożne istoty.
Wspaniały i niezapomniany jest doping setek tysięcy kibiców na wielkich maratonach, w których startuje po kilkadziesiąt tysięcy zawodników. Ja jednak ponad ten tłok i gwar tłumów na trasie przedkładam „samotność długodystansowca”. Szczególnie wtedy, gdy trwa ona w takiej wspaniałej i niesamowitej scenerii jak ta, która była areną maratonu na Wyspach Owczych. Nic tam nie zakłóca toku mych myśli, które odbierając sygnały wyostrzonych zmysłów, zachwyconych tym wszechobecnym, pełnym grozy pięknem, ulatywały na skrzydłach wiatru aż hen ku Absolutowi, który to piękno stworzył.
Na 12 – tym kilometrze „samotność długodystansowca” została przerwana i wróciłem na trasę maratonu. Oto z naprzeciwka zaczęli zbliżać się pojedynczy zawodnicy, którzy po nawrocie dla półmaratonu (turning point) na trzynastym kilometrze wracali w stronę mety, Nim minąłem ten punkt naliczyłem ich czternastu. Ale tylko dwóch miało jeszcze na piersiach przypięte numery startowe. Pozostali albo trzymali je w ręku, albo nie mieli ich wcale. Taki był efekt wspólnego działania wiatru i deszczu. Sprawdziłem swój numer i spostrzegłem, że dosłownie na włosku wisi kupon z kodem kreskowym (bieg odbywał się bez chipów). Oderwałem więc kupon całkowicie i schowałem do kieszonki. Na 20 kilometrze, dokąd najdalej wgłąb lądu wrzynały się wody Kaldbaksfjordu, trasa maratonu przechodzi na drugi jego brzeg i zmieniając kierunek o 180° prowadzi w stronę pełnego oceanu. Wiatr jeszcze się wzmaga, choć wieje teraz z boku. Wkrótce kątem oka dostrzegam, że i mój numer startowy zaczyna łopotać. Zatrzymuję się więc i dwoma zapasowymi agrafkami przymocowuję go przez środek do koszulki.
Na 24 – tym kilometrze w Kaldbak, znajduje się „turning point” maratonu. Gdy mam jeszcze trzy kilometry do nawrotu nadbiega z naprzeciwka dwuosobowa czołówka, potem, po dłuższej przerwie nadbiegają pojedynczo kolejni zawodnicy. Zanim ja dotarłem do nawrotu naliczyłem ich razem jedenastu. Ten jedenasty jednak wyprzedzał mnie prawie o kilometr, natomiast za mną, w odległości dwustu metrów biegła następna dwójka. Postanowiłem więc skoncentrować się na obronie swojej dwunastej pozycji.
Na samym nawrocie nie było nawet stojącego zwykle w takich miejscach pachołka. Nikt też nie zapisywał numerów mijających punkt zawodników. (Z pewnością nikomu ani z zawodników, ani z organizatorów nie przyszło nawet na myśl, że można skrócić trasę robiąc nawrót wcześniej). W Kaldbak, gdzie wody fiordu łączyły się z oceanem stał tylko na poboczu stolik punktu odżywczego. Obsługująca go kobieta w pomarańczowym sztormiaku z kapturem przesłała mi tylko uśmiech i rzuciła dwa słowa: ”come back”. Tak więc porwawszy ze stolika kubek z napojem izotonicznym i połówkę banana zrobiłem w tył zwrot i pobiegłem tą samą drogą do Torshavn. Trzeba więc było pokonać te same wzgórza, zrobić tę samą ilość podbiegów. Tylko wiatr wiał teraz w plecy i deszcz coraz mniej intensywnie lał się z nieba. Za to mięśnie nóg bolały coraz bardziej i coraz większe zmęczenie dawało się we znaki. Pomagała mi je pokonać dodatkowa motywacja: nie dać się przegonić dwójce za mną i ewentualnie kogoś jeszcze wyprzedzić, poprawiając swoją dwunastą pozycję.
Kiedy na jednym z dłuższych prostych odcinków obejrzałem się za siebie, nikogo z tyłu nie dostrzegłem. Za to, gdy dobiegłem na punkt odżywczy na 33 kilometrze, stał tam z kubkiem w dłoni jeden z wyprzedzających mnie dotychczas konkurentów. Prawie nie zwalniając chwyciłem ze stolika swoją porcję i pobiegłem dalej już jako jedenasty, ze świtającą w zakamarkach myśli nadzieją, że mam szansę znaleźć się w pierwszej dziesiątce. Najpierw jednak trzeba było pokonać trzydziesty piąty kilometr, który zawsze jest wielką niewiadomą i chyba każdy maratończyk odczuwa przed nim respekt. Tym razem jednak, na tym sławetnym 35 – tym kilometrze, na którym zazwyczaj przechodzi się największe kryzysy, zza chmur nieśmiało wyjrzało słońce, a wspaniała tęcza rozpięła swój łuk między dwoma brzegami cieśniny, stając się bramą triumfalną dla wszystkich, którzy nie dali się złamać tym potwornym warunkom i teraz pełni dumy i chwały kończyli ten wodny maraton.
