Od dawna nie biegałem. Przy czym przez bieganie rozumiem dążenie do celu, którym jest osiągnięcie założonego wyniku, miejsca, efektu. Owszem, chodziłem od czasu do czasu na treningi, zdarzały się także starty (jak choćby start na 10 km w Łambinowicach, gdzie z czasem 44 minut zająłem 29 miejsce na 32 startujących...). Brakowało jednak systematyki, i jakiegoś jasno postawionego wyzwania. Na początku wakacji doszedłem jednak do wniosku, ze czas uporać się z Zamojską czteroetapową setką...
Wakacje minęły na średnio intensywnych treningach, w których wydatną pomoc niósł mi Sławek Smoliński – odwieczny rywal na maratońskich trasach (nasze pojedynki zawsze mają prestiżowy przebieg i obfitują w nagłe zwroty akcji). Biegaliśmy rozsądnie 2-3 razy w tygodniu, po około 12-16 km. Nie za dużo, nie za mało, akurat by się biegać nie odechciało :-)
Sławek ze względu na przyczyny rodzinne (zasłużony nadmorski urlop) zrezygnować musiał ze startu w Zamościu, postanowiłem jednak pojechać sam. Dużo pokory przedstartowej nabrałem na jednym z ostatnich treningów poprzedzających zawody – trasa Opole-Turawa-Opole długości 24 km tak mocno dała mi się we znaki, że stojąc w Zamościu na starcie pierwszego etapu miałem naprawdę duszę na ramieniu...
Myślę, że czasem warto mieć zaniżone zaufanie do swoich możliwości. Pełen lęku wystartowałem powolutku, mając na uwadze, że czeka mnie 35 km morderczego dystansu, a w perspektywie – dalsze 3 dni startów. Jako zawodnik szczególnie niezdyscyplinowany – którego zawsze na którymś kilometrze porywa euforia – postanowiłem nie liczyć na własny rozum, lecz skorzystać z czyjegoś doświadczenia w kontroli tempa biegu. Trafiłem znakomicie – bracia Sławomir i Waldemar Reda biegli odpowiadającym mi tempem 5:15-5:25 km/godzinę. Przygarnęli mnie do swojej grupki, pogadali, podowcipkowali, i równym tempem doprowadzili do 25 km. Tutaj dołączyło do nas kilku „spadkowiczów” z szybszych grup. Chociaż tempo wciąż było równe, to jakoś tak nogi zaczęły mi ciążyć... Zostałem z tyłu z Kazikiem Musiałowski, ale na 30 km udało mi się – chyba po raz pierwszy w życiu – przełamać kryzys i pomknąłem do przodu w pogoni za braćmi Redami ! Na metę wpadliśmy razem, trzymając się za ręce razem z dziećmi ze Zwierzyńca, dla których coroczne biegi to wielkie święto, zabawa, wydarzenie niemal podwórkowe ! Czas 3h07m.10s i 94 miejsce w zupełności mnie zadowalał, zdążyłem nawet na autobus oznaczony numerem 2 (na 4 możliwe)!
Wieczorem odpoczynek, jak zwykle doskonałe jedzenie na stołówce OSiR Zamość (ah te kelnerki...) i delektowanie się urokami Zamojskiego Rynku. Po pierwszym etapie zachowałem tyle sił, że mogłem sobie pozwolić na dłuższe buszowanie po knajpkach i pubach. Jak się później dowiedziałem, wśród zawodników doszło nawet do nieoficjalnych zakładów o której wrócę do hotelu – typy były różne, 24:00, 1:00, 2:00 a nawet 3:00. Nikt nie zgadł, wróciłem nad ranem :-)
Drugi etap – Zwierzyniec-Krasnobród – o długości 20 km prowadzący przez piękne lasy i wsie Roztocza – powitał nas lekkim deszczem. Czyli jednym słowy – pogoda doskonała ! Wciąż nieufny we własne siły ponownie usadowiłem się w grupce Sławka i Waldka, którzy tym razem prowadzili bieg tempem ok. 5:00/km. Biegło się spokojnie do ok. 10 km, kiedy to dogoniła nas 13-osobowa grupka, w której prym wiedli Marek Cepil i Krzysiek Dobosz z Klubu Człapaka Pędziwiatr Gliwice. Chłopaki dzień wcześniej „wsadzili” mi ponad 10 minut, więc teraz postanowiłem się im zrewanżować. Zaczęło się podkręcanie tempa, i z każdym kilometrem od grupy odpadały kolejne osoby. Mijamy kolejnych znajomych – między innymi Jurka Stawskiego. Na 3 km przed metą zostało nas czterech...Długi finisz, mordercze tempo i ostatni ostry podbieg były doprawdy imponującą, wciągającą walką. Chylę głowy przed moimi rywalami, ich walka nie przypominała niczym określenia CZŁAPAKI – tym razem pokazali pazur godny Pędziwiatrów ! Czas 1:34.10 i 75 miejsce.
Trzeci etap – Krasnobród-Zamość długości 30 km. Już na starcie nogi bolą... Czuć wczorajsze nierozsądne ściganie się na finiszu. Pierwsze kilometry więc spokojnie, w grupce, razem z Człapakami. Podbiegi na 2, 5 i 10 km wytrzymujemy w dobrej formie, jednak chłopaki zaczynają dłuuuugi finisz już na 18 km. Uznaję, że 12 km dzielących mnie do mety w takim tempie nie wytrzymam i na 21 km zostaję z tyłu. Ponownie biegnę z Reda Team ! Na horyzoncie pojawia się Zamość, jeszcze 8, 6, 5 km... Na ostatnim punkcie (25 km) postanawiam jednak przyśpieszyć, kryzys nie nadchodzi, po drodze udaje mi się „dojść” kilku zawodników, w tym Krzyśka Dobosza, i z czasem 2:30.01 w całkiem niezłej formie docieram na metę. Miejsce 77.
Noc poprzedzająca ostatni etap – kryterium uliczne uliczkami Zamościa – przesypiam grzecznie od wieczora do świtu. Dystans 15 km – dla maratończyka to przecież iście sprinterski odcinek ! Na starcie nogi bolą, rozgrzewka, niewiele daje. Ale myśl, że to już koniec, że po wbiegnięciu na metę będzie można powiesić na kilka dni na kołku i odpocząć, dodaje sił. Nie trzeba oszczędzać sił na kolejny etap, nie trzeba kalkulować, pilnować rywali... Można iść na maksa !
Tak też robię. Nie oglądam się za siebie – po raz pierwszy nie staram zahaczyć o żadną grupę, tylko prę do przodu ile sił ! Pierwszy kilometr 4:18, szybko, ale jakoś tam będzie :-) Piątka jednak 25:00... coś nie tak, źle ustawiony znak ! Mijam kolejnych zawodników, przy niektórych zwalniam na kilkaset metrów aby nabrać sił, po czym znowu narzucam silniejsze tempo. 10 km – oby wytrwać ! 12 km – już niedaleko ! 13 km – jak mam na imię ? Idę „w trupa”, czuję jak jestem ugotowany, ale przecież meta tak blisko ! Da się wytrzymać ! Ostatni kilometr, podbieg pod Rynek, finiszowa prosta... META ! 1:09.21 i 67 miejsce.
Nie będę opisywał jakości organizacji 4-Etapowego Biegu Pamięci Dzieci Zamojszczyzny. Napisano na ten temat tak dużo, że już nic mądrego dodać nie można. Było świetnie, było pięknie, było doskonale. To lepsze niż seks, lepsze niż gorące babcine gołąbki, lepsze niż wygranie w totolotka miliona. Jak smakuje Zamość wiedzą tylko Ci, którzy tu pobiegli, tym, którzy tego nie doświadczyli nie ma możliwości opowiedzenia...
PS. Dziękuję wszystkim z którymi ścigałem się na trasie za sportową rywalizację, za przeżycia, za emocje, za to że czasem dali się wyprzedzić, a czasem pokazali mi gdzie raki zimują. Markowi Cepilowi, Krzyśkowi Doboszowi, Kazikowi Musiałowskiemu, Jurkowi Stawskiemu, Waldkowi i Sławkowi Redzie, Jankowi Purzyckiemu i Piotrkowi Pacule, który w ostatecznym rozrachunku wyprzedził mnie o 1 sekundę... gdybym wiedział, to bym jeszcze przycisnął :-)
Michał Walczewski, 8:20.42, 57 miejsce.
Niejako z rozpędu, korzystając z wytrzymałości jaką nabyłem w Zamościu, postanowiłem pojechać do Piły na 14 Międzynarodowy Półmaraton Philipsa będący jednocześnie Mistrzostwami Polski w Półmaratonie. Piłę cenię za duża liczbę startujących, klimat panujący na starcie i mecie, deptak, termin, piękną i ciekawą trasę oraz wspaniałe, atrakcyjne pilanki
:-)
Tym razem przyjechałem wraz z drużyną: Sławkiem Smolińskim i Jankiem Stasiczkiem. W Biurze wszystkie sprawy załatwiliśmy sprawnie i wygodnie, przywitaliśmy się z resztą drużyny WKB META Lubliniec (panowały bojowe nastroje!), porozmawialiśmy ze spotkanymi znajomymi (Hirek Olejniczak, Rafał Wilczyński), i zakwaterowawszy się w internacie udaliśmy się na zasłużony odpoczynek, czyli na to co tygrysy lubią najbardziej – do knajp !
Piła jest dosyć specyficznym miasteczkiem – Biuro Zawodów, noclegi w internacie, parkingi oraz start i meta są wprawdzie oddalone od siebie, ale nie na tyle, aby stanowiło to jakąś przeszkodę w sprawnym przemieszczaniu się. Wszystko znajduje się w promieniu 1 km, a gdy jeszcze dodać do tego że jest to ścisłe centrum miasta obejmujące deptaki, sklepiki, puby, dyskoteki i malowniczą rzekę Gwdę, to naprawdę – spacerowanie z jednego punktu do drugiego to czysta przyjemność. Lubię taki klimat – człowiek czuje się jak na urlopie w wypoczynkowej miejscowości. Jednak aby to poczuć trzeba przyjechać dzień wcześniej i spędzić tu wieczór !
A propos wieczoru.. Morito – bracie mój – czy wiesz, że pub, w którym 2 lata temu imprezowaliśmy nadal jest czynny ? Piwo 3.50, a do tego gratis talerz kanapek ze smalcem ! O dziwo – i niestety – klientów prawie wcale, chyba knajpa się znudziła, bo nikt tam nie przychodzi. Szkoda. Na popularności stracił także klub bilardowy w Hotelu Rodło. Pustki. Nowy pub – Maracana – też jakiś taki bez klimatu i z dziwnym towarzystwem... Za to pizzerio-spagetteria na deptaku smaczna i tłumna jak zwykle.
Przy drodze – pomiędzy internatem a biurem zawodów – znajduje się natomiast MŁYN. Super imprezka, można balować do rana :-)
Nastawienie do startu w półmaratonie miałem bojowe. Plany jednak zweryfikowało brutalnie życie... Wystartowaliśmy może troszkę za szybko, taka była taktyka aby przeciwników (Jans, Smolny...) zmusić do większego tempa i liczyć na ich zmęczenie dystansem. Początkowo trzymałem się Jurka Stawskiego, który przecież tydzień wcześniej w Zamościu ustąpił mi pola na dystansach 20 i 15 km. Jednak niespodziewanie już od 3 km czuję, że z moim żołądkiem jest coś nie tak – niestrawność połączona ze zbyt dużym tempem (4:15-4:20/km) zmusza mnie do zwolnienia. Czuje się tak źle, że 4 i 5 km robię w około 5.30 ! Wyprzedzają mnie dziesiątki biegaczy, a morale spada na łeb... W końcu wyprzedza mnie także Smolny... Na jego twarzy także grymas ! Plączą mi się nogi, ale widok niedysponowanego rywala dodaje mi trochę animuszu i zaczynam przyśpieszać. Czas skończyć z użalaniem się nad sobą...
Na 7 km czuję, że kłopoty żołądkowe mijają. Chowam się w niewielkiej grupie i dobiegam tak do 10 km. Koło 9 km ze zdziwieniem zauważam, że obok mnie ramię w ramię biegnie Leszek Styś – witamy się serdecznie zdziwieni, że się wcześniej nie zauważyliśmy ! Tempo normalizuje się na ok. 4:45 km/h, jednak Leszek na 10 km wrzuca wyższy bieg. Załapuję mu się na „koło”, ale wytrzymuje tylko do 12 km (tempo 4:15 !). Czuję jak siły ponownie mnie opuszczają, chociaż cały czas wyprzedzam zawodników. W chwili gdy nadchodzi kryzys doganiam dawno niewidzianego Janusza Łęgowskiego z Pucka ! Janusz, Janusz, gdzieś ty był łobuzie że Cię przez tyle czasu na zawodach nie widziałem :-) Biegniemy razem do 20 km.
Na agrawce (15-18 km) obserwuję przewagę nad moimi rywalami – Smolny ma ponad 1 km straty, więc jest dobrze ! Jakoś z pomocą Janusza przetrzymuję kryzys, ale jestem na pograniczu wyczerpania – nawet nie zauważam, że zaraz po 18 km wyprzedzam Janka Stasiczka – dowiaduję się o tym dopiero od niego na mecie ! Na finisz nie mam już sił, biegnę tylko z myślą o uciekających sekundach – jest szansa, że uda się złamać 1:40.00, ale trzeba wytrzymać tempo... Ostatni kilometr dłuży się okrutnie – szpaler kibiców, ostatnia prosta, z daleka widoczna meta ospale zbliża się do mnie...
Walczewski Michał, 1:39.25, 385 miejsce !
Półmaraton Pilski to fachowa robota. Atmosfera, otoczka, klimat i przyjemność z biegu. Mógłbym pisać w samych superlatywach, ale to robiłem już rok wcześniej. Nie dostrzegam żadnych minusów (tym bardziej palących). Świetna obsługa mety, punkty co 5 km, trasa oznakowana pionowo co 1 km. Pakiet startowy i „metowy” akurat. I zawsze dopisująca pogoda (kibicom, bo dla zawodników troszkę za ciepło). Szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie sezonu bez startu w Pile – ta impreza już na stałe weszła na moja osobistą listę obowiązkowych biegów !