Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

morito
Jacek Karczmitowicz
zgierz
Tygodnik Zgierski

Ostatnio zalogowany
---
Przeczytano: 675/27156 razy (od 2022-07-30)

 ARTYKUŁ 
Srednia ocen:10/6

Twoja ocena:brak


O dwóch takich co Alpy przebiegli - część II
Autor: Jacek Karczmitowicz
Data : 2007-11-23






ABY PRZECZYTAC PIERWSZA CZESC ARTYKULU - KLIKNIJ TUTAJ





CHCESZ PRZEKONAĆ SIĘ CZYM RÓZNI SIĘ TEN BIEG OD WYCIECZKI GÓRSKIEJ?
KLIKNIJ TUTAJ ABY POBRAĆ O OBEJRZEĆ FILMIK (2MB)



Tak musieli wyglądać żołnierze napoleońscy, którzy mogli przemykać przez Scoul w czasie odwrotu spod Moskwy. W pierwszej chwili myślałem, że wisi przed nami jakiś obraz. Obraz się jednak poruszył. Marcin również patrzał w lustro zdębiały. Na naszych twarzach, na naszej odzieży i na butach, niczym medale na mundurze bohatera wojennego połyskiwały oznaki ostatnich przygód. Nasze twarze były spieczone, mrozem i wiatrem postarzałe o dekadę. Nawet oczy będące jak dziurki wysikane w śniegu, mówiły wszystko.




Te oczy mówią wszystko?

Wieczorem wracając z pasta-party i odprawy technicznej spotkaliśmy naszego towarzysza i sąsiada z noclegów. On miał mniej szczęścia, dla niego ten bieg się zakończył. Szedł z ręką na temblaku, a na palcach miał jeszcze zaschniętą krew. W krótkich słowach, łamiącym się głosem opowiedział nam, co się stało. Na przełęczy wiatr zarzucił nim, że spadł kilka metrów dalej tak nieszczęśliwie, że złamał sobie rękę. Żegnając się z nim zauważyliśmy karetkę, która na niego czekała. Tak, byliśmy szczęściarzami. Następnego dnia, na linii startu widać było, jakie żniwo zebrał poprzedni etap. Wielu biegaczy kuśtykając, kibicowało nam w "cywilu".

W hotelu zrobiliśmy sobie dzień czystości i po wykonanych praniach pokój może był mniej przytulny i bardziej przypominał suszarnie.





Pokój hotelowy zaadaptowany na suszarnie

Humory nam dopisywały, mieliśmy za sobą półmetek rywalizacji, przed nami dzień ulgowy 6,2km biegu pod górkę do stacji kolejki Motta Naluns na wysokości 2130mnpm czyli 936 metrów różnicy poziomów. Ten odcinek mieliśmy potraktować ulgowo. Hm, w poprzedniej części tej opowieści pisałem o zimowym epizodzie trwającym 3 dni. Oto dzień drugi.

Na ten etap, nie wiedzieć czemu, postanowiłem się ubrać na krótko. Ciepłe ciuchy oddaliśmy do depozytu, który na nas czekał na mecie. I muszę przyznać, że pomimo listopadowej aury na starcie mój strój wydawał się być optymalnym rozwiązaniem. W dniu dzisiejszym rywalizacja przebiegała w sposób typowy dla kolarskiej jazdy indywidualnej na czas. Zespoły startowały co pół minuty, od najsłabszego do liderów. My startowaliśmy w 23 minucie. Trasa początkowo prowadziła uliczkami miasteczka, by po około 500m wejść na szlak. Tu już niestety zaczął pojawiać się śnieg.

Po kolejnych kilkuset metrach trasa prowadziła nartostradą /zimą, bo latem była to zwyczajna łąka/. I tu rozpoczęły się trudności. Śnieg zacinał w twarz niemal poziomo, a każdy krok poprzedzało kontrolowane poślizgnięcie. W okolicach półmetka było mi tak zimno, że nałożyłem kurtkę, Marcin w tym czasie odskoczył mi na około 100m. Więc rozpocząłem pogoń za nim. Po około 1000m dogoniłem go, jednak w tym momencie z zimna zachciało mi się ... skoczyć na bok. I znów pogoń za Marcinem. Dogoniłem go dopiero na kilka metrów przed metą. Na mecie byłem wykończony, ciałem moim wstrząsał kaszel i torsje. Chciałem jak najszybciej ubrać się w ciepłe ciuchy i wracać do hotelu. Na mecie czekał na nas obiad, jednak my jak najszybciej ubraliśmy się i okazało się, że nie mamy suchych skarpet. Ja sobie odpuściłem i nałożyłem buty na gołe stopy natomiast Marcin...




Czym szybciej ruszyliśmy do kolejki. Okazało się, że zdążyliśmy w samą porę przed przerwą obiadową i po około 10 minutach byliśmy na dole. Jeszcze kilkaset metrów i znalazłem się pod prysznicem. Potem zaległem w łóżku i tak się wylegiwaliśmy około 2-3 godzin. Jak na spokojny dzień wrażeń było stanowczo za dużo. Scoul słynie z geotermalnych źródeł i „WÓD” postanowiliśmy sprawdzić jak to się robi w Szwajcarii. Po południu wybraliśmy się na basen. To była wycieczka jakby w inną epokę. W zespole rekreacyjnym, którego integralną częścią były baseny, umiejętnie połączono stylistykę zabytkową z ekstremalnym hi-tech'em basenowym. Jeśli potraficie sobie coś wyobrazić, co byście chcieli spotkać w takim miejscu, tam to było. Było wszystko łącznie z basenem na świeżym powietrzu z podgrzewaną i płynącą wodą. Po 2 godzinach relaksu świat znów wydał się piękny, wszak jutro czekała na nas słoneczna i ciepła Italia. No bo jakie mogą być Włochy latem???

Wieczorem wybraliśmy się na spacer. Zadziwiająca jest architektura tego miasteczka. Co wam przypominają te domy?




Praktycznie cała zabudowa starego miasta to takie, tu trzeba przyznać bardzo gustowne i stylowe, bunkry - warownie.

Następnego ranka wstaliśmy trochę obolali, jednak powiew pobliskiej Italii działał na nas krzepiąco. Czekał na nas najbardziej malowniczy etap, poprowadzony bardzo urozmaiconym terenem. Pierwsze 10km nie wyróżniało się zbytnio jednak już po opuszczeniu pierwszego punktu odżywiania rozpoczął się skalny odcinek trasy, który prowadził.... No właśnie. Nie za bardzo wiem ile bo ... to był 3 dzień zimowych impresji na trasie. Już z punktu odżywiania czuć było powiew syberyjskiej zimy / a miało być włoskie słoneczko/. W oddali piętrzyły się skalne bloki przecięte półkami i sztolniami będącymi trasą rozgrywanej rywalizacji i gustownie udekorowane bielą. Obrazki te przywodziły mi na myśl włoskich projektantów i od razu tłumaczyły fenomen „włoskiej szkoły projektowania czegokolwiek”. W dniu dzisiejszym nie czekały nas oszałamiające wysokości /raptem 2300mnpm/, jednak znaczny odcinek trasy poprowadzony był płaskowyżem na granicy włosko – szwajcarskiej, na tej właśnie wysokości.




Trasa biegu w oddali pozostawiamy ponurą i pochmurną szwajcarską Gryzonię




Widok do przodu.




Widok z trasy w dół.




I mina Marcina na takie widoki;-)

Moja ulubiona fotografia już po przekroczeniu granicy, pod tytułem "WŁOSKIE LATO" i Marcin na pierwszym planie. W oddali widać rowerzystów to serwisanci np. medyczni.




Tu muszę powiedzieć, że nie wiało już tak jak 2 dni wcześniej, jednak było potwornie zimno. Na płaskowyżu o bieganiu nie było mowy, bo pod warstewką śniegu wszystko było zamarznięte i w każdej chwili można się było pośliznąć, no i ten wiatr dmuchający wprost w twarz. Jestem pełen uznania dla Marcina, który pokonywał trasę bez okularów. Tu już dawało o sobie znać słońce. Marcin ponownie był zorientowany tylko na mój plecak. Po opuszczeniu płaskowyżu rozpoczął się łagodny zbieg, jednak bardzo niebezpieczny. Ścieżka trawersowała po zboczu wzgórz i było na niej nieprawdopodobnie ślisko.

Idąc tak średnio co 5-10 metrów widziałem na śniegu ślady walki, jaką toczył zawodnik, żeby nie spaść niżej. Ja sam kilka razy wylądowałem z nogami poza ścieżką. Do drugiego punktu dotarliśmy lekko poobijani i tam spotkaliśmy ECCO'logów. Okazało się, że jednego zawodnika z duńskiego teamu ECCO dopadł pech i skręcił sobie nogę w kolanie. Nie mógł na niej nawet stanąć. W taki sposób nasi ECCO'lodzy wzmocnili się o dodatkowego zawodnika i już we trójkę ruszyli dalej. A my za nimi. Po kilku kilometrach dogoniliśmy ich i ostatecznie zostawiliśmy za sobą na płaskim odcinku asfaltowej drogi prowadzącej do Mals.

Tu zostaliśmy zakwaterowani ponownie na krytym korcie. Okazało się, że ten odcinek pokonaliśmy nadzwyczaj sprawnie i do kolacji zostało dużo czasu. Po kąpieli i praniu zjadłem puszkę sardynek i poszedłem spać. Nie wiem ile spałem, ale obudził mnie potworny ból ucha. Wziąłem tabletkę paracetamolu i zaaplikowałem sobie kompresik rozgrzewający ze spirytusu. Okazało się to rozwiązaniem mało skutecznym. Co za pech, a jutro czeka nas rywalizacja na ustawce na prawdopodobnym BIEGOWYM DACHU EUROPY. W czasie kolacji apetyt miałem mizerny, pomimo że serwowano lody z jabłkami.

