2015-09-29
Dostęp do wpisu:
Publiczny
| Berlin Maraton 2015 - relacja (czytano: 2870 razy)
PATRZ TAKŻE LINK: http://www.runforlifetom.wordpress.com
Maraton w Berlinie kusił mnie od dłuższego czasu. Blisko Wrocławia, szybka płaska trasa w sam raz na bicie rekordów świata (w zeszłym roku 2:02:57), pewnie i na pobicie życiówki dla amatorów takich, jak ja (na rekord świata postanowiłem się nie porywać, przynajmniej nie w tym roku ;0). Wreszcie się udało i wraz z żoną znaleźliśmy się na listach startowych.
Relacja będzie długa i szczegółowa, jeśli nie interesują was wynurzenia sprzed maratonu przewińcie do rozdziału START. Jeśli jednak planujecie start w Maratonie Berlińskim znajdziecie poniżej kilka informacji, które mogą Wam się przydać ;)
PRZYGOTOWANIA:
Sierpień dał chyba się we znaki każdemu. Wstawanie o świcie, by uniknąć upałów nie zdało na dłuższą metę rezultatu. Dodatkowo wyjazd wakacyjny w miejsce jeszcze bardziej duszne i wilgotne spowodował, że z zaplanowanego mocniejszego sierpnia i początku września zrobiły się bardzo lightowe treningi, a właściwie pseudotreningi. Na usprawiedliwienie mam tylko to, że przy temperaturze powyżej dwudziestu kilku stopni mój organizm odmawia posłuszeństwa i z biegania nic nie wychodzi. Szczyt formy przypadł więc na koniec lipca. Potem rozpoczął się zjazd…
BERLIN ODBIÓR PAKIETÓW
Berlin. Dojazd szybszy niż do Warszawy czy nawet Poznania (w godzinach szczytu). Autostrada spod Wrocławia i po kilku godzinach centrum Berlina. Zakwaterowanie w hotelu, a potem metro i dojazd do lotniska Tempelhof, po odbiór pakietów startowych. Tempelhof to kawał historii. Przejście przez asfaltowo-betonowy dziedziniec, a potem wejście przez bramę do wnętrza szarego topornego budynku wywołuje mieszane uczucia. Tam czas się zatrzymał. Miałem wrażenie, że przeniosłem się do lat osiemdziesiątych i lada moment na płycie lotniska wyląduje kilka samolotów z Polski. A było takich swego czasu sporo. „Porywane” zmieniały nagle kurs lotu i lądowały na Tempelhof z pasażerami uciekającymi zza żelaznej kurtyny. Kilka brawurowych ucieczek spowodowało nawet, że nazwę naszego przewoźnika LOT rozwijano żartobliwie jako Landing On Tempelhof.
Dzisiaj płyta lotniska to w sumie park i miejsce dla rolkarzy i rowerzystów, a sam budynek i hangary służą przy okazji targów i imprez, takich jak te organizowane przy okazji Berlin Maraton.
Specyfika rozplanowania budynków i hangarów Tempelhof powoduje jednak pewien zgrzyt. Przyjechaliśmy w sobotę, mogliśmy więc spodziewać się większej ilości biegaczy, którzy będą tak jak my odbierać pakiety startowe. Kolejki nie powinny nas więc zaskakiwać.
Żeby jednak dotrzeć do miejsca, gdzie można odebrać pakiet startowy trzeba było uzbroić się cierpliwość.
Przejście przez hol pierwszego budynku nie budziło w sumie emocji. Wyjście do otwartego hangaru mogło nawet się podobać. Nie co dzień ma się okazję zobaczyć lotnisko z tej strony. Pierwszy hangar to miejsce, w którym można było napić się piwa i zjeść. My jednak zmierzaliśmy po odbiór pakietów, na jedzenie miał przyjść jeszcze czas. Hangar numer 2, tym razem zamknięty, pełen wystawców, z wąskimi przejściami powodującymi zatory wśród zmierzających w przeciwstawnych kierunkach amatorów biegania. Oczywiście to zabieg organizatorów, jak najbardziej słuszny, atrakcyjny dla wystawców, wobec których ma się zobowiązania.
Potencjalni klienci idą żółwim tempem po pakiety przechodząc obok stanowisk znanych firm. Droga to długa i chwilami wyboista. W hangarze numer 2… w hangarze numer 3… w hangarze numer 4… STOP. Tutaj zatrzymamy się na dłużej. Kartonowa miniatura Bramy Brandenburskiej oznaczać może jedno, jesteśmy na mecie naszej pielgrzymki. Zaraz dostaniemy pakiet… Zaraz, to może jednak stwierdzenie na wyrost. Trzeba uzbroić się w cierpliwość. Chyba symbolicznie w Bramie Brandenburskiej umieszczono bramki kontrolne. Ochrona wpuszczała osoby partiami na upragnioną stronę, ku wolności… (przepraszam, chyba mnie poniosło, to atmosfera Tempelhof). Potem uwaga, to dla mnie nowość, stanęliśmy przed stanowiskami z dziwnymi urządzeniami. Zostałem poinformowany, że teraz zostanie mi założona opaska. Trochę zdjęty trwogą położyłem nadgarstek na wyznaczonym wgłębieniu, które wskazała mi pani obsługująca mechaniczną bestię. Kobieta z uśmiechem dostosowała długość opaski oznaczającej, że od tej pory jestem All Inclusive maratończykiem i maszyna szyjąco-tnąca najpierw opaskę zszyła, a potem ucięła w odpowiednim miejscu. Z ulgą odnotowałem, że obyło się bez krwi.
Odebranie numerów startowych, a potem pakietów obyło się już bez większych problemów i bez większych kolejek.
Sam pakiet startowy… Szkoda, że koszulkę można było dostać tylko w opcji pre-order i po uiszczeniu dodatkowej opłaty. Zawartość reklamówki stanowiły w 90% ulotki, reszta to żelki i bliżej nieokreślone gadżety. Wiem, nie dla gadżetów się biega i pakietów startowych, a koszulkę trzeba było sobie zamówić… Tak tylko marudzę…
Czekał nas jeszcze powrót… przez hangar numer eins, zwei… długa droga w każdym razie. Potem szybki bratwurst w bułce, bardzo smaczny i wreszcie czas na zwiedzanie.
BERLIN ZWIEDZANIE I GDZIE ZJEŚĆ?
Gdyby nie maraton, Berlin byłby na jednym z dalszych miejsc na mojej liście EUROPEJSKIE STOLICE - MUSZĘ ZOBACZYĆ. Wojenna i powojenna historia Berlina nie pozostawiła złudzeń. Nawet dziś Berlin wciąż wygląda jak miasto, które stoi na rozdrożu. Niegdyś zniszczone, potem odbudowywane, pełne kontrastów. Nie zdecydowano się na odbudowanie dawnego Berlina, ale na symboliczną zmianę kursu. Nowoczesność, miasto kultury i sztuki, miasto młodych… Nie znajdziecie tu niezliczonej ilości zabytków, a główne atrakcje można zobaczyć w ciągu kilku godzin. To dla osoby, która startuje dzień później w maratonie w sumie dobra wiadomość. Doskonale zorganizowane metro i tylko kilka atrakcji typu MUST SEE powodują, że nóg przed startem za bardzo nie zmęczycie (chyba że odbierając pakiet startowy i przechodząc przez hangar numer 1…2…3…).