O ile cudowne zakończenie maratonu w Luksemburgu (w którym startowałem poprzednio) było dziełem rąk ludzkich i pieniędzy jednego z najbogatszych sponsorów, o tyle genialnym reżyserem maratonu w Torshavn okazała się sama natura. Widok tej naturalnej bramy triumfalnej wyzwolił w mym organizmie resztki adrenaliny, która dostarczyła mięśniom ostatnich rezerw energii. Minąłem tabliczkę z magiczną cyfrą „35” bez śladu kryzysu, zmierzając ku coraz bliższej mecie. Za każdym razem, gdy pokonywałem zakręt, szukałem przed sobą sylwetki wyprzedzającego mnie biegacza. Zawsze był to jednak tylko przydrożny słupek.
Wreszcie przed 39 –tym kilometrem stwierdziłem, że jeden ze „słupków” naprawdę się porusza. Ruszyłem więc w pościg z nowym animuszem i wkrótce doszedłem swego konkurenta do dziesiątego miejsca. Przez 100 metrów płaskiego odcinka odpoczywałem za jego plecami, a następnie, na pierwszym podbiegu ostro zaatakowałem, nie dając mu szans na utrzymanie się za mną. Gdy go mijałem, spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy. Nie wiem, co on wyczytał w moich, pewnie radość i dumę. Ja natomiast ujrzałem w jego oczach podziw zmieszany z zazdrością i nieme pytanie: jak to możliwe, by jego, dwudziestoparoletniego młodzieńca, wyprzedzał niedaleko mety ktoś, kto mógłby być jego dziadkiem. Byliśmy już na ulicach Torshavn. Na chodnikach zatrzymywali się ludzie i oklaskami witali biegaczy.
Również i oni byli chyba zdziwieni, co wśród tych młodych biegaczy czołówki robi ponad sześćdziesięcioletni weteran. Samotnie już przebiegłem wzdłuż przystani jachtowej, gdzie oznakowany był 42 kilometr. Potem skręt w prawo i ostatnie dwieście metrów pod górę. Nawet nie finiszowałem (co robię zazwyczaj). Nie było takiej potrzeby. Pozdrawiałem zgromadzonych w pobliżu mety kibiców i rozsmakowywałem ostatnie metry tego cudownego maratonu. Jednak poprzez radość i dumę z jego ukończenia, która mnie rozpierała, czułem gdzieś w zakamarkach duszy nutkę żalu, że to już koniec, że pewnie już nigdy nie doznam na trasie maratonu podobnych wrażeń...
Potem był wywiad ze mną dla miejscowej prasy, stałem na najwyższym stopniu podium, gdy dekorowano weteranów – były to miłe epizody po zakończeniu maratonu. Z biegiem czasu jednak zatrą się w pamięci i ulegną zapomnieniu. Nigdy natomiast nie pójdą w zapomnienie i na zawsze pozostaną w mojej pamięci: niesamowita, niepowtarzalna sceneria tego wodnego maratonu i przeżycia związane z jego pokonaniem.
PS. I
Z reporterskiego obowiązku podaję wyniki maratonu i kilka ciekawostek. Zwycięzcą maratonu został miejscowy zawodnik Cecil Weihe w czasie 2.53.03 przed swoim rodakiem Borgarem Biskopstosem 2.58.02. Tylko on dwaj zeszli poniżej 3 godzin.
Trzech najlepszych w kategorii kobiet i mężczyzn otrzymało jako nagrodę główną bilet lotniczy na dowolnej trasie z Towarzystwa Atlantic Airways, które było głównym sponsorem maratonu.
Ja zająłem 10 – te miejsce w klasyfikacji generalnej w czasie 3.41.25. Jest to jeden z moich najgorszych czasów, jednak ze względu na warunki w jakich osiągnięty, uważam go za jeden z najlepszych.
W klasyfikacji mężczyzn były tylko 3 kategorie wiekowe: 18-39, 40-49 i powyżej 50.
Tak więc zostałem sklasyfikowany w kategorii, z której już dawno wyszedłem.
Chociaż obsada maratonu była nieliczna (45 osób), to jednak w pełni międzynarodowa. Oprócz zawodników miejscowych startowało po kilku Anglików, Duńczyków, Niemców
i Norwegów. Po jednym przedstawicielu miały: Finlandia, Estonia, Grenlandia, Włochy, Polska i Płd. Afryka! Przedstawiciel Włoch Govi William (ur. 1955) jest chyba rekordzistą Europy w ilości zaliczonych maratonów – ma ich na swoim koncie 624.
Limit czasu wynosił 6 godzin, ostatni zawodnik na mecie miał czas 5.46.40.
PS. II
Sponsorami mojego wyjazdu na Wyspy Owcze i startu w maratonie w Torshavn były:
FWO „Camela” i ZUT WAMAG z Wałbrzycha oraz sklep przemysłowy „Flügger”, warsztat samochodowy Klaksvikar Autolakering oraz Hotel Sjomansheim z Klaksvik na Wyspach Owczych.
Prezesom firm wałbrzyskich oraz właścicielom firm z Faroe Islands składam tą drogą gorące wyrazy podziękowania.
Szczególne słowa podzięki kieruję również pod adresem Pana Marka Wierzbickiego za wszystko, co dla mnie uczynił. |