Całą noc jakoś się przemęczyłem i rankiem postanowiłem się udać do "punktu medycznego" po pomoc. Piszę w cudzysłowie, bo to co zobaczyłem przerosło moje wyobrażenia. To był mały szpital. Woluntariusze i lekarze dokonywali cudów żeby umożliwić zawodnikom start do kolejnego etapu. Ja ze swoim uchem byłem tu ewenementem. Lekarz po upewnieniu się, że na pewno boli mnie tylko ucho, co wywołało u niego nijakie zdziwienie, zaaplikował mi jakieś krople i zatkał ucho wacikiem. Kazał mi się zgłaszać codziennie rano i wieczorem. Już w godzinę później ból stał się do zniesienia i stając w sektorze startowym czułem się dobrze. Może dodatkowo nakręcała mnie ustawkaz Team ECCO? Nie wiem, ale było ok.

Dzisiejsza trasa przez pierwsze 15 kilometrów do pierwszego punktu odżywiania niczym szczególnym się nie wyróżniała, może poza tym, że było słonecznie i bardzo miło. Na przestrzeni ponad 15km pokonaliśmy różnicę poziomów niespełna 800 metrów. Na kolejnych trzech wartość ta miała osiągnąć 2004m. Mieliśmy stanąć na przełęczy Rappenscharte 3012m npm. Czy ktoś z czytających pokonywał taką różnicą poziomów? Żeby uzmysłowić co to jest i jak to wygląda to należałoby sobie wyobrazić 1200m wieżę i schody na nią prowadzące. Aha i te schody należałoby posypać śniegiem i lodem;-)




To jest przełęcz w całej okazałości i droga do niej prowadząca




A to jest zbliżenie i sylwetka biegacza na trasie.
W tym miejscu posłużę opisem Marcina. Zrobił to doskonale i nie mam podstaw, żeby to poprawiać, cytuję:

"Przed nami najwyższy punkt biegu. To na niego szykuje się Jacek, to ciągnęło go i napędzało przez poprzednie dni. Czegoś takiego się nie spodziewałem. Przecież to przedostatni dzień. Za nami prawie dwieście kilometrów biegu po górach. A tu coś takiego. Najpierw drogami leśnymi, szutrowymi podbiegami z poziomu 1000 metrów dobiegliśmy na 1800 metrów, potem się zaczęło. Na niecałych trzech kilometrach długości, mieliśmy wspiąć się na wysokość 3 kilometrów. Jacek ruszył pod górę. Tak chyba wygląda koń spięty ostrogami, rusza nagle do przodu, nie patrząc na to co wokół niego. A ja podążałem za nim, odzywając się do niego i co jakiś czas sprawdzając czy na pewno idzie przede mną. Widziałem tylko jego plecak, mówiłem więc dalej i mówiłem, dopóki jego plecak nie odezwał się do mnie po angielsku. O żesz, ty! Okazało się, że kolega wyprzedził mnie o dobrych kilkanaście metrów a ja mówiłem do niosącego podobny plecak Anglika. Krzyknąłem więc: Jacek spotkamy się na górze, idź, ja nie dam rady. Z góry doleciało mnie tylko jedno: Marcin, my ze szwagrem nie takie rzeczy po pijaku robiliśmy, dawaj! Zacząłem, więc wyprzedzać innych, żeby dobić do partnera. Droga zaczęła się robić coraz gorsza, śnieg, mieszał się z kamieniami, robiło się mokro, błotniście, niemiło i nieprzyjemnie.

Wtedy zaobserwowałem dziwne zjawisko, mój widziany świat ograniczył się do pola o szerokości i wysokości dwóch metrów, myślą wyprzedzałem działanie tylko o jeden, góra dwa kroki, a czasami istniał dla mnie tylko jeden, najbliższy krok... I może dzięki temu, na szczyt dotarliśmy jednak razem? Ostatnie kilka metrów trzymając się pod ręce krzycząc „Lewa! Lewa!” po czym na „raz, dwa, trzy” postawiliśmy stopy na szczycie przełęczy Rappenscharte. Kilkanaście zdjęć później, myśląc, że w dół będzie łatwiej, ruszyliśmy do mety odcinka. O, rany! Tyle razy, co wtedy, nie leżeliśmy przez cały wyścig. Strome zejście, błoto, topniejący śnieg, kamienie w butach. Jacek połamał kijki, ja dorobiłem się kilku solidnych siniaków w okolicach połączenia nóg z plecami.

Auć. Na deser, dostaliśmy ostatnich kilka kilometrów po stromych, twardych, kamienno – asfaltowych drogach. W dół. Musieliśmy przystawać, bo nie dawałem rady. Kto nie wie jak potrafią boleć kolana, nie zrozumie. Ja w każdym razie dowiedziałem się dokładnie, jak przebiegają wszystkie ścięgna. Każde jedno, nawet najmniejsze, bolało. Gdyby nie jutrzejsza meta, może byśmy poszaleli, ale mając w perspektywie jeszcze 28 kilometrów biegu, wyluzowaliśmy.”




