Jestes
niezalogowany
ZALOGUJ

 

  WIZYTÓWKA  GALERIA [2]  PRZYJAC. [10]   BLOG   STARTY   KIBIC 
 
Marco7776
Pamiętnik internetowy
Bieganie w miejscach nieoczywistych

Marek Ratyński
Urodzony: 1976-07-12
Miejsce zamieszkania: Warszawa
74 / 74


2024-07-26

Dostęp do
wpisu:

Publiczny
Pierwsza setka (czytano: 6 razy)

 

Z nieprzeniknionego mroku wyłania się bielona, murowana kapliczka, lekko przechylona, ze słabo widocznym obrazem wewnątrz kwadratowego wgłębienia. Za chwilę następna. Kieruję światło latarki przed siebie, krzyż, z lewej cichy szum źródełka wewnątrz kaplicy.
Cały czas pod górę, droga krzyżowa na Górę Bardzką skręca w prawo a trasa biegu prowadzi szerokimi schodami ostro w górę, w stronę punktu widokowego na „obrywie skalnym”. Sił coraz mniej i mniej, w ogóle. Schody się kończą lecz to nie koniec bardzkiej kalwarii.
Siadam bezsilny na trawie, koło szlaku...nudności...zupa z zielonego groszku, z punktu żywieniowego dwa kilometry niżej „nie daje o sobie zapomnieć”. Czy to już koniec fascynującej przygody ? Czy moja ambitna eskapada, rozpoczęta prawie 11 godzin wcześniej, w Kudowie, tutaj się właśnie zakończy ? Ale nie, dźwigam się...nagle zrobiło się jasno, dochodzi czwarta. Jeszcze parę kroków do szczytu, na szczycie kościółek. Wciągam powietrze i powoli, bardzo powoli w dół. Przepuszczam kolejnych biegaczy. Czuję się nieco lepiej, kontynuuję walkę choć nie będzie ona taka jak wcześniej, przed Bardo...
O 17, w piątek 19.07. w gwarze niemal czterystu uczestników dystansu 110 km, oraz kończących rywalizację biegaczy na 130 km i kontynuujących ekstraultrasów na 240, w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich, ruszam spod blachy Parku Zdrojowego w Kudowie Zdroju schodami w górę, w stronę Pasterki i Gór Stołowych. To moja druga próba. Przed rokiem buty i lewa noga „wytrzymała” tylko do 40 km. Po raz pierwszy musiałem zejść z trasy biegu :-( Postanowiłem wówczas, że powrócę dokończyć „dzieła”. Jest ciepło ale nie gorąco, tłum biegaczy rozciąga się na polnych ścieżkach i płytach skalnych. Biegnie mi się ciężko i od samego początku czuję pragnienie. Co jest ? Oszczędnie korzystam z flasków i „nerki”. Do pierwszego punktu, w Pasterce, 15 kilometrów. Ale po drodze jeszcze Błędne Skały. Bardzo lubię ten fragment Gór Stołowych bo to jedyne miejsce gdzie można „normalnie” pobiec. Dla mnie, biegacza „asfaltowego” wszelkie kamienie i korzenie oraz strome zbiegi to „przekleństwo”. Na Błędnych Skałach jest tych atrakcji najmniej. Co zatem robi „asfaltowy biegacz” na tych zawodach ? Sprawdza siebie. Po 44 biegach maratońskich (i nieco dłuższych),w czternastym roku biegania chce, choć raz, przebiec ponad 110 kilometrów w ukochanych górach...Pasterka...kilka kawałków arbuza i pomarańczy, cztery kubeczki wody i ruszamy dalej, na Szczeliniec Wielki. Po przesunięciu godziny startu z 20 na 17 jest wciąż jeszcze jasno, widać te wszystkie olbrzymie głazy podczas wspinaczki a potem „mityczne” schody, szczyt z platformą koło schroniska i skalny labirynt. Ach jak ja lubię to miejsce :-) Biegnie mi się świetnie, nawet po stromych schodach . Wokół uczestnicy, którzy wyglądają na „zaprawionych” w górskich eskapadach. Jestem około 40 miejsca. Teraz trochę płaskiego przez las. Wciąż duże pragnienie a odległość między punktami to ponad 20 km. Trzeba oszczędzać wodę. Więcej biegu niż podchodzenia żeby pokonać Skalne Grzyby przed zachodem słońca. Boję się Skalnych Grzybów. To tam, w ubiegłym roku, skręciłem kilka razy nogę kiedy pękł mi but. Lecz teraz jest jasno, obuwie lepsze a newralgiczny odcinek zamknięty, ze względu na uszkodzenia szlaku. Jest obieg. Uff...moje szczęście ! „Jesteśmy na szlaku ? Pokazuje mi, że jestem poza trasą”- woła do mnie biegaczka. „Taaak...jest 1,5 km obiegu”-odpowiadam i oddycham z ulgą. Za chwilę jednak trasa wraca „na swoje tory” i rozpoczyna się stromy, kamienisty zbieg przez las. Niektórzy zakładają „czołówki”. Lecz kiedy wybiegam z lasu wciąż jest jeszcze jasno. Postawiam założyć latarkę dopiero w punkcie, na 40 km. Trochę asfaltu, skręt w szutrową ścieżkę. Biegnę za grupą, zamyślony. I zawracam, bo zawraca grupa. Minęliśmy skręt. Po raz pierwszy. Jakieś 300-400 metrów „w plecy”. Znów wąska ścieżka w dół a potem koleiny polnej drogi przy zachodzącym słońcu. Bajka. Ale wciąż ostrożnie bo w tych koleinach cierpiała stopa przed rokiem...Wbiegamy do Wambierzyc. Jest ciemno lecz miasteczko oświetlone. Rozlegają się” dźwięk dzwonka i śpiew chóru. O tej porze ? Jest 21:30. Wybiegam na rynek i widzę coś niesamowitego ! Na rogu stoi dziewczyna i energicznie dzwoni, dopingując a po przeciwnej stronie placu potężna, oświetlona dziesiątkami świateł fasada olbrzymiej Katedry...Przed fasadą wysokie schody, a na schodach chór śpiewa Ave Maria. Chciałoby się stanąć i posłuchać ? Olbrzymie wrażenie...biegnę odwracając głowę z otwartymi ustami. No pięknież Pan to zaplanował Panie Piotrze Hercogu !..Wybiegamy z miasteczka, szeroki asfalt, po którym nie jeżdżą samochody. Lekko pod górę i stromo w dół. Biegnę „karmiąc” się światłem innych biegaczy. Wyprzedzam masowo. Tempo poniżej 5:00 Ktoś woła „Oszczędzaj siły, do mety daleko”, „Ale do punktu blisko”-odpowiadam i przyśpieszam. Wpadam do gwarnego punktu, miejsca gdzie przed rokiem zszedłem z trasy. Postanawiam porządnie odpocząć. Jem zupę, piję piwo jako izotonik, objadam się żelkami i ruszam. Jestem 55-ty. Lecz przez tą zwłokę i „obżarstwo” na punkcie jestem dość ociężały i sporo czasu zajmuje mi powrót do właściwego rytmu. Dobrze, że najpierw są dwa kilometry po Ścinawce, potem łagodna, polna droga...i dopiero później rozpoczyna się podejście na Górę Wszystkich Świętych, z ponadstuletnią wieżą widokową, w paśmie Wzgórz Wodzickich, zaledwie 5 km od Nowej Rudy. Za chwilę Kościelec, z kościółkiem. Jest 45 kilometr...jest ciemno, jest mozolnie ale w ogóle się nie zastanawiam co ja tutaj robię. Wykonuję zadanie, krok za krokiem, uderzenie kija za uderzeniem kija, kilometr za kilometrem i powoli zbliżam się do połowy dystansu. Słupiec. Biegniemy osiedlowymi uliczkami, nagle stolik z kubeczkami i napisem: „woda dla biegaczy”. Jest środek nocy ! Ludzie przed wejściem do domu. Piję i :„Dziękuję ! Dziękuję !” aby mnie usłyszeli. Podobnie robią inni biegacze. I znowu zanurzamy się w mrok. Tym razem trasa wiedzie szeroką, szutrowo-kamienistą drogą przez las. Jest w miarę płasko. Podbiegam i podchodzę. Czuję się naprawdę dobrze. Wyprzedzam. Wśród mnie biegacze o mocno „sportowych” sylwetkach. Mijamy Słup, to już Góry Bardzkie, i docieramy do punktu na Przełęczy Wilczej (66 m-ce). Za nami 60 km. Rozpoczęło się „wsteczne” odliczanie. Krótki postój, posiłek (gorący ziemniak) i ruszam. Nawet nie podchodzę do ogniska. Punkt prowadzą dobrzy znajomi z Gorc...ale jestem tu w najciemniejszej części nocy. Natychmiast strome podejście pod Wilczaka i w dół, wśród wysokich traw. Teraz będzie łatwiej, punkty żywieniowe co 12 km. To dobrze bo wciąż czuję duże pragnienie (jak się okazuje nie tylko ja). Na tym odcinku zaczynają się już powtarzać twarze uczestników. Biegniemy razem, ja przodem, ja z tyłu, kilometrami...Coraz mniej biegaczy z dystansu 240 km, dla których to już dwusetny kilometr...Odcinek do Bardo jest najłatwiejszy na całej trasie i dopiero w tym pięknym, średniowiecznym miasteczku, kiedy radośnie mknę w dół do kolejnego punktu, wyprzedzając beztrosko, okazuje się, że minąłem zakręt. I nadrabiam najwięcej...znów jakieś 300 metrów :-/ Lecz mknę dalej, już po właściwej trasie: przez urokliwy rynek, kamienny most, po brukowanych ulicach. I jestem w punkcie (jako 67), który jest przepakiem. Jem (zupę z groszku), piję (piwo), przebieram się, przepinam numer, oddaję przepak i ze szczękającymi zębami (jest zimno) opuszczam punkt. Trwa to zdecydowanie zbyt długo, dwadzieściakilka minut...a potem rozpoczyna się droga krzyżowa i kończy przyjemne bieganie...
Nie zjem już wiele podczas tych zawodów, żel, kilka kawałków arbuza i pomarańczy, żelki.
Boję się „konsekwencji”. I mi tej „pary” na końcu zabraknie...ale na razie zbliżam się do 80 km. Co jakiś czas krótkie ale ostre podejścia. Góry Bardzkie. Słońce coraz wyżej choć jest dopiero 6:00. Promienie wśród liści drzew. Samotność, widzę dwóch biegaczy na kilometrze. Chłonę choć jestem zmęczony, pociągam z flaska. Teraz to już chyba dobiegnę ? Trzeba uważać na nogi zbiegając. Lekkie bóle, kamień uderza w kostkę. Ale entuzjazm jest większy. Kilka osób, które wydają się bardziej zmęczone ode mnie mijam na zbiegu. Przełęcz Kłodzka, przedostatni punkt na 83 km (91 m-ce). Stąd już niewiele niż półmaraton do mety. Wesoły animator wstrzymuje ruch na uczęszczanej drodze. Ruszamy we dwójkę. „Macie 1200 metrów asfaltu. Biegiem. No nie, nie tak się umawialiśmy”- krzyczy kiedy zaczynam iść po kilkunastu metrach. Zrywam się więc do biegu. I tak na przemian 300 metrów biegu, 100 metrów marszu. Pod górę chód, na płaskim i na pochyłym - bieg. A później bieg już tylko na „pochyłym”. Ludzie, to już 15 godzin „walki”! Na tym odcinku są dwa, długie podejścia. Pierwsze kończy się wśród krzaków i powalonych drzew na szczycie Ptasznika. Drugie na Orłowcu jest niemal niezauważalne. To już ? Zbiegamy do przełęczy. To już Góry Złote. I jest, ostatni punkt odżywczy (wciąż 91). Stąd niespełna dwanaście kilometrów do mety: pięć w górę, pięć w dół i dwa, asfaltem, do Lądka. Kilka kawałków arbuza to za mało. Wkrótce zaczynają nas doganiać (podchodzę z kolegą, „zapoznanym” na Przełęczy Kłodzkiej) i wyprzedzać kolejni biegacze.
Wśród nich ci, którzy wydawali się bardziej zmęczeni kilkanaście kilometrów wcześniej...
Ktoś następuje mi na piętę. „O Jezu, przepraszam”-mówi. „Po setce km masz prawo zobaczyć Jezusa”-odpowiadam. Mój towarzysz się śmieje. Z radością odnotowujemy przekroczenie setnego kilometra. Dla nas obu to pierwszy, tak długi bieg. Mozolne podejście się kończy.
Nie mam siły zbiegać. Kolega „puszcza nogi” i znika za zakrętem. Podbiegam ile mogę a mogę niewiele. Strasznie dużo tracę na tym odcinku. „Głodówka strachu” zrobiła swoje.
Wreszcie asfalt, Lutynia. Idzie grupka z fotografem: „Daleko jeszcze ?” „2-3 km”-odpowiada i robi mi zdjęcie. Chwytam żel. Niech się dzieje co chce ale na metę chcę wbiec nie się wczołgać. Ale na razie jeszcze idę. Lądek, słychać gwar, pachołki, zostało 500 metrów. Rzucam co mi jeszcze zostało. Wbiegam między barierki na placu przed budynkiem Zdroju Świętego Wojciecha. Wznoszę ręce w górę i skaczę na schodach za metą.
Zrobiłem to ! Pokonałem ponad sto kilometrów po górach ! Bez upadku i w pełni świadomy !
W 17h24’42’ na 106 miejscu (z 387, którzy ukończyli). Jeeeeeeeee !!!

Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicy

Dodaj komentarz do wpisu







 Ostatnio zalogowani
Marco7776
00:11
Spychalski
22:57
Isle del Force
22:47
Admin
22:38
necropoleis
22:32
Andrea
22:26
zbyszekbiega
22:17
jlrumia
21:42
aktywny_maciejB
21:37
runner
21:34
Krzysztof-Oknobur
21:19
rezerwa
21:12
Fred53
21:08
rys-tas
21:08
Robertkow
20:56
andrzejzawada1
20:55
|    Redakcja     |     Reklama     |     Regulamin     |