Wystartowały wakacje, więc sezon ogórkowy w biegowym dziennikarstwie mogę uznać za otwarty. Z tej okazji - po wielu latach przemyśleń i zastanawiania się nad naturą zjawiska - postanowiłem włożyć mrówkę do mrowiska i poruszyć temat uczestnictwa Kenijskich biegaczy w zawodach biegowych w Polsce.
O obecności afrykańskich biegaczy w naszym kraju trudno pisać inaczej niż kontrowersyjnie; dlatego też wszystkich, którzy zamierzają imputować mi rasizm, antysportowizm, antyolimpinizm oraz inne cechy, których nie posiadam - od razu proszę o zakończenie czytania tego artykułu w tym właśnie miejscu. Wiem, że nie zakończycie - ale nie możecie powiedzieć, że nie ostrzegałem.
Zacznijmy może od rysu historycznego. W tej kwestii czuje się dobrze, gdyż w odróżnieniu od 95 procent dzisiejszych biegaczy doskonale (i osobiście !!!) pamiętam stare czasy. Stare, czyli nie te "sprzed epidemii", i nie "sprzed ery smartfonów" - ale NAPRAWDĘ stare: mowa o początkach lat 90-tych minionego wieku. Choć wydaje się to niemożliwe, to pamiętam te czasy z pierwszej ręki, gdyż jak coraz bardziej odkrywam - jestem biegającym dziadkiem.
W tych dawnych czasach udział zawodnika z Kenii w maratonie rozgrywanym w Polsce był dla imprezy ogromnym prestiżem - a dla organizatora biegu swoistą biegową gwiazdką Michelin. Zanim zawodnicy z Afryki tłumnie trafili pod polskie strzechy, byli towarem poszukiwanym, pożądanym i ekskluzywnym. Na ich start pozwolić sobie mogli tylko organizatorzy bardzo dużych i bogatych biegów: tytułowego Kenijczyka, Marokańczyka czy Etiopczyka trzeba było sprowadzać na bieg do Polski bezpośrednio z Afryki - bo Euroafrykanie jeszcze nie istnieli.
Proces sprowadzenia do Polski zawodnika z Afryki był zadaniem skomplikowanym. Trzeba było znaleźć managera, który miał kontakty zagraniczne - i za pewną dużą sumę pieniędzy pomógł nam skontaktować się z managerem z Niemiec, Francji lub Włoch - by Ci zorganizowali przyjazd do naszego kraju egzotycznego biegacza. Z takim biegaczem podpisywano umowę, wyrabiało mu się wizę (a niejednokrotnie i paszport) oraz zapewniało samolot i hotele. Biegacze z Afryki mieszkali w Polsce przez kilka lub kilkanaście dni - oczywiście na koszt organizatora - a potem wracali do swojego kraju z pucharami. Bywało oczywiście i tak, że za wszelką cenę próbowali oni pozostać w Polsce lub uciec na płynący mlekiem i miodem ZACHÓD.
Były to czasy, gdy najlepszym Afrykanom klaskaliśmy na mecie szczerze i z pełnych sił - zwłaszcza, kiedy udało im się pokonać naszych zawodników. A Ci sroce spod ogona nie wypadli i potrafili być dla Kenijczyków niegościnni - oczywiście jeżeli tylko "nasi" byli akurat w Polsce. Wtedy, w latach 90-tych to my byliśmy światową elitą zapraszaną na największe maratony świata.
Później jednak świat zaczął się zmieniać. Ktoś uznał, że bez sensu jest by afrykobiegacze wracali za każdym razem na drugą stronę Morza Śródziemnego. Przecież przydadzą się po tej stronie Oceanu Turystycznego! Tak upadł mit biegania maratonu 2-3 razy w roku, oraz powstały pierwsze biznesowe teamy. Wystarczyło teraz zadzwonić do odpowiedniej osoby, by wynająć sobie na bieg gościa z innego wszechświata. Wystarczył jeden telefon i nawet w Zbyszkowie pod Płockiem mogli pojawić się mityczni Kenijczycy.
Te drużyny wraz z prowadzącymi je managerem zarabiały duże pieniądze: cena wynajmu biegacza spadła początkowo tylko nieznacznie. Kenijsko-Etiopsko-Marokański biegacz nie leciał już do Polski z tajemniczego Swaziholulandu przekraczając przy okazji trzykrotnie równik, ale dolatywał na Okęcie samolotem z Paryża, Berlina czy Londynu. Jak byśmy to dziś powiedzieli: skrócił się łańcuch dostaw.
Choć dziś wydawać się to może dziwne, to wtedy była to ogromna rewolucja. Organizatorzy maratonu nie musieli już wysyłać kierowcy do Belgii po zaproszonego zawodnika, który dolatywał tam z Nairobi z przesiadką w Egipcie. Wystarczyło, że organizator prosił znajomych, żeby przywieźli mu biegacza z lotniska w Warszawie.
A potem wszystko przyśpieszyło i maszyna handlowa rozkręciła się na dobre. Pierwszy, drugi - a potem trzeci - manager z Polski wpadał na pomysł, żeby zamiast przywozić Kenijczyków z Niemiec, zbudować własny team z własnym centrum logistycznym - bezpośrednio w Polsce. Każdy z nich sprowadził do Polski kilku biegaczy z Kenii, wynajął im mieszkanie - i zaczął robić biznes.
Kenijczycy w końcu trafili pod rodzimą strzechę. Nagle każdy organizator mógł sobie zamówić zawodnika z dostawą na swój bieg niczym pizzę. Oczywiście nie byli to już profesjonaliści, ale druga i trzecia liga biegaczy - tani, niewymagający, zagubieni w wielkim świecie. Tak, wiem, moralni aktywiści się obrażą - cóż, ich prawo. Ale tak właśnie przez kilka lat funkcjonował rynek Kenijskich biegaczy w Polsce - dzwoniłeś do jednego z trzech "menago" i zamawiałeś określoną liczbę "afrykopolaków" na start. Ponieważ w Polsce przebywało jednocześnie nawet kilkudziesięciu takich biegaczy, to ceny ich startu spadły natychmiast na łeb na szyję. Na zaproszenie 2-3 Kenijczyków stać było każdego przysłowiowego organizacyjnego Kowalskiego.
A potem zadziałały prawa rynku. Podaż nasyciła popyt, a organizatorzy zaczęli ze zdziwieniem odkrywać, że zawodników z pseudoafryki nie muszą zapraszać do siebie na bieg, bo oni i tak przyjadą. Przy spadających cenach Kenijczycy musieli przecież za coś żyć; nie mogli już liczyć ani na pieniądze za sam start, ani na darmowe hotele i noclegi.
Menager takiego teamu zabierał od 10 procent (to wersja oficjalna) do 30 procent (wersja tajna, nieoficjalna) tego co zarabiali zawodnicy jego stajni. Dodatkowo obciążał swoją "drużynę" kosztami wynajmu mieszkania, przejazdów i noclegów na zawodach. W najlepszych czasach jeden Kenijczyk potrafił zarobić w Polsce kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie - a w słabszych miesiącach kilkanaście. Jednak po kilku latach to El Dorado się skończyło, i zarobki tych biegaczy spadły do kilku tysięcy na głowę. Aby zapewnić zyski managerowie maksymalnie eksploatowali swoją drużynę: trzy starty w weekend z każdego biegacza dawały 10-12 startów miesięcznie. Nawet jeżeli były to wiejskie biegi płatne po zaledwie 800-600-500 złotych, to taki zawodnik zgarniał 7-8 tysięcy miesięcznie. Udział menagera wynosił od 1/10 do 1/3 tej kwoty (plus potrącane kwoty za mieszkanie itd.)
Kiedy manager utrzymywał na swojej plantacji 5-7 biegaczy, to jak łatwo policzyć wyciągał z ich startów po 10-15 tysięcy złotych miesięcznie. Czasem, gdy jego zawodnikom udało się zapunktować w wysokopłatnym biegu - gdzie nagrody wynosiły po kilkanaście lub kilkadziesiąt tysięcy złotych - było to dużo więcej.
Jednak człowiek zawsze lubi optymalizować. Przypomniano sobie o tym, że nagrody finansowe istnieją także w klasyfikacjach kobiet: domówiono więc z Afryki kilka dziewczyn. Zawodniczki były słabe i niedoświadczone - ale zawsze coś dodatkowo zarobiły do puli teamu. A na dodatek w wolnym czasie wysprzątały za darmo w ramach obowiązków mieszkanie drużyny. Potem zgłupiano do reszty i sprowadzono prestiż biegaczy z Afryki do poziomu parteru: zaczęto dzwonić po organizatorach by zwolniono zawodników chociaż z opłaty startowej. Managerowie zwracali się do zwykłych biegaczy-amatorów, czy przypadkiem nie jadą na bieg i nie zabraliby ze sobą Kenijczyków swoim autem; zawsze to taniej.
Nigdy nie rozumiałem takich oszczędności - póki nie wyjaśniła mi ich moja księgowa. Otóż małe oszczędności należy oceniać w długiej skali czasu. Jeżeli zaoszczędzisz na opłacie startowej 80 złotych, to wydaje się to początkowo mało. Ale kiedy przemnożysz to przez 50 startów w roku... wyjdzie kwota 4000 złotych. Jeżeli zamiast zawieźć zawodnika na bieg dedykowanym transportem TEAMU wsadzisz go do czyjegoś auta - zaoszczędzisz przez rok kolejne 5000 złotych. Jeżeli do 4-osobowego mieszkania wepchniesz osiem osób na piętrowych łóżkach, staniesz się zaś bogatszy o następne 15.000 złotych.
Tak powstały kenijskie teamy-duchy, które widzimy dziś. Czasem nieliczna grupka zawodników - a czasem wręcz pojedynczy reprezentant - pojawia się na jakimś biegu. Nikt się nimi nie interesuje: ani przed startem, ani na mecie. Pobiegnie, wygra (lub nie), posiedzi przez dwie godziny w parku na ławce czekając na dekorację. Zje jabłko i poszuka transportu powrotnego. To przykry widok... ale prawda jest taka, że dziś startujący w Polsce zawodnicy z Afryki nie robią już na nikim żadnego wrażenia: nawet spikerzy na niewielkich imprezach biegowych przestali się nimi zachwycać. Nikt nie woła ze wzruszeniem przez megafon, że na bieg przyjechał biegacz aż z Afryki (!!!), a jeszcze kilka lat temu tak właśnie wołano. Burmistrzowie i Wójtowie niewielkiego miasteczka chodzili wtedy dumni, a przypadkowi kibice szczerze wierzyli w to, że do przysłowiowego Pcimia Dolnego na bieg dla 150 osób przylecieli samolotami słynni Kenijczycy z Afryki.
Przez dwa lata pandemii zawodników z południowego kontynentu nie było w Polsce. Ale wrócili i znowu startują to tu, to tam. Pod względem sportowym są słabi, i niewiele sobą reprezentują - to nawet nie trzecia liga kenijska; to jakaś okręgówka. Ale pomimo tego ich umiejętności wciąż wystarczają na regularne zwyciężanie w biegach. Wygrywają po 500 (a czasem nawet po 300) złotych, i jadą na kolejny bieg tego samego dnia. Wg mnie to przykry widok: chłopaki siedzą porzuceni w parkach, na ławeczkach, czekając po kilka godzin samotnie na dekorację. Inkasują skromne honorarium i jadą dalej; wciąż potrafią zrobić cztery starty w jeden weekend. Jak łatwo policzyć trzech nawet przeciętnych Kenijczyków zajmujących trzy pierwsze miejsca w czterech biegach podczas jednego weekend to łączna pula ośmiu tysięcy złotych zarobku.
Dziś dziennikarze już nie podchodzą do zawodników z Afryki, a spikerzy co najwyżej wypowiadają błędnie ich imiona i nazwiska. Te imiona są zupełnie anonimowe: nic nikomu nie mówiące, i nic nie znaczące. Kipor Taki, Kipczir Owaki. Nikogo nie krytykuję, gdyż sam tak robię. Kenijczycy na biegu ulicznym są dziś bardziej ciekawostką społeczną niż sportowym wydarzeniem.
Obecność niebiałoskórych zawodników (sam nie wiem jak ich prawidłowo nazwać, by nie obrazić jakiegoś aktywisty) nie powoduje we mnie żadnych emocji. Kenijski zawodnik, który 10 km biega w ponad 30 minut jest w Afryce sportowym tłem. Szumem w eterze po Wielkim Wybuchu. Jeżeli jednak przyjedzie do Polski, to ogra 95 procent zawodników z naszej krajowej elity.
Bądźmy szczerzy - obecnie zawodnicy z Kenii nie wnoszą zupełnie nic do rozwoju biegania w Polsce. Niby przebiegają metę jako pierwsi, ale nikogo to nie interesuje; pojawiają się tylko w wynikach zawodów jako kilka przypadkowych liter i flaga. Nie są z niczym identyfikowani i nie cieszą się prestiżem - jedyne z czego ich pamiętamy, to ile zarobili na mecie.
Moim zdaniem ciekawy jest natomiast ich status prawny. Zagraniczny sportowiec nie potrzebuje zgody na udział w biegu i zainkasowanie wygranej finansowej. Jednak formuła pobytu w Polsce biegaczy z Afryki i ich udział w kilkunastu biegach miesięcznie wypełnia znamiona zwykłej pracy. I tutaj taką zgodę powinni niewątpliwie posiadać. Próbowałem to nawet kiedyś ustalić podczas spotkania w Urzędzie Pracy, ale... odmówiono mi wydania opinii.
Kilka lat temu rozmawiałem z zawodnikami z Polskiej elity - narzekali, że Kenijczycy zabierają im pieniądze niezbędne do rozwoju i dalszych treningów. Niewątpliwie to prawda, ale... ale to przecież sport. Sport polega na rywalizacji. Czy biegi w Polsce stałyby się ciekawsze, gdyby zabronić w nich udziału zagranicznych biegaczy? Wątpię. Organizatorzy biegów próbowali temu zaradzić - ustanawiając odrębne nagrody finansowe dla Polaków; jak się to skończyło wszyscy wiemy. Zwykle - poza kilkoma wybitnymi przypadkami - nasza krajowa czołówka nawet nie próbowała nawiązać walki z Kenijczykami zadowalając się spokojnym biegiem w strefie własnego komfortu i inkasowaniem przewidzianych regulaminem nagród. Dobrze się stało, że organizatorzy przestali płacić za bycie najszybszym Polakiem.
Na wizerunku zawodników z Afryki ciążą także poważne afery dopingowe; jest tajemnicą poliszynela, że koksują na potęgę. Nawet w Polsce wielokrotnie przyłapywano ich podczas dużych imprez na dopingu - vide Poznań. Część z nich odbyła już kary dwuletniego zawieszenia i... ponownie wróciła do naszego kraju startować w imprezach. Mają do tego prawo, a lokalni spikerzy i organizatorzy niestety zwykle nie mają o tym wiedzy.
Czasem spotykam się z opinią, że gdyby Kenijczycy przestali startować w naszym kraju, to wróciłaby normalność. Czy rzeczywiście wtedy sport stałby się znowu sprawiedliwy i pełen rzeczywistej rywalizacji? Muszę powiedzieć, że nie zgadzam się z takim poglądem. Tak jak pisałem na początku tego artykułu jestem już starym biegaczem i pamiętam patologie, które tworzyli nasi właśni zawodnicy elity kiedy nie było zawodników z Afryki. Wiele biegów było ustawianych przez zawodników czołówki, którzy także potrafili w weekend obskoczyć kilka imprez - do tego ustalając między sobą gdzie kto jedzie, żeby nie wchodzić sobie w drogę. Tu wygrali 300 złotych, tam rower, a gdzie indziej magnetowid. Mechanizm był praktycznie ten sam co dzisiaj; wszyscy byli zadowoleni. Relacjonowałem setki zawodów i z pierwszej ręki widziałem "naszych" dzielących się między sobą zarobioną kasą, czy umawiających się na dwa kilometry przed metą co do wyniku finiszu. I widziałem te udawane finisze.
Tak - uważam, że dzisiejsi Kenijczycy startujący w Polsce nie wnoszą nic do sportu. Ale nie są oni temu winni, taki jest po prostu świat. Tam, gdzie są pieniądze, tam zawsze pojawiają się Ci, którzy chcą je zdobyć wszelkimi metodami. Gdy zaś zaczyna się sezon ogórkowy, to dziennikarze opisują rzeczy, o których zwykle by nie napisali.
Taki już jest świat.
|
| | Autor: Admin, 2023-07-10, 08:11 napisał/-a: Wiem, że jestem dziwny - ale nie umiem pisać na tematy, na których się nie znam. To nietypowe, bo ogólnie dziennikarze jednak lubią pisać o tym, o czym się nie znają. Taki ze mnie dziwak :-) | | | Autor: witas, 2023-07-10, 09:29 napisał/-a: No właśnie Michał, jak to jest? Piszesz od tylu lat o bieganiu a się na nim nie znasz ... przecież Ty tylko truchtasz i w ogóle nie trenujesz.
Kiedyś taki osąd na swój temat usłyszałem po biegu od jednego "superbiegacza" amatora trenującego pewnie z supergarminem i supertrenerem. I szybko zakończyłem taką rozmowę. | | | Autor: Admin, 2023-07-10, 11:09 napisał/-a: Z tym trenowaniem to masz rację. Natomiast ja wyznaję teorię, że nie sztuka startować w zawodach jak się trenuje. Co to za wyzwanie, jak jesteś świetnie przygotowany? Prawdziwi twardziele specjalnie nie trenują, żeby móc zmierzyć się ze swoimi słabościami :-) | | | Autor: witas, 2023-07-10, 11:17 napisał/-a: A to masz sprytny pomysł, nigdy o tym nie pomyślałem. Muszę też to wdrożyć. Może zacznę w końcu trenować z nową motywacją.
Jak widać, człowiek się uczy całe życie ...
| | | Autor: witas, 2023-07-10, 11:21 napisał/-a: A może tak zacząć ostro trenować i zrezygnować ze startów? To będzie adaptacja filozofii wschodnich sztuk walki na nasze podwórko ...
Trenuję na maxa, ale unikam startów bo jestem od innych szybszy i nie chcę im zafundować goryczy porażki.
| | | Autor: VaderSWDN, 2023-07-10, 13:09 napisał/-a: Jak byłem młody, to też byłem Murzynem i biegałem w maratonach…
Byłem jednym z tych Kenijczyków, to były czasy :D | | | Autor: były biegacz, 2023-07-10, 19:25 napisał/-a: Witam
Poraz drugi zdarza mi się skomentować jakikolwiek artykuł ale trochę krytyki autorowi się należy a mianowicie w tamtych starych czasach widział jak się nasi Polscy zawodnicy umawiali i udawali finisze. Biegałem kiedyś taki tz. cichy bieg z autorem artykułu pierwszy zawodnik był poza zasięgiem a o 2 miejsce proszę się domyśleć kto zaproponował do takzwanego wora Pozdrawiam | | | Autor: Arti, 2023-07-11, 00:20 napisał/-a: Konkrety a nie rzucanie na zasadzie, ktoś coś widział, ktoś coś powiedział.
Bez konkretów taki wpis nic nie jest wart.
Albo ma się jaja i mówi jaki bieg i kto z kim się umawiał mając dowody albo nie bawimy się w jak w przedszkolu. ;) | | | Autor: GrandF, 2023-07-11, 09:31 napisał/-a: Rozumiem, że odpowiadając na mojego posta uważa Pan, że to ja jestem autorem artykułu. Otóż drogi Panie, nie nie jestem. | | | Autor: Prezes, 2023-07-11, 14:23 napisał/-a: Nie w Zbyszkowie ale w Bogdańcu, z którego pochodził Zbyszko ;-)
Tylko jedną nieścisłość wyłapałem.
A co do murzynów to z pierwszym wygrałem ostro finiszując na stadionie 10-lecia w 1981r!!! Szczęśliwy, że wygrałem z imperialistą (wtedy murzyn to mógł przybyć tylko z USA) przeżyłem rozczarowanie sprawdzając po kilku miesiącach wyniki. Onegdaj były one drukowane w gazetach lub przesyłane w formie komunikatu.
Otóż egzotyczny murzyn okazał się być na wskroś polskim murzynem. Nie dość, że się nazywał Janusz Majewski to jeszcze służył w polskim wojsku. Po latach założył Polski Klub Biegacza w Chicago i udało mi się nawiązać z nim kontakt by opowiedzieć tę historię. | |
| |
|
|