Wyżej już nie można było na tej trasie. Obok nasza koleżanka Bettina, którą codziennie bardzo ładnie witaliśmy, na tyle ładnie, że w ostatnim dniu spiker tak ją przywitał na mecie. A jak? To już nasza tajemnica;-)

Ze swojej strony dodam, że ja na zbiegu również dorobiłem się jakieś dolegliwości. Gdy zbieg osiągał pewien kąt, coś mnie kuło w mieniu czwórgłowym, jakbym miał w środku igłę? Dolegliwość ustępowała, gdy zbieg łagodniał i paradoksalnie, gdy stawał się bardziej stromy. Tak już zostało do końca. Meta etapu usytuowana na rynku w SCHLANDERS przywitała nas słońcem i już prawdziwym powiewem Italii. Na mecie czuć już było rozluźnienie. Cóż mogło się stać na ostatnim relatywnie łatwym etapie. Wszak do Latsch, gdzie był przewidziany koniec rywalizacji dzieliło nas w linii prostej 7km.

Jednak ostatni etap to 28,5km, 1817m podbiegów i 1894 m zbiegów najwyższy punkt to przełęcz Goflaner 2396m npm. Czekała na nas piękna pogoda, czyste niebo i wspaniałe widoki. Czekało na nas ... włoskie śniadanie. W poprzedniej części obiecałem, że jeszcze raz wrócę do jedzenia. Do śniadania. Każdy co był we Włoszech wie co jedzą Włosi na śniadanie. Jest to sprawa tak poważna, że nawet McDonalds we Włoszech przestrzega Włoskich obyczajów śniadaniowych. W czasie biegu wspominałem Marcinowi o tym fenomenie, jednak w Mals śniadanie było ok więc pomyślałem, że zrobiono dla nas wyjątek, jesteśmy w niemieckojęzycznym regionie Włoch etc. W SCHLANDERS śniadanie wróciło do normy!!!

Cóż to takiego strasznego te WŁOSKIE ŚNIADANIE. Jest to kawa i słodka bułka ew, bułka ze słodkim mazidłem /dżem, czekolada/ i już. Jak ja się ubawiłem widząc Marcina i jemu podobnych chodzących wokoło stołów z jedzeniem i pytających się obsługi „czy będzie coś do jedzenia”. Potraktowano nas zgodnie z włoską tradycją i zaserwowano nam La prima colazione /pierwsze śniadanie/, które składa się z espresso bądź cappuccino i brioche /słodka bułka/. I już. Buon giorno ITALIA.

Ostatni etap to był faktycznie etap przyjaźni. Klasyfikacja została już rozstrzygnięta a na trasie panował ... piknik. Na filmach z tego etapu widać to. My po wdrapaniu się na przełecz zafundowaliśmy sobie sesję dłuższą niż zwykle. Do zdjęć z nami nakłoniliśmy wszystkich co się pod rękę nawinęli, łącznie ze strażą górską.




Na ostatniej trudności biegu w oddali, poniżej leży SCHLANDERS

Tu naocznie przekonaliśmy się jaką determinacją odznaczali się zawodnicy, żeby ukończyć ten bieg. Spotkaliśmy zawodnika, który tak jakoś dziwnie szedł. Spytaliśmy go czy wszystko ok. Okazało się, że chłopak nie potrzebował pomocy, miał „tylko” złamanego palca u nogi i na mecie czeka już pomoc żeby mu udzielił pomocy. Okazało się, że nabawił się tej dolegliwości dzień wcześniej na zbiegu i za wszelką cenę nie chciał się wycofać.

Niestety w czasie zbiegu znów pojawił się ból w udzie i Marcin znacznie mi się oddalił. Na tyle daleko, że nawoływaliśmy się niczym wieloryby. Jednak po pewnym czasie droga nabrała dogodnego spadu i zaczęliśmy biec do mety jak rącze konie. Widok był powalający, biegliśmy ścieżkami trawersującymi zbocze góry, a u nóg naszych rozpościerał się cudowny widok doliny w całości opanowanej przez sady jabłkowe. Rozpoczął się sezon zbiorów jabłek, natomiast w oddali widać było Latsch z upragnioną i wyśnioną metą.




Marcin na tle sadów. W oddali Latsch.

Ostatnie 15km to już łagodny zbieg. Jednak droga kluczy i wije sie dookoła Latsch. Po którymś z kolejnych nawrotów w niepożądaną stronę Marcinowi puściły nerwy. Ostatnie 3km to bieg asfaltową ulicą wśród sadów, gdzie właśnie rozpoczął się zbiór jabłek. My te 3km, nakręcając się wzajemnie, pokonaliśmy w 13:08 i to pomimo, że meta usytuowana była na wzniesieniu, gdzie ostatnie 400 wznosiło się stromo w górę. Na mecie obłęd i szaleństwo. Tego jeszcze dziś nie potrafię opowiedzieć. To się działo poza nami. Otrzymaliśmy medal, ale on tu nie był najważniejszy. Najważniejszy był fakt realizacji tego szaleńczego przedsięwzięcia. To, że zdrowi dotarliśmy do mety. Każdego kolejnego dnia wieczorem zasypiałem ze świadomością, że w tym biegu od porażki dzieli mnie na każdym kroku ułamek sekundy, pojedynczy centymetr, źle postawiony pojedynczy krok. Ogarnął nas żal za tymi wszystkimi, którym się nie udało. Ogarnął nas żal, że już się skończyło, tak szybko! Wiem brzmi to dziwnie. Jednak w trakcie biegu życie sprowadza się do kilku najprostszych spraw. Wszystko inne schodzi na plan dalszy. Przez kilka ostatnich miesięcy żyliśmy tylko dla tej chwili i tu nagle ONA nastąpiła co dalej?




Szczęściarze na mecie.

Tak ten bieg udaje się ukończyć i trzeba być szczęściarzem. Szczęściarzem podwójnym. My z Marcinem urodziliśmy się w czepkach, więc tego szczęścia akurat starczyło na ukończenie tej wspaniałej imprezy biegowej. W czasie biegu wielokrotnie nuciłem sobie jakieś utwory, składające się na swoistą listę przebojów: Broken HEROS – SAXON, Highway to Hell – AC/DC, Podróż Na Wschód i Opowieść Zimowa – ARMIA, Róbmy swoje – Wojciecha Młynarskiego, Domenica - Zuccero oraz My Way – Paul Anka /śpiewne m.in. przez Franka Sinatrę/. Ostatni ten ostatni utwór zaśpiewała grupa Raz, Dwa, Trzy. Ten tekst chyba może posłużyć za zakończenie.


Idź swoją drogą

co dzień, gdy przejdziesz próg
jest tyle dróg, co w świat prowadząca
i znasz sto mądrych rad,
co drogę w świat wybierać radzą
i wciąż ktoś mówi ci,
że właśnie w tym
tkwi sprawy sedno
byś mógł z tysiąca dróg
wybrać tę jedną

...............................

bo przecież jest
niejeden szlak, gdzie trudniej iść
lecz idąc tak
nie musisz brnąć
w pochlebstwa dym
i karku giąć, przed byle kim
rozważ tę myśl
a potem idź
idź swoją drogą


EPILOG

Po zakończeniu celebracji na mecie poszliśmy do miejsca noclegowego. Tam wraz ze spływającym brudem spłynęły z nas pierwsze emocje. Euforia pozostała. Poszliśmy w miasto świętować. Do oficjalnych uroczystości zakończeniowych mieliśmy sporo czasu więc ... jak i gdzie świętować we Włoszech? Najlepiej w winiarni i oczywiście racząc się regionalnymi specjalnościami.




Bez komentarza;-)

Około 20 rozpoczęły się uroczystości kończące rywalizację, których kulminacyjnym momentem było wręczanie koszulek „FINISHER”. Potem była część mniej oficjalna. Ale to już materiał na inną opowieść.

ps. nr 1.
Adam i Ewa zostali wygnani z raju za to, że połasili się na jabłka. Tak to musiało być gdzieś tutaj, tak musiał wyglądać biblijny Raj, zielone sady ociekające bujnością owoców a nad wszystkim wznoszące się, gdzieś tam do nieba góry. Po co w Raju góry spytasz się ciekawie? Żeby mieć lepszą łączność. W górach jest bliżej do nieba, a czasami nawet za blisko. Tak naprawdę dopiero w górach poznajemy wartość słowa „PRZYJACIEL”. Nie chcę w tym miejscu uciekać się do sloganu o okolicznościach poznawania prawdziwych przyjaciół. Na trasie takiego biegu potrzebny jest właśnie PRZYJACIEL, żeby właśnie z nim stworzyć zespół. Nam z Marcinem udało się stworzyć taką właśnie wartość. Byliśmy jak ogień i woda, jak biel i czerń, jak pornografia i sztuka, byliśmy Yin i Yang.

Jeśli któryś z nas miał doła to ten „drugi” tryskał entuzjazmem, który musiał udzilać się. Nigdy nie odstąpiliśmy siebie dalej niż na odległość wzroku. Jak Marcin organizował maść na obtarcia, ja sortowałem suplementy na dzień następny, jak Marcin organizował piwo ja sortowałem suplementy... etc. Bieg się skończył była część „artystyczna” a my byliśmy dalej zespołem. Tadeusz RUTA powątpiewa w sportowy aspekt tego typu imprez i pewnie tak długo tak będzie aż sam nie spróbuje. Nam jednak, o ironio, przyświecała złota myśl Tadzia R. „Biec trzeba tak żeby następnego dnia normalnie żyć”. Na tej imprezie następny dzień był taki jak poprzedni i tego mogę życzyć każdemu biegaczowi.




Taki widok rozpościerał się po wyjściu z drzwi ostatniego noclegu. To musiał być RAJ

ps nr 2

SPRAWY TECHNICZNE

1. SPRZET

Wybierając się na bieg tego typu trzeba mieć świadomość, że jest to bieg dość specyficzny. Natomiast od naszego wyposażenia może zależeć, o ile nie życie to na pewno zdrowie. Rozpocznę od dołu.

BUTY – mogą być biegowe. Odradzałbym startówki z przyczyn oczywistych. Jeśli zdecydujecie się na biegowe buty treningowe należy mieć świadomość, że zostaną w górach. Po biegu kosz na śmieci był pełen butów;-) Buty crossowe wydają się rozsądnym wyborem. Jednak polecam uważną lekturę testów zamieszczonych w poprzednich numerach BIEGANIA. Ja się oparłem na radach Radka WIELICZKI i dobrze na tym wyszedłem. Niestety Marcin miał buty jedne z testowanych i się posypały.

SKARPETY – wydaje się, że nie ma alternatywy dla produktów jednego ze sponsorów tego biegu. Dla mnie rewelacja. W komplecie z butami stanowiły taką parę, że zakończyłem bieg praktycznie bez obtarć!

SPODNIE – krótkie spodenki są złym pomysłem. Podobnie się ma rzecz z tzw. ortalionami. Leginsy i to jak najlepszej jakości długie, choć ¾ również są przydatne. Bielizna pod nimi /majtki/ nawet doskonałej jakości, są zdecydowanie złym rozwiązaniem.

KOSZULKI – cokolwiek bawełnianego bądź z domieszką bawełny prowadzi nieuchronnie do tragedii. Podobnie jak koszulki na ramiączkach. Dobrej jakości oddychające koszulki z długim rękawem i krótkim rękawem są rozwiązaniem godnym polecenia. Zdecydowanie odradzam koszulki tzw. kolarskie. O czym niżej.

Przydatna jest kurtka. Koniecznie chroniąca przed wiatrem dobrze, gdy chroni przed deszczem;-)

OKULARY- niezbędne koniecznie z dobrym filtrem!!! Podobnie jak krem z blokerem!

CZAPKA – przydaje się. Najlepiej mieć czapkę z daszkiem i zwykłą zimową.

PLECAK z BUKŁAKIEM – niezbędny!!! Na każdym z etapów są tylko dwa punkty odżywiania. Dobrze zaopatrzone, ale tylko dwa. Należy również pamiętać, że wraz ze wzrostem wysokości wzmaga się odwadnianie. W tym miejscu muszę powiedzieć, że w tym jednym miejscu /może poza skarpetami/ nie można liczyć na oszczędności. Zły plecak poobciera wam plecy do krwi uniemożliwiając praktycznie dalszą rywalizację. Miałem w domu plecak z bukłakiem, jednak „coś” mnie w nim tarło. I zdecydowałem się na zakup nowego. Ta decyzja praktycznie spowodowała, że ukończyłem bieg.

Zastrzeżenia z punktu „KOSZULKI” są spowodowane bieganiem z plecakiem. Plecak musi w swoim wnętrzu pomieścić: kurtkę, apteczkę, ciepłą bluzę i coś na ząb oraz czasami aparat fotograficzny. Przy zakupie należy zwrócić uwagę, aby wlew bukłaka miał duży otwór. Czasami trzeba bukłak umyć i dobrze jest do środka wsadzić dłoń z myjką. Należy zwrócić uwagę na system dozowania płynu zamieszczony w ustniku. Musi zapewniać szczelność. Cieknący ustnik może być bardzo uciążliwy! Pojemność bukłaka 2 l jest wystarczająca.

KIJKI – wydają się wyposażeniem niezbędnym. Co prawda mi w pierwszych dwóch dniach na podbiegach brak kijków nie doskwierał, jednak na zbiegach miejscami mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Teoria mówi, że marsz z kijkami obniża obciążenie nóg nawet o 30%. Nie wiem czy to jest prawda, jednak po biegu stwierdzam, że pokonywanie trasy z kijkami było nieporównywalnie przyjemniejsze. Jakie kijki? Przede wszystkim trwałe. Przy odpowiednim podejściu kijki mogą nie wytrzymać doby! Ja kupiłem kijki na miejscu i musiałem się z nimi bardzo ostrożnie obchodzić. Jednak na pocieszenie dodam, że super wytrzymałe z włókna węglowego również się łamały. Waga kijków ma znaczenie drugorzędne, podobnie jak bajery typu „ANTISHOCK”. Najważniejsza jest trwałość. I jeszcze jedna uwaga. Kompletnie do tego typu zmagań nie nadają się kijki do NORDIC WALK!

RYWALIZACJA - ta miała w czasie biegu znaczenie drugorzędne. Zgodnie z zapisem regulaminu, na trasie należało zachowywać się koleżeńsko i każdorazowo mijanego zawodnika i członka ekipy zabezpieczającej zapytać czy nie potrzebuje pomocy. Za brak zainteresowania groziły kary dodatkowych minut w rywalizacji. Gdy ktoś z jakiś przyczyn nie mógł uczestniczyć w rywalizacji organizatorzy umożliwiają mu transport z miejsca na miejsce aby mógł dopingować rywali i przyjaciół. Natomiast za nie udzielenie pomocy potrzebującemu na trasie taki zawodnik był natychmiast usuwany z imprezy bez prawa żadnych roszczeń. Od tej zasady nie było żadnych odstępstw. W roku bieżącym nie jest mi znany żaden taki przypadek, jednak w roku ubiegłym taka sytuacja miała miejsce. troska o bezpieczeństwo uczestników jest powodem uczestnictwa w dwuosobowych zespołach. Rozdzielenie zespołu było również karane!!!

2. SUPLEMANTY I ODŻYWIANIE

Dałem się w końcu przekonać do produktów VITARGO. I nie żałuję. Po ośmiu dniach picia napoju sporządzanego z proszku VITARGO + ELECTROLYTE nigdy nie odczuwałem znudzenia tym smakiem. Może picie tego napoju specjalnie nie pieściło moich kubków smakowych, jednak również nie powodowało nudności. Na trasie zaś, nigdy nie mieliśmy żadnych sensacji żołądkowych! Innym dodatkiem, jaki stosowałem na trasie, był codzienny rytuał spożywanie po ok 4 godzinach rywalizacji batonu ENERGY KAKAN również znajdującego się w ofercie VITARGO. Wg danych producenta baton ten dostarcza energii równomiernie przez 3 godziny 20 minut.

Nigdy specjalnie w tego typu zapewnienia nie wierzyłem, jednak w tym przypadku coś musi być „na rzeczy”. Działało. Jeśli bieg kończyliśmy w czasie ok 6 godzin nie odczuwałem specjalnego łaknienia. Baton ten popijałem napojem energetycznym z kofeiną.

Po zakończeniu etapu pierwszą naszą czynnością na mecie było przyjęcie niewielkiej dawki aminokwasów rozgałęzionych i preparatu na ochronę białek strukturalnych. Podobnie jak w przypadku magicznych właściwości batonu tu również zapewnienia producenta sprawdziliśmy na własnych organizmach i musimy to polecić. Podobną dawkę przyjmowaliśmy na noc i przed startem. Chyba pomagało, bo jeśli odczuwaliśmy zmęczenie, to nie było to odczucie zbyt dokuczliwe.

Jedzenie serwowane na śniadanie, a szczególnie na pasta party, miało charakter regionalny i niewiele miało wspólnego z tzw. zdrowym żywieniem. Za to było bardzo, ale to bardzo smaczne. Jak Marcin przy każdym posiłku powtarzał „biegam jak koń, więc jem jak koń” co dobrze oddaje to co robiliśmy z naszymi porcjami na talerzach /liczba mnoga!!!/

Więcej informacji znajduje się na stronie organizatora: www.transalpine-run.com oraz w krótkich filmach z każdego z etapów zamieszczonych na stronie: www.massive-mag.tv



Komentarze czytelników - 29podyskutuj o tym 
 

morito

Autor: morito, 2007-11-22, 10:13 napisał/-a:
Sa juz gotowe i ma je admin. Niestety sa to kolejne 4 odcinki. Z przyczyn technicznych tak musi byc. Zycze milej lektury. Mnie przez kilka dni nie bedzie.

 

Admin

Autor: Admin, 2007-11-23, 13:00 napisał/-a:
Informacja dla tycvh wszystkich, którzy ciekawi są jak skończyła się alpejska wyprawa....

w serwisie jest już druga część artykułu !

 

mesz

Autor: mesz, 2007-11-23, 13:41 napisał/-a:
Świetnie się czyta, świetnie ogląda!

 

Katan

Autor: Katan, 2007-11-24, 09:13 napisał/-a:
Czyta się super, opowieść niesamowita - takich przygód to można pozazdrościć i podziwiać wasz upór. Jeszcze raz pozdrowienia i tak trzymać - muszą być takie osoby w bieganiu które dla innych przecierają szlaki. Katan

 

Jans

Autor: Jans, 2007-11-24, 16:59 napisał/-a:
człowiekowi wydaje się że dużo widział i dużo może jak np. skończył swój pierwszy półmaraton, maraton, 100 km , bieg na Pilsko hmmm .... ale nie walczył o centymetry ze śmiecią ...

dzięki za artykuł i za ... łamanie kolejnych barier, które u Jacka i pewnie Marcina są gdzieś już daleko, daleko ... pewnie już dziś planują jak tu dobiec na Księżyc byle tylko na tym moście nie było za zimno! -:)

Nie ma rzeczy niemożliwych! są tylko takie ... chwilowo niewykonalne!! tak może należy podsumować artykuł! gratulacje!!

 

bialykrzys

Autor: bialykrzys, 2007-11-26, 22:46 napisał/-a:
dla mnie to kosmos a moze nawet coś wiecej

 

morito

Autor: morito, 2007-11-27, 09:04 napisał/-a:
Tak zeby juz zakonczyc calosc to pragne podac autorstwo zdjec i filmu.
Film jest autorstwa Marcina LENSKIEGO co widac i slychac;-)
W czasci 1.
Zdjecia liczac od gory:
1 /czyli profil/ & 3 sa autorstwa organizatorow;
2 Marcin LENSKI
4 & 5 moje
czesc II
1, 3, 8, 12, 13, 14, 15, 16 autor Marcin LENSKI
10 i 11 sa autorstwa organizatorow;
pozostale sa moim dzielem.
Na zdjeciu 15 zdajac sobie sprawe, ze to nietakt mam skarpety welniane i sandaly. Jednak robie to z pelna premedytacja. Po biegu stawy sa rozgrzane a powietrze w gorach bywa bardzo chlodzace i bardzo latwo sobie przeziebic stawy. A sandaly nosze dlatego ze lubie sobie pochodzic w czyms lekkim.
Z smiercia to troszke przesadzil Jans. po prostu bylo ciezko i centymetry dzielily nas od "nieukonczenia" biegu.
Ze swojej strony zycze kazdemu mozliwosci udzialu w tej imprezie, bo poza wszystkim nalezy stworzyc zespol z przyjacielem, kazde inne rozwiazanie jest skazane z duzym prawdopodobienstwem na ciezka probe.
I to chyba juz wszystko.