Co zobaczyć? Proponuję pojechać metrem na Alexanderplatz (nie wystraszcie się betonowych budynków, które znów kojarzyć się będą z zamierzchłą przeszłością), a potem przejść obok Fernsehturm (wieży telewizyjnej) i iść wzdłuż ulicy Unter den Linden w stronę Bramy Brandenburskiej. W ładną pogodę wycieczka w sam raz. A dla miłośników zakupów pewnie raj. Miniecie niezliczoną ilość sklepów z pamiątkami, których zapewne jest więcej, niż zabytków w Berlinie. Zobaczycie sprzedawców z rozłożonymi stolikami, na których piętrzyć się będą maski gazowe, futrzane czapki z radzickim sierpem i młotem, matrioszki itp. Miniecie nawet DDR Muzem, Muzeum Historyczne Berlina i Operę. Zobaczycie także nowoczesne budynki, które mają zapełnić dziury po tych, których już nie ma. Patrząc na Berlin miałem nieodparte wrażenie, że my Polacy poradziliśmy sobie całkiem nieźle dźwigając z ruin Warszawę. (Cóż, niektórzy wciąż twierdzą, że Polska jest w ruinie). Co prawda kosztem cegieł zburzonych kamienic Wrocławia i 90% kamienic mojego rodzinnego miasta, a nawet kostki brukowej z ulic Strzelina. Ale cieszę się, że warszawska starówka została odratowana. Berlin natomiast wydaje się być wciąż w budowie, przebudowie i odbudowie, co ma wpływ także na maraton… o czym później.
Dla zwiedzających. Warto odwiedzić także Gendarmenmarkt - wydaje się w tym miejscu, że to jest ten dawny Berlin, który chciałoby się zobaczyć. Kilka kafejek na świeżym powietrzu, warto choćby napić się tam kawy.
A co i gdzie zjeść? Trafiliśmy w super miejsce, które chcę Wam wszystkim polecić nie tylko ze względu na klimat ale i jedzenie. Tym razem nie mieliśmy ochoty na makarony czy pizzę, by naładować się węglowodanami. Chcieliśmy coś typowo niemieckiego i najlepiej w przystępnych cenach. Atmosfera niemieckiej knajpki, pubu ze sznyclami, wurstami, kotletami wszelakiej maści, zupami i obłędnym strudlem z jabłkami! Do tego bardzo dobre piwo, dobre ceny i miła obsługa. Alt Berliner Kneipe - „Treffpunkt Berlin”, Mittelstrasse 55.
A jeśli ktoś woli makarony i pizze, 300 metrów od knajpki znajdzie włoską restaurację, prowadzoną przez rodowitych Włochów. „Mare e Monti” Charlottenstrasse 43 (róg Mittelstrasse).
Przystanek na jedzenie znajduje się w połowie naszej drogi z Alexanderplatz do Bramy Bradenburskiej. Z pełnym żołądkiem można już ruszyć w stronę Bramy i zobaczyć, jak będzie wyglądać meta naszych zmagań kolejnego dnia.
PRZED STARTEM
Berlin zalicza się do tak zwanych World Marathon Majors, największych maratonów na świecie. W tym roku na liście startowej znalazło się ponad 41 tysięcy zawodników z ponad 100 państw. W zeszłym roku udało mi się wziąć udział w maratonie w Nowym Jorku, dlatego pozwoliłem sobie zwrócić uwagę na kilka różnic pomiędzy oboma maratonami.
Dotarcie na teren miasteczka maratońskiego nie stanowi większego problemu. Drobne schody zaczynają się na miejscu. Tłum ludzi nie pozwala na dostrzeżenie wszystkich oznaczeń. Przebieralnie znajdują się w różnych miejscach, osobno kobiety, osobno część numerów startowych męskich, osobno czołówka, wszystko na dosyć rozległej przestrzeni. W końcu jednak po zdaniu worka z rzeczami można udać się do swojego sektora startowego (uwaga worki na rzeczy przezroczyste, tylko te od organizatora).
Sektory startowe zostały podzielone alfabetycznie, od A do H. W tym wypadku ponownie ilość zawodników oraz tłumy przelewające się z lewa na prawo sprawiają, że dostrzec przejścia do sektorów niemal nie sposób. Było wielu zagubionych, którzy krążyli w jedną i drugą stronę starając się nie dać ponieść fali, która spychała ich w niewłaściwym kierunku. Gdy ktoś startuje po raz pierwszy w tak dużym maratonie, może odczuć stres startowy na długo przed samym startem : ) Proponuję dzień przed dokładnie przestudiować mapkę, ewentualnie pojawić się na miejscu minimum godzinę przed godziną 0.
W NYC Marathon startuje ponad 50 tys. Ludzi. Tam start sektorów odbywa się w różnych godzinach, dodatkowo startujący w danej godzinie biegacze podzieleni są na tak zwane corale. Nie startują wszyscy razem. Część biegnie górą mostu Verazzano, część dołem mostu. Dzięki temu start następuje bez zatorów i biegacz czuje się w miarę swobodnie podczas wyruszenia w trasę i na pierwszych kilometrach.
Tutaj wyobraźcie sobie start podobny do tego w Poznaniu czy Warszawie, może nawet na nieco węższej ulicy, ale nie z kilkoma tysiącami osób, a kilkudziesięcioma tysiącami! Rusza najpierw sektor A, potem kolejne. Mój sektor wystartował 25 minut po starcie oficjalnym. Ale to akurat najmniejszy problem. Troszeczkę większy zaczyna się po pierwszych kilometrach.
START
Ustawiłem się za balonikami z oznaczeniem 4:00. Założyłem sobie, że początkowo biec będę przez kilka kilometrów w tempie 5:40, potem zejdę do docelowego 5:30, a jeśli okaże się, że czuję się świetnie, spróbuję sił na 5:20. Błąd numer 1. Trzeba było ustawić się przed balonikami 4:00, nie przeczuwałem tego, co stanie się później, ale o tym za chwilę.
Pogoda - chłodno w cieniu, bezchmurne niebo, w słońcu gorąco. Większość ludzi założyła foliowe okrycia chroniące przed chłodem. Część miała stare dresy, których pozbywała się na miejscu. Rzucanie worków i ciuchów było nagminne. Dwa razy dostałem workiem, stojący obok mnie dresem. Warto wiedzieć, że worki rzucane ze środka ulicy w stronę barierek są za lekkie i nie dolecą do miejsca docelowego, spadając wcześniej komuś na głowę. Cóż, może nie wszyscy są tego świadomi? Na szczęście taki worek krzywdy nie zrobi ;)
W końcu rusza nasz sektor. Baloniki z oznaczeniem 4:00 nagle znajdują się strasznie daleko z przodu. Nie martwię się tym, przecież będę się trzymał założonego tempa. Po to szarpnąłem się na zegarek z GPS-em. Tuż po starcie miły kibic z Polski krzyczy w moją stronę, zagrzewając do walki. Też coś odkrzykuję, ale za Chiny nie pamiętam co. Nie jest to jednak ważne, czułem wtedy przyjemną adrenalinę startową. Tempo było ok. Adrenalina rozsadzała tych obok mnie, obyło się jednak o dziwo bez „pędu owiec”, wszyscy zaczęli równo, założyli sobie zapewne złamanie 4:00. Mi to odpowiadało… planowałem, że jeszcze jakiś kilometr lub dwa i delikatnie przyspieszę.
1KM-10KM
Pierwsze kilometry. Nie jest źle, dosyć szeroko, czuję się swobodnie. Próbują ocenić czy to mój dzień czy nie. Nigdy nie wiem, na co mnie stać w danym dniu. Weryfikują to pierwsze kilometry.
Baloników z przodu nie widzę. Trochę mnie to martwi. Martwi mnie jednak też coś zupełnie innego. Nagle zaczyna się większy tłok. Biegacze, którzy wydali mi się zdyscyplinowani, zaczynają krążyć z lewa na prawo.
Zabiegają drogę, nagle skręcają tuż przede mną, przez co dwa razy niemal tracę równowagę. Do tego, rany, nie wiem co jest grane, ale w ciągu ostatnich 10 maratonów nie dostałem na pierwszych kilometrach tyle razy z łokcia, co podczas tego startu! Zastanawiałem się co jest nie tak? To ja jestem problemem? Zataczam się? Jedna z biegaczek, może 160 cm wzrostu przestawiła mnie o metr, co przy moich ponad 90 kilogramach nie jest proste, pozostawiając mnie w bezgranicznym zdumieniu. Operowała łokciami lepiej, niż ja młotem pneumatycznym.
Zwalniamy. Niemal wszyscy. Dlaczego? Zwężenia… zakręty… roboty drogowe. Tych, którzy chcieli złamać, być może pierwszy raz w życiu 4:00, było mrowie. Kilka tysięcy osób, na coraz liczniejszych zwężeniach. Tempo co chwila spadało, a mi wydawało się, że chwilami przechodzę do chodu i depczę marchewki tym z przodu. Gdy zwężenie się kończyło przyspieszałem próbują nadrobić straty z wolniejszych odcinków. Średnie tempo spadło. Zaczynałem czuć presję, zdałem sobie sprawę, że popełniłem błąd. Jeśli nie przesunę się do przodu, utknę w tej grupie i nie złamię nawet 4 godzin, bo ci wokół mnie zaczynają zwalniać.
Systematycznie zaczynałem przesuwać się do przodu, mając nadzieję, że nie stracę za dużo sił i będę w stanie wyminąć tłumy biegnące przede mną.
I już gdy straciłem niemal nadzieję, w zasięgu wzroku pojawiły się upragnione baloniki.
10KM-21KM
Zobaczyłem te zakichane baloniki. Super, ale co z tego? Wiedziałem, że jeśli za bardzo przyspieszę próbując wyprzedzić zawodników stojących mi na drodze przeszarżuję, stracę niepotrzebnie siły, a do tego stratuję kilku obcokrajowców. Choć byli tacy, co się konwenansami nie przejmowali. Znów dostałem z łokcia, facet minął mnie, minął kolejną osobę, która też dostała z łokcia. Na szczęście to były wyjątki. Większość biegaczy nie walczyła o ogień, a byli też tacy, którzy wystawiali dłoń lewą lub prawą stronę sygnalizując, tym którzy są za nimi, że kogoś wymijają. W takim tłumie to pomocne.
Mikry i Michał (jeśli mnie pamięć nie myli oczywiście). Mam to do siebie, że jak widzę biegnących Polaków, to ich pozdrawiam. Obaj biegacze z Polski postanowili złamać 4:00. Ja oznajmiłem zgodnie z prawdą, że chciałem zrobić czas około 3:45. Ale po chwili zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę te ambitne plany to miałem w lipcu. Te przyspieszenia i zwalnianie w tłumie tak mnie wymęczyły, że oznajmiłem iż raczej też będę próbował trzymać się złamania 4 godzin. Pożyczyłem biegowym znajomym powodzenia i biegłem dalej.
Popatrzyłem na GPS. Na 20-tym kilometrze miałem na liczniku 400 metrów więcej niż powinienem. Być może GPS złapał gdzieś po drodze błąd, a może jednak moje wysiłki w wymijaniu ludzi skutkowały tym, że zrobiłem trochę dłuższy dystans ;) (potem uspokoiłem bieg i GPS na mecie wskazał tylko 500 metrów więcej). Trzymając się swojej deklaracji złożonej wcześniej kolegom biegaczom z Polski postanowiłem więcej się nie szarpać. Tym bardziej, że…
21KM-30 KM
Tym bardziej, że zacząłem czuć jakiś dziwny odpływ siły i tej fizycznej i chyba tej psychicznej też. Kamień w żołądku, miękkie nogi, które nagle straciły moc i jakiś brak motywacji, który w ostatnich miesiącach dawał się we znaki nawet na treningach.
Wyminąłem w końcu baloniki, a przy okazji tłumy, które tych baloników się trzymały. Biegło mi się swobodniej. Starałem się wyłączyć, nie odnotowywać w myślach kolejnego przebiegniętego kilometra. Po spadku mocy, wróciłem na właściwe tory. Utrzymywałem tempo dostosowując się do średniego tempa biegaczy obok mnie.
30KM-40KM
Czekałem na ten moment, który będę mógł nazwać poważnym kryzysem. Nie nadchodził. Od dłuższego czasu zacząłem obserwować kibiców ustawionych przy trasie. Byli bardzo liczni, choć w większości wypadków milczący. Bardziej obserwujący niż dopingujący. Ważna jednak była też ich obecność. Obserwowali i oklaskiwali zawodników z uśmiechami na ustach. Nikt tam się nie burzył, że miasto zostało zablokowane przez biegaczy, a dzień wcześniej przez rolkarzy.
Słońce chwilami przypiekało. Pocić zacząłem się niemiłosiernie. Tak, wiem, zawsze o tym piszę, ale gdy pojawia się słońce, leje się ze mnie, jak z wodospadu Niagara. Chwilę wcześniej zauważyłem parę, która nie miała nawet kropli potu na karku i plecach, tak przyznaję, gdy ich mijałem obróciłem się, by sprawdzić… na czole też potu nie mieli… W dodatku gadali w najlepsze. Coś ze mną jest nie tak?
Odegnałem myśli o poceniu się niczym miłe, acz mało szlachetne zwierzę i zacząłem podziwiać okoliczności betonowej przyrody. Patrzyłem na budynki, zauważyłem restaurację o wdzięcznej nazwie „Moskwa”, stację kolejową, która też chyba została przerobiona na knajpkę „Paryż-Moskwa”. Pomyślałem, że ten Berlin wciąż obciążony jest historią, choć teraz może bardziej na pokaz, dla turystów, którzy szukają wrażeń i klimatu z czasów Zimnej Wojny.
Dobiegłem do 39 kilometra i zdałem sobie sprawę, że moje nogi uległy ogólnej atmosferze tego miasta. Poczułem się jak monumentalna rzeźba, która wbrew naturze próbuje przebierać kilkusetkilogramowymi odnóżami.
Tak jak to bywa w biegach. Najpierw biegły nogi, potem serce, wiedziałem , że teraz przyszedł czas na głowę.
40KM-META
Wydłużałem krok, próbowałem pobudzić organizm, próbowałem trzymać się to jednego, to drugiego zawodnika. Wszystko byle utrzymać tempo. Od dobrych kilku kilometrów wielu biegaczy przerzuciło się na chód. Trudno było ich wymijać. Wiedziałem też, że sam nie mogę się zatrzymać, bo jak nic, do nich dołączę. Przyjechałem do Berlina przebiec maraton, nie ujmując oczywiście nic tym, którzy z różnych względów muszą przejść do chodu, nie mogłem się po prostu poddać. Pamiętałem zakręty na ostatnich kilometrach, wizualizowałem trasę. Widziałem dzień wcześniej zmagania rolkarzy na finiszu. Pozostało zacisnąć zęby i wprawić w ruch najpotężniejszy mięsień, który jak się okazuje znajduje się wewnątrz czaszki.
Walka z samym sobą w takich chwilach jest trudna. Za każdym razem zastanawiam się wtedy, po co tak się katować, organizm zdaje się umierać, nawet nie wiem jak to możliwe, że nogi wciąż przesuwają się jedna za drugą... Nie znajduję odpowiedzi na to pytanie, przynajmniej jednoznacznej. Ostatnie dwa kilometry maratonu są dla mnie zawsze straszną katorgą. Staram się wyobrazić samego siebie na mecie z butelką wody w dłoni, z medalem na szyi… z nagrodą kilku tysięcy euro… Wróć, trochę mnie poniosło, przecież biegnę w innej kategorii ;) Biegnę dla samego siebie, dla własnej satysfakcji, no może też by zaspokoić miłość własną. Dlaczego więc marudzę? Taki dialog wewnętrzny, monolog schizofrenika prowadzę za każdym razem. I odkrywam rzecz jedną. Dzień później, pisząc tę relację, najlepiej wspominam właśnie te dwa ostatnie kilometry, półprzytomne, lekko paranoiczne, z mózgiem, który chce wyłączyć te funkcje ciała, które wydają się zbędne, byle dowieźć mnie do mety… I w końcu na tej mecie się znajduję. Łapię wodę w dłoń, dostaję medal, idę po odbiór kilku tysięcy euro… Na szczęście dochodzę do równowagi psychicznej dosyć szybko i nie domagam się od organizatorów przelewu na konto na Kajmanach.
CZAS:
3:55:48
Tak, rzeczywiście. Opisywałem to wszystko tak, jakbym łamał co najmniej 3 godziny. Jestem jednak biegaczem przeciętnym. Mam więcej słabości i wad niż zalet i talentu. Wiem jednak, że daję z siebie wszystko, oczywiście na swoim własnym poziomie.
PO MARATONIE
Na tak dużych maratonach, po biegu, często nie ma ciepłych posiłków. Dostaniecie jednak ciepłą, słodką herbatę, jabłka, banany i batony energetyczne. Przebieralnie ustawione są niefortunnie. Nikomu nie chce się łazić i szukać tych kilku namiotów z prysznicami i miejscem na zmianę ciuchów. Większość przebierała się przy punktach odbioru rzeczy osobistych.
Gdyby lało tego dnia… Teren byłby wielkim błotnym poligonem. Na szczęście pogoda była przyjemna. Chłodno w cieniu, w słońcu trochę za bardzo grzało, ale można było to znieść.
Pozostaje mi po tej długiej relacji tylko podsumować Berlin maraton tymi słowami: Cóż, bratwurst wciągnięty, sznycel wtrząchnięty, strudel wszamany, a Berlin zaliczony ;)
Maraton najszybciej przebiegł KenijczykEluid Kipchoge z czasem 2:04:00, wśród kobiet Gladys Cherono, także z Kenii 2:19:25. Najszybszy z Polaków był Yared Shegumo 2:10:47. Gratulacje Yared w Rio będzie gorąco!
PS - Chcę się Wam pochwalić. Wiem, komercyjność przedsięwzięć biegowych udzieliła się także mi. Kilka tygodni temu miała premierę moja książka - „Droga do Nawi”, wydana przez poznańskie wydawnictwo Czwarta Strona. Jeśli ktoś lubi fantasy… może go zainteresuje ; ) A jeśli nie… cóż, do zobaczenia na biegowych trasach ;)
http://czwartastrona.pl/ksiazki/droga-do-nawi/
Blog moga komentować wszyscy zalogowani czytelnicyDodaj komentarz do wpisu Krzysiek_biega (2015-09-29,20:18): Fajny i rzeczowy wpis. Dzięki za relację Mahor (2015-09-29,20:50): Dzięki takim wpisom coraz bardziej mam ochotę wkręcić się na Berliński Maraton :-) pkaczyn (2015-09-30,12:55): Gratulacje! Świetny opis. Piękny czas. Ja w Berlinie poprawiłem swoją życiówkę na 4:18, a był to mój drugi maraton w życiu. jareklatacz (2015-09-30,22:01): Ja również przeczytałem tekst z zainteresowaniem, ale... w przeciwieństwie do poprzedników, utwierdziłem się w przekonaniu, ze do Berlina jechać nie warto. Wole jednak coś mniejszego, gdzie będzie można tak po prostu pobiec, a nie walczyć łokciami. Pozdrawiam autora:) andrzej1961 (2015-10-01,08:30): Fakt. Jest bardzo tłoczno. Straty spowodowane zagęszczeniem zawodników, na pierwszych 10 km są bardzo duże. Co bardzo trudno to nadrobić.
Przyciąga do Berlina tylko super organizacja trasa i doping kibiców na całej trasie. Dusza (2015-10-01,16:43): Dziękuję za miłe słowa. Berlina nie odradzam! Uważam, że to świetne doświadczenie wziąć udział w tak dużym biegu i to tak blisko Polski.Warto spróbować :) henry (2015-10-03,23:29): Bieg wygrał Kenijczyk a nie Etiopczyk , reszta opisu ciekawa , też byłem i widziałem bieg od strony kibica.
|