2016-05-10
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Miej marzenia i sięgaj ich spełnienia”. Perun SkyMarathon (czytano: 1166 razy)
Czasem serce bije w taki sposób, że nadaje tempo biegu. Czasami, gdy już ledwo bije, zaczynasz biec jeszcze szybciej... To ten moment, w którym siła fizyczna już nie ma żadnego znaczenia a- jesteś tylko Ty, ta góra do pokonania przed tobą i twoja głowa. To w niej rozgrywa się finał, to tam pojawia się ostatnie słowo - walcz albo spadaj. To Ty decydujesz, ty dokonujesz wyboru, wszystko zależy od Ciebie. Jesteś tego świadomy?
Kiedyś starszy biegowy przyjaciel opowiedział mi o pewnym biegu. „Marek - czegoś takiego jeszcze nie biegałeś. Zapewniam Cię, że to właśnie tym biegiem będziesz się mógł pochwalić wśród znajomych biegaczy” - mówił. To ten bieg do którego spore grono ma respekt. PerunSky Marathon - tak go nazwali.
Poczytałem o biegu, pooglądałem zdjęcia, filmiki i skonstatowałem, że Kazik mówił w 100 procentach serio o tym biegu. Specyfika Peruna dała by się ująć w jednym zdaniu - masakra w górę i masakra w dół. Po tylu latach biegania jestem jednak w stanie sobie powiedzieć, że dam rade to zrobić. Tym bardziej, że odkąd zacząłem biegać marzyłem o zagranicznym starcie.
Za parę dni minie 10 lat od pierwszego udziału w zawodach. A ja co? Biegałem już prawie w każdym zakątku Polski, ale startu za granicą nie doczekałem. Najbardziej upragnionym zawsze był dla mnie maraton w Berlinie – imponowała mi szczególnie liczba uczestników tej imprezy. Jednak kiedy asfalt poszedł w odstawkę i moje serce postanowiło bić mocniej na górskich szlakach, marzenie o zagranicznym starcie zaczęło ewoluować. A skoro pojawiła się opcja wyjazdu z spora grupą znajomych, decyzja była oczywista. A zatem to Czechy. To tu przeżyje – uprzedzając fakty: przeżyłem – swój pierwszy zagraniczny start.
Żarty żartami...
Razem z znajomymi na podbój Peruna. Do Czech wybraliśmy się już w piątek. Nocleg jednak mieliśmy w Ustroniu. Stamtąd już tylko 30 km do biura zawodów. Wieczorem - jak to zawsze w tym gronie - przy złotym napoju wspominaliśmy swoje historie biegowe, i nie tylko. Nie zabrakło również kawałów, nawet właściciel obiektu opowiedział jeden. To właśnie ten rozbawił nas najbardziej.
Wieczór mijał szybko, więc przygotowałem wszystko do startu i położyłem się spać. Wstaliśmy o 6. Zjedliśmy śniadanie i jeszcze raz sprawdziłem czy wszystko gra. W sobotę ok. 7 wyruszyliśmy do biura zawodów. Granica przekroczona - teraz już nie ma odwrotu.
Odebraliśmy pakiety. Do startu mieliśmy jeszcze 2 godziny, zatem był czas do nacieszenia się widokami. Dzień zapowiadał się bardzo ciepły i tak też było. Podjąłem decyzję - krótki rękaw i kurtka wiatrówka do plecaka. Start zbliżał się wielkimi krokami. Jeszcze rozgrzewka, kilka zdjęć z znajomymi, kije w dłoń i...
Showtime!
Ustawiłem się gdzieś w piątej linii, była jeszcze chwila do startu. Chłopaki coś tam jeszcze do mnie mówili, ale ja już bylem w swoim świecie. W głowie było tylko marzenie i myśl o jego spełnieniu. Nie było miejsca na błędy.
Pogoda ciężka, trasa jeszcze cięższa. A moja biegowa forma? Na pewno nie taka jak bym chciał. Ale to już się dzieje - nie ma odwrotu. Po 10 latach biegania mam swój upragniony start poza granicami swojej ojczyzny
3, 2, 1…. Zaczyna się.
Kawałek asfaltem, gdzie stawka minimalnie się rozciąga. Już tutaj mamy swój pierwszy podbieg. A w zasadzie pierwsze podejście na Javorowy. Na twarzach biegaczy widziałem z każdym pokonywanym krokiem gasnące uśmiechy. Ja jednak, pełen emocji, piąłem się w górę.
Słońce grzało ciało, szukałem sposobu na ucieczkę przed promieniami. Udało się znaleźć trochę cienia na skraju podejścia. Przy drzewach temperatura jest całkiem inna. Przyśpieszam, aby jak najszybciej zdobyć górę. Jestem - jest moja. Przebiegam szczyt i z „góry na pazury” od razu atak w dół - charakter Peruna. Żywioł przemawia przez te góry!
Czuje jak na zbiegu ziemia obsuwa się pod moimi butami. Jak drobne kamyki ciągną w dół, serce bije mocniej, a stężenie adrenaliny rośnie. Zbiegi całkiem inne niż te, z którymi mierzyłem się po polskiej stronie mocy. Zauważyłem, że przewaga jaką uzyskałem na podejściu została utracona na zbiegu. Brakowało mi odwagi aby przyśpieszyć. Ale ale - Javorovy pokonany!
Nigdy nie wiadomo
Punkt odżywczy zaliczony, na nim kubek wody na głowę i atak. Trasa robi się trochę spokojniejsza, widoki przyjemne dla oka. Strumyki, po których przebiegamy na zmianę ale i ścieżki całkowicie pokryte są liśćmi - starałem się unikać takich miejsc, gdyż z doświadczenia wiem, że nigdy nie wiadomo co kryje się pod tymi liścikami. Korzeń? Kamień? A może dziura pełna wody czy błota? Cokolwiek by to nie było, zdecydowanie szukałem innego sposobu na pokonanie tych odcinków.
Kiedy już miałem powiedzieć, że coś za łatwo się zrobiło, wbiegłem na asfalt. Tu czekał kolejny punkt odżywczy. Łyk coli, 2 kubki wody na głowę i kostka czekolady w żoładek. Obracam się w lewo i widzę podejście - tym razem to Prislop.
Podejście jest na tyle strome, że biegacze przede mną dosłownie się na nie wdrapują. O biegu raczej nie było tu mowy. Postanowiłem jednak zaatakować szybkim krokiem. Zaskakująco utrzymywałem tempo - widać treningi pomogły!
Wspinam się i wspinam zadowolony ze swojego tempa. Opływam w radości. Kiedy jestem już prawie na górze, dostrzega mnie jeden z czeskich kibiców - zachęca mnie do ostatecznego zdobycia szczytu słowami „puć, puć, puć”. Atak perlistego śmiechu, jaki mnie dopadł był naprawdę ogromny. Czech zaczyna się śmiać razem ze mną. Język czeski, jego brzmienie - naprawdę jest zabawnie!
Biegacze kozice
W śmiechu zdobywam Prislop. Zbieram zakręt po płaskim - jakieś 15 metrów - by za chwilę znów zbiec z góry. Tym razem zbieg dosłownie mnie zatyka. Zastanawiając się jak to ugryźć, przeżegnałem się tylko i rzuciłem się przed siebie. Ale znów się zawahałem i zwolniłem jeszcze bardziej. Na czole pojawił się pot strachu - naprawdę bałem się zbiegać. Wyciągnąłem przed siebie kijki i asekurowałem wszystkie kroki.
Podziwiałem biegaczy, którzy wyprzedzali mnie z niesamowitą prędkością. Byli niczym te górskie kozice. Chcąc bardzo do nich dołączyć staram się przyśpieszyć - to powoduje uślizg na lewej nodze. Ostatecznie postanawiam biec swoim tempem i uważać na kostkę, słabą jeszcze po niedawnej kontuzji. Wiedziałem, że odrobię wszystko sobie na podbiegach.
Zbieg zaliczony znów punkt odżywczy. Pytając na punkcie o cole usłyszałem „coly ne ma, cola wyszla” - kolejny raz rozbawiony językiem naszych sąsiadów wylewam 2 kubki wody na głowę. Do tego 2 kostki czekolady i atakuje dalej.
Szybki bieg nie trwał długo, bo przede mną kolejny podbieg. Tempo spada, ale bieg utrzymany. W taki właśnie sposób zdobywam Sidelna.
Pod koniec podbiegu czuje ból w kolanie. Oj tylko nie to!
Teraz 10 km po lekkich górskich sinusoidach. Odcinek ciągnął się dla mnie strasznie - gdzieś po drodze wyprzedził mnie jeden z znajomych, z którymi przyjechałem. TO Sebastian, jeden z moich najlepszych biegowych kompanów. Nie odmawia prośby poczęstowania colą. Zamieniamy parę słów, po czym widzę już tylko jego plecy.
Trasa się dłuży - przez to nie przestaje myśleć o kolanie. Zjadam kilka cukierków i wypijam sporo napoju na tym odcinku. Zaczyna się ostateczny zbieg ze szczytu. Podjarany - do dobre słowo – prędkością, zapominam o bólu w kolanie i dobiegam do następnego podejścia.
Wcześniej mamy kolejny punkt odżywczy, na którym dodatkowo znajdujemy –uwaga, uwaga – salami. Zaciekawiony tym dopalaczem zjadam łapczywie dwa kawałki. Zapijam colą. Coś pięknego! Chyba znalazłem nowy wspomagacz na górskie trasy.
Magiczne miejsce
Za punktem kolejny szczyt do zdobycia - Ostry. Podejście jednak okazuje się sporym wyzwaniem. Bóll w kolanie wraca, z moich ust wydobywają się pierwsze syknięcia bólu. Tracę tempo – choć może nie przez ból, a przez słońce które przedziera się między koronami drzew. Umęczony dobiegam do magicznego miejsca. Mimo słuchawek usłyszałem to, o czym marzyłem - woda! Strumyk, a z niego wystająca drewniana rynienka. Obok dwa garnuszki dla spragnionych wędrowców. Rzuciłem się na strumień w którym woda okazałą się lodowata – poczułem się doskonale Obmyłem całą twarz, schłodziłem szyje, kark i całe ręce. Całkowicie ochłodziłem ciało...
Po orzeźwieniu zdobycie wierchu stało się oczywistością. No i jak charakter Peruna nakazuje, był podbieg, to musi być od razu zbieg. Ten jednak trochę łagodniejszy - narzucenie wysokiego tempa było dosyć łatwe, gdyż lodowata woda ochłodziła całe kolano i ból był zdecydowanie mniejszy.
Po drodze ostatni punkt odżywczy - oblałem znów całe ciało i postanowiłem od razu ruszyć do mety. Zapas napoju w bukłaku był wystarczający, zatem atak! Zbieg okazał się dość długi, ale nie było nudno gdyż na tym odcinku spotykam sporo turystów. Pozdrawiając się nawzajem „ahoj” przypominam sobie Krecika, który przecież wywodzi się od naszych południowych sąsiadów.
Zbieg ciągnie się dalej a ja cieszę oko, gdyż na szlaku przeważa płeć piękna. No powiem wam, że w Czechach też są naprawdę ładne dziewczyny!
Zbieg kończy polana i zapach świeżo skoszonej trawy. Krótki odcinek po asfalcie i atak ostateczny czyli drugie podejście na Javorovy, tylko od drugiej strony. Wiedziałem, że podejście nie jest łatwe, ale nie wiedziałem, że jest najtrudniejsze ze wszystkich na tej trasie.
„Grand finale”
Krzyk na tym odcinku został moim najlepszym przyjacielem. Gdyby podejście to miało odzwierciedlać karę, jaką mamy do otrzymania za biegowe grzechy, to w moim przypadku to było by to pewnie z 5 lat... Jak na osobę wierzącą przystało nie pozostało mi nic innego jak pokonanie tego fragmentu i całej trasy, by odpokutować swoje. Z nawiązką, o której jeszcze nie wiedziałem.
Ślimakowate tempo, z przerwami na głębokie wdechy przeplatane krzykami, przerywa strzałka w prawo. Przebiegamy pod wyciągiem krzesełkowym i dobiegamy do tabliczki, na której jest strzałka z kierunkiem i jakiś napis. Zaciekawiony czytam - „Grand finale”. Ohoho! Doskonale - myślę sobie, po czym spoglądam w lewo i rozszerzam oczy ze zdziwienia, gdyż właśnie ujrzałem to „Grand finale”.
Było to jakieś 400 metrów prawie pionowej, kępiastej górskiej ściany. To właśnie była chyba ta nawiązka do pokutnego podejścia na Javorovy, o którym wcześniej wspomniałem. „No ja pie… kur… i h…” itd. Itd. - rzuciłem przed siebie i spojrzałem na zegarek 5h45". Mam kwadrans, by złamać 6 godzin. Szalony rzuciłem się przed siebie.
Po 5 minutach wspinaczki obróciłem się do tyłu, po czym uświadomiłem sobie, że zrobiłem może parę kroków. Odpuściłem to 6 godzin, gdyż ból kolana był tak silny, że krzyki słyszał chyba nawet sam diabeł, który zaczynał do mnie śpiewać w imieniu tej góry. „Twoje nogi lubią mnie i to Cię zgubi”.
Zmagając się z bólem upadam na ziemię. Po raz pierwszy. Łapię 3 oddechy i zaczynam się wspinać dalej. Krzyk i łzy bólu, na zmianę z kilkoma krokami do przodu. Druga gleba. Parzę się w pokrzywach, jednak to nie zrobiło już na mnie żadnego wrażenia. Nabieram kolejne wdechy i zrywam się do ataku. Biegnę! Tak, naprawdę biegnę! Słyszałem nawet oklaski.
Bieg oczywiście staje się co raz wolniejszy, ale jeszcze ciągnę. Po chwili wycieńczony upadam po raz trzeci. Ocieram pot z czoła i łzy z oczu - spoglądam wstecz i zdumiony widokiem podejmuje ostateczna próbę. Podkręcony jeszcze przez dwóch polskich kibiców biegnę ile sił. Ostatecznie zdobywam podejście. Jeszcze kawałek w lewo i podbieg na metę.
Dziękuję
Zanim zacząłem wbiegać do centrum zawodów, spojrzałem na bramę mety i na kibiców, którzy wylegiwali się na słońcu. Pomyślałem, że zaraz tam będę. Przyklęknąłem na chwilę i krzyknąłem zrywając się na ostatni już atak tego dnia.
Wbiegnięcie na metę przypieczętowało moje marzenie. Spełniło się! W moim sercu, z tej małej iskry zrodził się ogień. Perunie… z szacunku do Ciebie za moje spełnione marzenie, kolejną naukę pokory i kolejną naukę życia, dziękuje po stokroć!
Miejsce 132/385
Czas 6:08:37
Blog moga komentować tylko Przyjaciele autora |