 

Mikael

Autor: Mikael, 2007-12-05, 09:31 napisał/-a:
No szczęka opada:-)
Serdecznie Wam gratuluję, naprawdę cholernie mocni jesteście.

 

morito

Autor: morito, 2007-12-05, 19:30 napisał/-a:
Ciesze sie, ze ten artykul tak rozpalil wyobraznie i odcisnal takie pietno na planach startowych wielu biegaczy w Polsce. Jestem pytany o trudnosci o porownania trudnosci do biegow w Polsce. Zaczne od tylu. Te zawody sportowe sa troszke dziwne i latwo dojsc do blednych wnioskow jak to zrobil Tadeusz RUTA. Trzeba zdac sobie sprawe, ze rywalizacja nie ma charakteru czysto biegowego. Mysle, ze ci z was ktorzy uczestnicza w rajdach przygodowych szczegolnie o charakterze gorskim wiedza o czym mowie. Jednak nie jest to rajd przygodowy!!!
Bodaj 2 tygodnie wczesniej jest rozgrywany Tour de Mt. Blanc i to chyab ta kategoria.
Mozna byc super przygotowanym biegowo i ukonczyc /wariant optymistyczny/ albo nie ukonczyc rywalizacje w ogonie.
Dla przykladu podam, ze startowaly dwie Panny majace wyniki na 10km w okolicach 37 minut /prawda bo sprawdzilem/ na pierwszych etapach dokladaly nam po ponad godzine natomiast rywalizacje zakonczyly ze starata bodaj 6 godzin straty. Zeby uzmyslowic wam problem dodam, ze stajac na linii startu ja w 2007 roku nie zlamalem 4h w maratonie natomiast Marcin nawet nie startowal w maratonie;-)
Nie jest to bieg dla tych, ktorzy uwazaja maraton slezanski za bieg gorski i 100km za bieg po "alpejskich wzgorzach". Tu przychodzi sie zmierzyc z gorami, wysokoscia i lekami przestrzani /takie tez byly/.
Jak sprawdzic czy toto dla ciebie?
Mysle, ze milosnicy NIC Maratonu w wersji Ustroniowej i Rzeznika znajda tu wiele radosci.
Zeby miec pewnosc proponuje wybrac sie z partnerem na 3 dniowa wycieczke w slowackie tatry zachodnie np. do Zuberca.
I zaplanowac sobie wycieczke biegowa grania Tatr Zachodnich na trasie: Zuberec, Siwy Wierch, Pachola, Hruby Wierch, Trzy Kopy, Rohacz Placzliwy, Rohacz Ostry, Wolowiec, Jarzbczy Wierch i Otargancami zejsc do Prybyliny. Jednak gdyby sie mialo okazac, ze na Otargance bedziecie wchodzic zagrozeni szarowka to lepiej z Wolowca zawrocic do Zuberca. Gdy taka trase bedziecie w stanie pokonac w "ekwipunku startowym" (!!!) i nastepnego dnia wybierzecie sie jeszcze na wycieczke w gory tzn, ze jest ok i nic tylko startowac;-)))
Dlaczego taka trasa? Wlasnie dlatego, bo ta trasa najbardziej charakterem przypomina tamte zmagania i bedzie stanowic doskonaly sprawdzian dla wyposazenia planowanego na start. Jesli bedziecie mogli ta trase pokonac w ciagu dnia to oznacza, ze Trans Alpin czeka na was. POLECAM.

 

morito

Autor: morito, 2007-12-14, 20:11 napisał/-a:
W 2008 roku zmieniono trase. Nie jest juz chyba tak wysoko w zamian jest o prawie 60km wiecej.
Bieg sie konczy w cudownym Sesto/Sexten u podnoza Tre Cima.
O ile znam tamte tereny to nie ma mozliwosci aby bieg przebiegal na wysokosci ok 3000mnpm. Mysle, ze beda tam i to calkiem sporo wejsc na przelecze o wysokosci ok 2400mnpm.
Hm szkoda.

 



















 Ostatnio zalogowani
marand
14:27
jankos6
14:15
Namor 13
13:58
Grzegorz Gębski
13:45
Raffaello conti
13:39
kos 88
13:30
seba1
13:25
pszczelnik
12:54
michu77
12:39
janusz9876543213
12:24
necropoleis
12:13
kostekmar
12:02
heniek001
11:53
aschro
11:44
Sypi
11:43
Kojte csgoatse.com
11:42
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |