2018-06-18
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Warmia jest piękna (czytano: 984 razy)
„Gdy emocje już opadną, jak po wielkiej bitwie kurz…” Adekwatne słowa, adekwatny tytuł piosenki - „Niepokonani”. Udało się i tym razem dotrzeć do mety. Dystans 102 km po przepięknych warmińskich terenach to następna super przygoda. Kocham takie przygodowe ultra. Wspaniałe widoki, wspaniałe tereny, wspaniali ludzie – zarówno jeśli chodzi o uczestników, jak i wolontariuszy. Dziękuję Wam wszystkim za wsparcie i pomoc… …czyli po prostu I Ultramaraton Warmiński „Warneland” 2018.
18 maj, piątek. Po pracy szybko pakuję torbę i wyruszam w kierunku Olsztyna. Muszę przed godziną 22 zarejestrować się w biurze zawodów i odebrać pakiet startowy. Start o godzinie 3 w nocy. Będzie ciekawie. Jak zawsze w tego typu projektach. Można coś planować, ale życie zawsze pisze swoje, czasami najmniej spodziewane scenariusze.
Wieczór nad jeziorem Ukiel. Potocznie zwane też Krzywym. Studiowałem rok w Olsztynie, ale w te zakątki nie miałem okazji się zapuszczać. Fajny teren. Przystanie, hotele, plaża nad jeziorem. Po zachodzie słońca robi się jednak zdecydowanie zimniej. Wieje dość przenikliwy wiatr. Odpoczywam po całym tygodniu w samochodzie. Nie rezerwowałem noclegu w hotelu. Godzinka, dwie szybkiego snu i tak trzeba będzie ruszać w nieznane. Przedstartowa adrenalina nie pozwala jednak na spokojny sen. Chwila drzemki i budzę się zziębnięty. Czas rozgrzać siebie i samochód. Jadę w kierunku miejscowego kampusu - Kortowa. Trafiłem akurat na studenckie juwenalia. Wszyscy bawią się, piją, tylko nasza grupka zakręconych ultrasów za kilka godzin będzie połykała kilometry warmińskich bezdroży. Każdy ma to co lubi… Kupuję kawę, samochód się rozgrzewa. Jest już lepiej. Jeszcze chwila i nadejdzie czas przebierać się do startu. Dość zimno. Decydują się mimo wszystko na trzy warstwy. Najwyżej będę to później dźwigał na plecach. Wolę to niż marznąć przez całe 100 km.
Dochodzi 3 w nocy. Komplet śmiałków, choć jak twierdzi kolega raczej tych, dla których na leczenie jest już za późno ;-), zbiera się w biurze zawodów. Świecą czołówki i czerwone lampki na plecakach. Czas wyjść na start. Wspinamy się po schodach na najwyższy punkt w okolicy. Jest brama startowa, jest pomiar czasu, jest nagłośnienie. Jest impreza…
Odliczamy. 10, 9, 8… …3, 2, 1 i ruszamy do przodu. Nie ma się co spieszyć. Na razie spokojnie całą grupą. Po bulwarze, po asfalcie, przy hotelach… W jednym z hoteli jeszcze trwa impreza. Dwóch, trzech zataczających się gości wychodzi przed budynek. Uważajcie, bo zostaniecie stratowani… Z grupką około 50 śmigaczy nie ma żartów. Faktycznie goście nie za bardzo wiedzą, co się z nimi dzieje.
Jesteśmy już z przodu. Drewniane mostki. Ciekawie musi wyglądać z jeziora taka oświetlona grupka o tak dziwnej porze. Jeszcze zakręt, dwa i zagłębiamy się w las. Tworzy się czołówka. Widać, że są to zaprawieni w bojach ultrasi. I ultraski, bo takowe też są z nami. Oczywiście nie ustępując kondycją i hartem ducha. Przygodo prowadź…
Przebiegamy przez osiedle domków jednorodzinnych, tory, o dziwo dość ruchliwą o tej porze ulicę. Policjanci pilnują naszego bezpieczeństwa i wskazują kierunek biegu. Dzięki panowie…
Teraz nurek w zieloną otchłań przyrody. Asfalt ustępuje gruntowym nawierzchniom. Korzenie, trawy, podbiegi, zbiegi. Pierwsze 10-12 kilometrów w iście górskim stylu. Od jeziorka do jeziorka, wzdłuż rzeki Łyna, do góry i w dół. W ciemnym jeszcze lesie jest to sporym wyzwaniem, żeby nie potknąć się o liczne nierówności. Miejscami to faktycznie wspinaczka. Ustał zimny wiatr od jeziora. Organizm już się rozgrzał. Czas pozbyć się pierwszej warstwy ubrań. Szybka wrzutka do plecaka i dalej naprzód. Piękne widoki. Naprawdę dzikie tereny z budzącą się o poranku przyrodą. Uwielbiam to. To jest właśnie esencja przygodowych ultra. Naprzód zuchwali…
Dobiegamy do pierwszego punktu z wodą i jedzeniem. Strusiolandia w Barkwedzie. Szybkie uzupełnienie zapasów. Nie ma na co czekać, to dopiero 27 km. Życie trwaj, jesteś piękne… Przebiegamy przez wsie i domostwa zagubione w lasach. Do wielu z nich prowadzą jedynie polne drogi. Jednak wszędzie jest porządek i zieleń. Radosny świt budzi wszystkich ze snu. Posuwamy się do przodu i na 40 km niespodzianka. Przyjaciele z „Pozytywni” Dobre Miasto ustawili swój prywatny dodatkowy bufet. Palce lizać. Coca-cola, banany, koreczki serowe, rogale, różne kuleczki zrobione z płatków, miodu i innych energetycznych cudów. Dziękuję Wam. Jesteście wielcy. To jest niesamowite. Przecież nie musieli tego robić. Tym bardziej, że jest bardzo wczesna pora.
Śmigam do przodu, ku 50-temu kilometrowi. Przejeżdża jeden z organizatorów w terenówce – „Jak leci…?” No cóż, bywało lepiej. „Trzymaj się. Teraz poboli, a na mecie będzie szczęście i wielka radość.” Te słowa towarzyszą mi przez wiele następnych kilometrów. Faktycznie boli, faktycznie to nie jest normalne wybierać się na takie wycieczki, ale radość jest wielka.
Obiegamy jezioro Limajno. Las ustępuje chwilowo polom. Robi się naprawdę ciepło. Dobrze, że to nie są jeszcze czerwcowe, czy lipcowe upały. Woda chlupocząca na plecach w bukłaku wystarczy w zupełności. Naprzód… To już 50-ty kilometr, czyli połowa. No, może prawie połowa. Mamy godzinę 9 rano. Fajnie, wczesny poranek, a już 50 kilometrów w nogach. W domu pewnie dopiero rodzina się budzi, przeciąga, przewraca na drugi bok i zastanawia, czy już wstawać, czy jeszcze poleniuchować. Leniuchujcie. Ja mam piękne rozpoczęcie dnia. Teraz chwila przerwy, ale zaraz pędzę dalej. Leśniczówka Różanka. Koledzy i koleżanki, którzy przybyli na punkt przede mną porozkładani na leżakach. Popijają, jedzą śniadanie. Masaże, maści, dochodzenie do siebie. Ok, ok. Dotankowanie wody, kilka kawałków banana i śmigam dalej. Nie lubię się rozkładać na dłużej. To rozleniwia. Tym bardziej w tak pięknych okolicznościach przyrody. Jeszcze nie teraz. Jeszcze mam siłę, aby napierać. Przed nami jeszcze druga połowa dystansu. Z pewnością będzie ciężej, cieplej, z mniejszą ilością sił, a co najistotniejsze – następny punkt na którym będzie można odpocząć dopiero na 80 km. Mylę się w obliczeniach. Błędnie przyjmuję, że następny bufet to 70-ty kilometr. Współtowarzysze leśnej wyprawy wyprowadzają mnie jednak z błędu. Trudno. Nie zmienia to faktu, że na dzisiaj do przebiegnięcia pozostaje ponad 100 km. Wio koniku…
Z leśniczówki ruszam z dwiema koleżankami. Zostają trochę z tyłu, potem mnie wyprzedzają. Potem znów ja jestem z przodu, następnie już odjeżdżają do przodu. Mocne damy. Ja pozostaję przy swoim wolniejszym tempie. Teren też nie zachęca do szybszych biegów. Bardzo nierówna polna droga. mocno zarośnięta. Niskie krzaki, które mocno uderzają po nogach. Dobrze, że tym razem zdecydowałem się na dłuższe skarpety. Chronią przed niepotrzebnymi urazami. Pokrzywy też nie dają im rady. Sprzętowo za to wiem, że na następne terenowe ultra będą potrzebne nowe buty. Te już mają dość. Niech spokojnie przejdą na biegową emeryturę.
Znów wracamy na leśne tereny. Wysokie drzewa, szersze ścieżki. Biegnie się wygodniej. Widoki też zupełnie inne. Słońce pięknie przebija się przez szpaler brzóz. Wyprzedzam jednego z biegaczy. Potem sam jestem wyprzedzany. Długi dystans to i tasowanie na trasie większe. Mimo wszystko trzeba zebrać w sobie mnóstwo sił, aby utrzymać sensowne tempo przemieszczania się. Nie zawsze się udaje. Psychicznie i fizycznie, ciągle do przodu… Prosta piękna ścieżka przez las. Potem trochę szutru przy żwirowni. Dobrzy ludzie wystawili przed domem butelki z wodą. Wielkie dzięki. Korzystam z zimnej, świeżej wody. Dalej znowu kawałek asfaltu. Dziurawa droga, która dość mocno już daje się we znaki nogom. Idę i podbiegam, podbiegam i idę. Czuję już każde załamanie asfaltu pod stopami. Byle dotrzeć do tego 80-go kilometra. Potem zostanie już tylko ponad 20-cia. A może aż? Nieważne. Końcówka. Po trochu, po trochu zbliżam się do punktu. Sympatyczna warmińska wieś Woryty. Niestety trzeba przebiec prawie przez całą jej długość. Mieszkańcy dopingują, wskazują kierunek. Jeszcze tylko 500, 400, 200 metrów. Wolontariuszki podbiegają, dopingują, przybijają piątki, nalewają wodę. Pomagają jak mogą. Żebym ja jeszcze miał tyle energii co one. Dzięki dziewczyny… Siadam ciężko na ławce. No dobra, 80 kilometrów już w nogach więc czas na trochę dłuższy odpoczynek. Wlewam w siebie cały litr coli. Trzeba odrdzewić stawy i mięśnie. Dodatkowa porcja płynnego cukru nie zaszkodzi. W końcu i tak wszystko jeszcze spalę po drodze. Z bułką z serem męczę się już trochę dłużej. Ze zmęczenia nie wchodzi. Bez dodatkowych kalorii nie ma jednak co marzyć o dotarciu do celu. Trochę się zmuszam. Zarówno do jedzenia, jak i do ruszenia tyłka. Hej, ho… Naprzód i powoli do celu. Niestety droga prowadzi cały czas pod górę. Nie ma lekko. Po kilkuset metrach kończy się asfalt. Wkraczam ponownie w las. Podbiegamy wspólnie w trzyosobowej grupce. Jest ciężko. Wznoszący się teren i piaszczysta droga odbierają resztki sił. Staram się iść szybko, ale nawet i to nie zawsze się udaje. Jakbym chciał biegać w piaskownicy to bym pojechał nad morze. Warmińskie dróżki okazują się jednak równie kopne. Prę jak buldożer do przodu. Tempo nie jest rewelacyjne. Odliczam kilometr za kilometrem. Najpierw 100 metrów, potem następne 100 metrów, byle do 500 metrów. Po 500 metrach byle do 700 metrów, a potem do „zamknięcia” następnego kilometra. Noga za nogą, metra za metrem, minuta za minutą. Mijamy Gietrzwałd i Jezioro Gilwa. Czuć już powiew Olsztyna. Przez leśne ostępy trafiamy ponownie nad brzeg jeziora Ukiel. To już 94 kilometr i tak w zasadzie to nie wiem ile jeszcze do końca. Czy będzie 100 km, czy 102 km, czy 104 km? Zobaczymy, ile „nawinie” się dzisiaj na Polarze. Doganiam lokalnych bohaterów. Koledzy z Pisza i Bartoszyc również mają już dosyć. Dalej idziemy wspólnie ciesząc się z każdego następnego przebytego metra. Oni też uczestniczą w programie STU Ergo Hestia S.A., która za każdy przebiegnięty kilometr przekazuje środki na leczenie chorych dzieci. Fajna akcja. Wspólnie sporo dorzucimy do tej skarbonki. Podbiegamy… Od strony Olsztyna podjeżdża na rowerze jeden z organizatorów. Sprawdza kto jeszcze jest na trasie i w jakiej kondycji. Fakt, nie jesteśmy pierwsi, ale z nami jeszcze kilka osób. Piękne brzegi jeziora Ukiel pokonujemy dalej pomstując na organizatorów. Zamiast, jak ludzie, poruszać się rowerową ścieżką, nasza trasa prowadzi wzdłuż jeziora, wędkarskim szlakiem. I znów góra-dół, dół-góra. Rozumiem tak pierwsze kilometry, ale nie teraz… Nie dobija się koni. Nawet jeśli nie są to konie w galopie.
W końcu „wydłubujemy” się na brzeg jeziora w okolicy przystani. Tracę trochę orientację. Wieczorem i w nocy cały teren wyglądał trochę inaczej. Czy mamy jeszcze do przebiegnięcia z 2-3 kilometry? Polar wskazuje mi jasno - setka już „pękła”. Wbiegamy na drewniane pomosty usytuowane wzdłuż jeziora. Sobotnie ciepłe popołudnie. Ludzie bawią się, spacerują. Dzieci jeżdżą na rowerach. Między nimi my – trzyosobowa grupka zakręconych inaczej, którzy w tym sielankowym krajobrazie wyglądają jak przybysze z Marsa. Nieważne… Przed nami boisko, plaża. Poznaję. Tylko trochę pod górę i pomiędzy drzewami jest nasza brama. Brama z napisem „meta”, gdzie o 3 w nocy rozpoczęliśmy tą szaloną wyprawę. Super. Warmińskie kółko zostało zapętlone. Z sukcesem. Przebiegamy w trzyosobowym składzie przez linię mety. Ręce uniesione w geście triumfu. Na tyle jeszcze starczyło nam sił. Ot, szaleni…
Czy przygoda na olsztyńskich szlakach została zakończona? Jak najbardziej nie. Wkrótce wrócę na te przepiękne tereny. Jeśli nie Szczecin-Kołobrzeg, jeśli nie Gdańsk-Hel, to na biegowe zwiedzanie czekają jeszcze okolice Ostródy. Stare Jabłonki zapraszają i kuszą. To również będzie pagórkowato-leśna przygoda. Zatem – do zobaczenia…
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu |